Brodski
POWRÓT

Mowa Josifa Brodskiego

Ostatnia aktualizacja: 15.01.2016 14:00
Mowa wygłoszona przez Josifa Brodskiego 8 grudnia 1987 w Królewskiej Akademii Sztokholmskiej podczas uroczystości wręczania Literackiej Nagrody Nobla.

I.

Dla osoby prywatnej, która przez całe życie przedkładała prywatność nad wszelką rolę społeczną, dla człowieka, który w swym wyborze dość daleko już zaszedł - w szczególności daleko od ojczyzny, albowiem lepiej być ostatnim pechowcem w demokracji, aniżeli męczennikiem lub władcą umysłów w tyranii - pojawienie się raptem na tej trybunie to wielki kłopot i trudna próba.

Odczucie to potęguje nie tyle myśl o tych, którzy stanęli tutaj przede mną, ile pamięć o ludziach, których zaszczyt ten ominął, którym nie dane było zwrócić się z tej trybuny, jak to się mówi, urbi et orbi, i których milczenie jakby szukało i nie znajdowało sobie ujścia.

Jedyne, co może pogodzić człowieka z podobną sytuacją, to zwyczajne uświadomienie sobie, że pisarz - z przyczyn w pierwszym rzędzie stylistycznych - nie może mówić za pisarza, zwłaszcza poeta za poetę; że gdyby na trybunie tej znalazł się raptem Osip Mandelsztam, Marina Cwietajewa, Robert Frost, Anna Achmatowa, Wystan Auden - to chcąc nie chcąc mówiliby w swoim własnym imieniu, i być może odczuwaliby pewne skrępowanie.

Ich cienie onieśmielają mnie codziennie, także dziś. A już na pewno nie zachęcają do krasomówstwa. W moich najlepszych chwilach wydaję się sobie jakby ich sumą - ale zawsze mniejszą od każdego z nich, jako że nie można być lepszym od nich w piśmie; nie sposób być lepszym również w życiu, i to właśnie ich losy, jakkolwiek byłyby tragiczne i przepełnione goryczą, każą mi często - zapewne częściej niż trzeba - ubolewać nad upływem czasu. Jeżeli tamten świat istnieje - a odmówić im możliwości życia wiecznego nie bardziej jestem w stanie niż zapomnieć o ich istnieniu w życiu doczesnym - zatem jeżeli tamten świat istnieje, wówczas, mam nadzieję, wybaczą mi także jakość tego, co zamierzam wyłożyć; w końcu to nie występy na trybunie są miarą wartości naszej profesji.

Wymieniłem tylko pięcioro ludzi, których twórczość i losy są mi drogie, chciażby dlatego, że bez nich niewiele byłbym wart jako człowiek i jako pisarz: w każdym razie nie stałbym dziś tutaj. Ich, tych cieni - lepiej: źródeł światła - świellistości? - gwiazd? - było, naturalnie, więcej niż pięcioro, i każdy z nich mógłby skazać mnie na całkowitą niemotę. Liczba ich, pokaźna w życiu każdego świadomego literata w moim przypadku podwaja się dzięki dwóm kulturom, do których z woli losu przynależę.

Zadanie ułatwia mi myśl o współczesnych i współbraciach po piórze w obu tych kulturach, o poetach i prozaikach, których talenty cenię znacznie wyżej niż mój własny. Gdyby zrządzeniem losu znaleźli się tej trybunie, już dawno byliby przeszli do sedna sprawy, więcej bowiem ode mnie mają światu do powiedzenia.

Dlatego pozwolę sobie na poczynienie szeregu uwag - być może niezgrabnych, zagmatwanych i mogących dziwić bezładem. Jednak czas dany mi na zebranie myśli, jak również mój zawód ochronią mnie, mam nadzieję, przynajmniej częściowo, przed zarzutem chaotyczności. Człowiek mojej profesji rzadko rości sobie pretensję do usystematyzowanego myślenia; w najgorszym razie pretenduje do systemu. Ale z reguły jest zapożyczenie: od środowiska, od ustroju społecznego czy szkolnego kursu filozofii. Nic bardziej nie przekonuje artysty o przypadkowości materiału, z jakiego korzysta dla osiągnięcia takiego bądź innego - choćby nawet stałego - celu, niż sam proces twórczy. Wiersze, jak powiedziała Achmatowa, rzeczywiście wyrastają na śmieciach; korzenie prozy nie są wcale szlachetniejsze.

II

Jeżeli sztuka w ogóle czegokolwiek uczy (przede wszystkim - artystę), to właśnie prywatności ludzkiego istnienia. Ta najbardziej zamierzchła - i najdosłowniejsza - forma prywatnej inicjatywy umyślnie bądź mimowolnie rozbudza w człowieku poczucie indywidualności, wyjątkowości, osobliwości - czyniąc z istoty społecznej jednostkę. Niejedno można dzielić: chleb, łoże, przekonania, ukochaną - ale nie wiersz powiedzmy, Rainera Marii Rilkego. Dzieło sztuki, zwłaszcza literatura, a w szczególności wiersz, zwracają się do człowieka tête-à-tête, nawiązując z nim proste, bezpośrednie stosunki. I dlatego obrońcy powszechnego dobra, przywódcy mas, głosiciele historycznej konieczności niezbyt kochają sztukę, a zwłaszcza literaturę i w szczególności poezję. Tam bowiem, gdzie przeszła sztuka, gdzie odczytano wiersz, zamiast oczekiwanej zgody i jednomyślności napotykają obojętność i wielogłos, zamiast gotowości działania - lekceważenie i odrazę. Innymi słowy - wewnątrz zer, którymi obrońcy powszechnego dobra i przywódcy mas pragną na siłę operować, sztuka wpisuje "oczko, nos, podkówka - proszę bardzo, oto główka", jak głosi wyliczanka, przekształcając każde zero w nie zawsze może pociągającą, ale jednak ludzką twarz.

Wielki poeta Baratyński mówił o swojej Muzie, że ma "oblicza wyraz niepospolity". Zawiera się w tym zapewne sens ludzkiej egzystencji, bowiem do niepospolitości jesteśmy przygotowani już jakby genetycznie. Niezależnie od tego, czy człowiek jest pisarzem czy czytelnikiem, jego zadanie polega przede wszystkim na tym, by przeżyć swoje własne, a nie narzucone czy przepisane mu z zewnątrz, choćby najszlachetniejsze życie - bowiem każdy z nas żyje tylko raz i dobrze wiemy, czym się to kończy. Niedorzecznością byłoby wykorzystać tę jedyną szansę na kopiowanie cudzego wyglądu, cudzego doświadczenia - na tautologię; niedorzecznością tym bardziej, że głosiciele historycznej konieczności, z których poduszczenia człowiek gotów jest przystać na tę tautologię, nie zejdą z nim do grobu i próżno czekać słów podzięki.

Język, a także, wydaje się, literatura są starsze i trwalsze niż wszelka forma organizacji społecznej. Oburzenie, ironia lub obojętność wyrażane poprzez literaturę - często wobec państwa - stanowią właściwie reakcję elementu odwiecznego, lepiej rzec - nieskończonego, wobec zjawisk ulotnych i ograniczonych. Dopóki państwo pozwala sobie mieszać się do literatury, dopóty literatura ma prawo mieszać się do spraw państwa. System polityczny, forma ustroju społecznego, jak każdy system w ogóle, jest z definicji formą czasów minionych, usiłujących narzucić się teraźniejszości (a nierzadko i przyszłości), i człowiek, którego zawodem jest język, jest ostatnim, który mógłby o tym zapomnieć. Rzeczywistym zagrożeniem dla pisarza jest nie tyle możliwość (często realność) prześladowań ze strony państwa, ile prawdopodobieństwo, że państwo zahipnotyzuje go swymi monstrualnymi, niekiedy ulegającymi przemianom na lepsze, ale zawsze tymczasowymi kształtami.

Filozofia państwa, jego etyka, nie mówiąc już o jego estetyce zawsze "wczoraj"; język, literatura - to zawsze "dziś", a często - zwłaszcza w przypadku ortodoksyjnego charakteru tego lub innego reżimu politycznego - również "jutro". Jedna z zasług literatury na tym polega, że pomaga człowiekowi uściślić czas jego istnienia, wyodrębnić się z tłumu zarówno poprzedników, jak i współczesnych, uniknąć tautologii, to znaczy losu znanego pod zaszczytną nazwą "ofiary historii". Sztuka w ogóle, a literatura w szczególności, tym się wlaśnie wybija, tym różni od życia, że zawsze wymyka się powtórzeniom. W życiu powszednim można po trzykroć opowiedzieć tę samą anegdotę, i spowodowawszy trzykrotnie salwę śmiechu, stać się duszą towarzystwa. W sztuce podobną formę zachowania określa się mianem cliché. Sztuka to nie strzelba, co po wystrzele odrzuca w tył, i rozwój jej określa się nie miarą indywidualności artysty, lecz dynamiką i logiką samego materiału, jego dziejami, nakazującymi znaleźć (albo podpowiadającymi) za każdym razem jakościowo nowe rozwiązanie estetyczne. Dysponując własną genealogią, dynamiką, logiką i przyszłością, sztuka jest tożsama z historią, a w najlepszym razie równoległa do niej, i sposobem jej istnienia jest stwarzanie za każdym razem nowej artystycznej rzeczywistości. Oto dlaczego tak często "wyprzedza postęp", historię, której głównym instrumentem jest - a może warto uściślić Marksa? - właśnie cliché.

Rozpowszechniło się ostatnio twierdzenie, że pisarz, zwłaszcza poeta powinien w swoich utworach używać języka ulicy, języka tłumu. Pomimo wszelkich pozorów demokratyczności i oczywistych praktycznych korzyści wypływających stąd dla pisarza, twierdzenie to jest absurdalne i stanowi próbę podporządkowania sztuki - w tym przypadku literatury - historii. Jedynie gdybyśmy zdecydowali, że "sapiens" powinien zatrzymać się w swoim rozwoju, literatura powinna mówić językiem mas. W przeciwnym razie masy winny mówić językiem literatury. Każdy nowy fakt artystyczny uściśla dla człowieka jego realność estetyczną. Bowiem estetyka jest matką etyki; pojęcia "dobrze" i "źle" - to pojęcie w pierwszym rzędzie estetyczne, poprzedzające kategorie "dobra" i "zła". W etyce nie "wszystko jest dozwolone" właśnie dlatego, że w estetyce nie "wszystko jest dozwolone" - ilość kolorów w widmie jest przecież ograniczona. Nierozumne niemowlę z płaczem odtrąca nieznajomego, albo przeciwnie, lgnie do niego, dokonując instynktownie wyboru estetycznego a nie moralnego.

Estetyczny wybór jest indywidualny i przeżycie estetyczne zawsze pozostaje przeżyciem osobistym. Każdy nowy fakt artystyczny czyni człowieka przeżywającego osobą jeszcze bardziej prywatną i ten prywatny charakter, przybierający niekiedy formę literackiego (albo innego) smaku, już sam w sobie może się okazać jeśli nie gwarancją, to przynajmniej formą obrony przed zniewoleniem. Gdyż człowiek obdarzony smakiem, w szczególności literackim, jest mniej podatny na powtórki i rytmiczne zaklęcia właściwe każdej politycznej demagogii. Rzecz nie w tym, że cnota nie gwarantuje tworzenia arcydzieł, ile w tym, że zło, zwłaszcza polityczne, jest zawsze fatalnym stylistą. Im bogatsze jest estetyczne doświadczenie jednostki, tym wyrazistszy jej gust, tym ostrzejszy jej królewski wybór, tym bardziej jest wolna, choć może nie szczęśliwsza.

Toteż w tym, raczej praktycznym niż platonicznym znaczeniu należy rozumieć uwagę Dostojewskiego, że "piękno ocali świat", albo słowa Matthew Arnolda, że "ocali nas poezja". Świata zapewne ocalić się nie da, ale pojedynczego człowieka można zawsze. Zmysł estetyczny w człowieku rozwija się gwałtownie, bowiem nawet nie zdając sobie do końca sprawy z tego, czym jest i co dlań niezbędne, człowiek z reguły instynktownie wie, co mu się nie podoba i co mu nie odpowiada. W sensie antropologicznym, powtarzam, człowiek jest w pierwszym rzędzie istotą estetyczną, dopiero potem etyczną. Dlatego sztuka, w szczególności literatura, nie jest ubocznym produktem ewolucji gatunku, a dokładnie na odwrót. Jeżeli tym, co odróżnia nas od reszty przedstawicieli królestwa zwierząt, jest właśnie mowa, to literatura, w szczególności poezja, będąc szczytową formą piśmiennictwa, stanowi, mówiąc brutalnie, cel naszego gatunku.

Jestem jak najdalszy od postulatu masowego nauczania wersyfikacji i kompozycji; tym niemniej podział społeczeństwa na inteligencję i resztę wydaje mi się nie do przyjęcia. W moralnym odczuciu ów podział przypomina dzielenie społeczeństwa na bogatych i ubogich; lecz o ile istnieją czysto fizyczne, materialne powody nierówności społecznych, o tyle w przypadku nierówności intelektualnych są one po prostu nie do pomyślenia. Co jak co, ale w tej materii równość zagwarantowała nam sama natura. Nie chodzi o wykształcenie, lecz o wykształcenie mowy, której najmniejsza nieścisłość grozi fałszywym wyborem. Istnienie literatury nakłada imperatyw istnienia na poziomie literatury - przy czym nie tylko w sensie moralnym, ale także leksykalnym. O ile utwór muzyczny pozostawia jeszcze człowiekowi swobodę wyboru pomiędzy bierną rolą słuchacza i czynną wykonawcy, o tyle literatura - sztuka, zdaniem Montalego, nieuleczalnie semantyczna - skazuje go na rolę jedynie odtwórcy.

W roli tej człowiek powinien występować częściej niż w jakiejkol innej. Co więcej, zdaje mi się, że ta rola wskutek eksplozji demograficznej i związanej z nią stale rosnącej atomizacji społeczeństwa - to znaczy wciąż większej izolacji jednostki - staje się coraz bardziej nieuchronna. Nie uważam, bym wiedział o życiu więcej niż ktokolwiek w moim wieku, ale wydaje mi się, że książka jest dużo bardziej niezawodnym partnerem niż przyjaciel lub ukochana. Powieść lub wiersz to nie monolog, rozmowa pisarza z czytelnikiem, rozmowa, powtarzam, wyjątko osobista, wykluczająca wszystkich pozostałych, jeśli kto woli - dialog mizantropów. I w chwili gdy się toczy, pisarz zrównany jest z czytelnikiem, jak zresztą i na odwrót, niezależnie od tego, czy chodzi o wielkiego pisarza, czy nie. To zrównanie jest zrównaniem świadomości i naznacza człowieka na całe życie, gdyż tkwiąc w jego pamięci, niejasno albo wyraźnie, wcześniej lub później, w porę lub nie, wpływa na jego zachowanie. Właśnie to mam na myśli mówiąc o roli odtwórcy, bardziej naturalnej, że powieść albo wiersz to wytwór dwu samotności, pisarza i czytelnika.

W historii naszego gatunku, w historii homo sapiens, książka jest fenomenem antropologicznym porównywalnym w gruncie rzeczy do wynalezienia koła. Zrodzona po to, by dać nam wyobrażenie nie o naszych korzeniach, ile o tym, do czego ów "sapiens" jest zdolny, książka stanowi środek przemieszczania się w przestrzeni doświadczenia z prędkością przewracanych kartek. Przemieszczanie to, jak to bywa w przypadku przemieszczenia, obraca się w ucieczkę od wspólnego mianownika, od próby narzucenia kreski tegoż mianownika - uprzednio z trudem sięgającej pasa - naszemu sercu, naszej świadomości, naszej wyobraźni. Jest to ucieczka w stronę "oblicza o wyrazie niepospolitym", w stronę licznika, w stronę prywatności. Na czyjkolwiek wzór i podobieństwo bylibyśmy stworzeni, jest nas w sumie pięć miliardów i innej przyszłości, prócz zakreślonej przez sztukę, człowiek po prostu nie ma. W przeciwnym przypadku oczekuje nas przeszłość - przede wszystkim polityczna, wraz z jej rozlicznymi policyjnymi urokami.

W każdym razie sytuacja, w której sztuka w ogóle a literaturę w szczególności stanowią dorobek (prerogatywę) mniejszości, wydaje mi się niezdrowa i groźna. Nie wzywam bynajmniej do zastąpienia państwa biblioteką - choć myśl ta nawiedzała mnie niejednokrotnie - ale nie wątpię, że gdybyśmy wybierali naszych władców na podstawie ich lektur zamiast programów politycznych, na Ziemi byłoby mniej nieszczęść. Myślę, że kandydata na władcę naszych losów należałoby przepytać w pierwszej kolejności nie z tego, jak wyobraża sobie politykę zagraniczną, lecz jaki ma stosunek do Stendhala, Dickensa, Dostojewskiego. Już choćby dlatego, że chlebem powszednim literatury jest właśnie ludzka różnorodność i szpetota, literatura okazuje się skutecznym antidotum przeciw wszelkim - znanym oraz przyszłym - próbom totalnych rozwiązań problemów ludzkiej egzystencji. Przynajmniej jako system moralnego uodpornienia jest ona znacznie skuteczniejsza od jakiegokolwiek systemu wiary czy doktryny filozoficznej.

Nie może być praw, które by nas broniły przed samymi sobą, dlatego żaden kodeks nie przewiduje kar za zbrodnie przeciw literaturze. Pośród tych przestępstw najcięższym nie jest bynajmniej prześladowanie autorów, restrykcje cenzury itp., ani nawet oddanie ksiąg płomieniom na pożarcie. Istnieje zbrodnia znacznie cięższa - lekceważenie książek, ich nieczytanie. Za to przestępstwo człowiek pokutuje przez całe życie; jeśli zaś popełnia je naród, wówczas przypłaca swoją historią. Żyjąc w kraju, w którym mieszkam obecnie, pierwszy gotów byłbym uwierzyć, że istnieje pewna współzależność między materialnym dobrobytem człowieka i jego literacką ignorancją; powstrzymuje mnie jednak przed tym historia kraju, w którym się urodziłem i wyrosłem. Bowiem sprowadzona do przyczynowo-skutkowego minimum, do grubo ciosanej formuły, tragedia rosyjska - to właśnie tragedia społeczeństwa, w którym literatura okazała się prerogatywą mniejszości: sławetnej rosyjskiej inteligencji.

Nie mam ochoty rozwodzić się szerzej na ten temat, nie warto rzucać na ten wieczór cienia dziesiątków milionów istnień ludzkich, zgubionych przez miliony innych - bowiem to, co działo się w Rosji pierwszej połowie XX wieku, miało miejsce przed wprowadzeniem karabinów maszynowych - ku chwale politycznej doktryny, której nędza polega choćby na tym, że dla swojego urzeczywistnienia domaga się ludzkich ofiar. Powiem tylko, że - nie z doświadczenia, lecz wyłącznie teoretycznie - przypuszczam, iż człowiekowi, który naczytał się Dickensa, oddanie strzału do bliźniego w imię jakiejkolwiek idei sprawi większą trudność niż człowiekowi, który Dickensa nie czytał. Mówię o lekturze Dickensa, Stendhala, Dostojewskiego, Flauberta, Balzaka, Melville'a itd., a więc o znajomości literatury a nie umiejętności czytania i pisania, nie o wykształceniu. Piśmienny, wykształcony człowiek może z powodzeniem, przeczytawszy taki czy inny traktat, zabić bliźniego i rozkoszować się przy tym bezkompromisowością swych przekonań. Lenin był piśmienny, Stalin był piśmienny, także Hitler; Mao Tse-tung - ten nawet wiersze układał. Tym niemniej lista ich ofiar jest znacznie dłuższa od listy ich lektur.

Zanim przejdę do poezji, chciałbym dodać, że byłoby rozważnie traktować rosyjskie doświadczenie jako przestrogę choćby dlatego, że struktura społeczna Zachodu jest w zasadzie, jak dotąd, analogiczna do tego, co istniało w Rosji przed rokiem 1917. (Nawiasem mówiąc, to właśnie tłumaczy popularność na Zachodzie rosyjskiej XIX-wiecznej powieści psychologicznej i względny brak powodzenia współczesnej prozy rosyjskiej. Stosunki społeczne zaistniałe w Rosji w XX stuleciu zapewne wydają się czytelnikowi równie osobliwe, co nazwiska bohaterów, przeszkadzając w utożsamieniu się z nimi). Dla przykładu, samych tylko ugrupowań politycznych było w Rosji w przededniu przewrotu październikowego na pewno nie mniej niż w USA czy Wielkiej Brytanii. Innymi słowy - ktoś bezstronny mógłby stwierdzić, że w pewnym sensie na Zachodzie wciąż trwa wiek XIX. W Rosji już się skończył, lecz jeśli mówię, że skończył się tragedią, to przede wszystkim z uwagi na liczbę ofiar, które pociągnęła za sobą społeczna i chronologiczna przemiana, jaka miała tam miejsce. W tragedii tej ginie nie bohater - ginie chór.

III

Chociaż dla człowieka, którego ojczystym językiem jest rosyjski, rozmowy na temat zła w polityce są równie naturalne jak proces trawienia, chciałbym odejść od tego tematu. Wada rozmów o sprawach oczywistych polega na tym, że demoralizują one umysł swoją łatwością, tanim poczuciem słuszności. W tym tkwi wielka pokusa i ulegają jej także reformatorzy społeczni - sprawcy tegoż zła. Świadomość tej pokusy i wzgardzenie nią zaważyły do pewnego stopnia na losach wielu moich współczesnych, nie mówiąc już o współbraciach po piórze, jako że jest to źródło literatury, która wyszła spod ich piór. Literatura ta nie była ani ucieczką od historii, ani zagłuszaniem pamięci, jak mogłoby się wydawać postronnym. "Jak można komponować muzykę po Oświęcimiu?" - pyta Adorno, i człowiek, znający rosyjską historię, może powtórzyć to samo pytanie, zamieniając w nim tylko nazwę obozu; postawi je chyba jeszcze bardziej zasadnie, bowiem liczba ludzi, którzy zginęli w stalinowskich łagrach, o niebo przerasta liczbę zamordowanych w niemieckich kacetach. "A jak po Oświęcimiu można spożywać lunch?"- pytał z kolei amerykański poeta Mark Strand. Pokolenie, do którego się zaliczam, okazało się w każdym razie zdolne do komponowania tej muzyki.

To pokolenie - które narodziło się wtedy, gdy krematoria Oświęcimia pracowały pełną parą, a Stalin był u szczytu niemal boskiej, absolutnej, zdawałoby się, że przez samą naturę usankcjonowanej władzy - przyszło na świat, jak wszystko na to wskazuje, dla kontynuowania tego, co teoretycznie powinno było urwać się w krematoriach i bezimiennych zbiorowych grobach stalinowskiego archipelagu. Że jednak ciągłość nie została całkowicie przerwana, jest, przynajmniej w Rosji, w niemałym stopniu zasługą mojego pokolenia, i szczycę się swoją doń przynależnością w nie mniejszym stopniu niż tym, że dzisiaj stoję na tej trybunie. To, że stoję tu dzisiaj, stanowi uznanie zasług tego pokolenia wobec kultury; wspominając Mandelsztama rzekłbym - wobec kultury światowej. Spoglądając wstecz mogę powiedzieć, że zaczynaliśmy od zera, w pustym miejscu, albo mówiąc ściślej, w miejscu straszącym spustoszeniem. Raczej intuicyjnie niż świadomie dążyliśmy do odtworzenia ciągłości kultury, do przywrócenia jej form i wątków, do wypełniania jej nielicznych ocalałych i często całkowicie skompromitowanych form naszą własną, nową albo sprawiającą tylko takie wrażenie, współczesną treścią. Istniała zapewne także inna droga - droga dalszej deformacji, poetyki odłamków i ruin, minimalizmu, rwącego się oddechu. Jeśli się tej drogi wyrzekliśmy, to wcale nie dlatego, że wydała się nam drogą udramatycznienia naszego losu, raczej dlatego, że na wskroś przepełniało nas żarliwe pragnienie zachowawania szlachetnego dziedzictwa znanych nam form kultury, tożsamych, w naszym rozumieniu, z formami godności ludzkiej. Wyrzekliśmy się jej, bowiem wybór w rzeczywistości miał charakter estetyczny a nie moralny. Oczywiście, człowiek jest bardziej skłonny traktować siebie nie jako instrument kultury, lecz przeciwnie, jako jej twórcę i kustosza. Jeżeli dziś twierdzę coś przeciwnego, to nie dlatego, że frazowanie u schyłku XX wieku Plotyna, lorda Shaftesbury, Schellinga czy Novalisa ma swój urok, lecz dlatego, że kto jak kto, ale poeta zawsze wie, że to, co w mowie potocznej nazywa się głosem Muzy, jest w rzeczywistości dyktaturą języka; że nie język jest jego instrumentem, lecz on, poeta, jest medium, jakim język posługuje się dążąc do przedłużenia swojego istnienia. Zaś język - nawet jeśli wyobrazimy go sobie jako istotę ożywioną (co tylko oddałoby mu sprawiedliwość) - do etycznego wyboru nie jest zdolny.

Człowiek bierze się do układania wierszy z bardzo różnych pobudek: aby podbić serce ukochanej, aby wyrazić swój stosunek do otaczającej go rzeczywistości - obojętne, pejzażu czy państwa; aby utrwalić chwilowy stan ducha, aby pozostawić po sobie - jak mu się wydaje - ślad. Ucieka się do tej formy - do wierszy - z pobudek najpewniej bezwiednie mimetycznych: czarne pionowe zgęszczenie słów pośrodku białej kartki papieru przypomina miejsce człowieka w świecie, proporcje przestrzeni wobec jego ciała. Ale pomijając względy, dla których chwyta za pióro, i niezależnie od efektu, jaki to, co wychodzi spod pióra, wywiera na audytorium, jakkolwiek byłoby ono liczne, natychmiastowym skutkiem tego przedsięwzięcia jest poczucie bezpośredniego kontaktu z językiem, a dokładniej - poczucie bezzwłocznego dostania się w niewolę języka, poczucie uzależnienia od wszystkiego, co w tym języku zostało dotąd wypowiedziane, napisane, urzeczwistnione.

Zależność ta jest absolutna, despotyczna, ale też ona sama wyswobadza z pęt. Albowiem będąc starszym od pisarza, język dysponuje ponadto potężną energią odśrodkową, zawartą w jego potencjale czasowym - to znaczy w całym tym czasie, który ma dopiero nastąpić. Potencjał ten wyznaczony jest nie tyle przez liczbową wielkość nacji porozumiewającej się tym językiem, chociaż i to nie jest bez znaczenia, ile przez jakość poezji powstałej w tym języku. Dość przywołać autorów greckiego albo rzymskiego świata antycznego, dość przywołać Dantego. To, co dziś powstaje np. po rosyjsku albo po angielsku, gwarantuje istnienie tych języków przez następne tysiąclecie. Poeta, powtarzam, jest środkiem istnienia języka. Albo, jak powiedział wielki Auden, jest tym, kim język żyje. Odejdę ja, piszący te słowa, odejdziecie wy, tych słów czytelnicy, ale język, w którym zostały napisane wiersze i w którym je czytacie, przetrwa nie tylko dlatego, że jest bardziej długowieczny niż człowiek, ale również dlatego, że jest lepiej przystosowany do zmiany.

Ten, kto pisze wiersz, czyni to jednak nie dlatego, że liczy na pośmiertną sławę, chociaż często ufa, że poezja zdoła go przeżyć, choćby o trochę. Pisze go dlatego, że język mu podpowiada albo wręcz dyktuje następny wers. Zaczynając wiersz poeta z reguły nie wie, jakie będzie jego zakończenie i nierzadko bywa zaskoczony wynikiem, bowiem często wynik przekracza oczekiwania, często myśl jego wybiega dalej niż przewidywał. Jest to właśnie moment, kiedy przyszłość języka ingeruje w jego teraźniejszość. Istnieją, jak wiemy, trzy metody poznawcze: analityczna, intuicyjna oraz metoda, do której uciekali się biblijni prorocy - droga objawienia. Poezja tym różni się do pozostałych form literatury, że korzysta naraz ze wszystkich trzech (ciążąc przeważnie ku drugiej i trzeciej), bowiem wszystkie trzy wyrażone są językiem; i nieraz za pomocą jednego słowa, jednego rymu piszącemu udaje się zajść tam, gdzie nikt nigdy przed nim nie był - i być może dalej niż sam pragnął. Piszący wiersz pisze go przede wszystkim dlatego, że układanie wierszy niepomiernie potęguje świadomość, myślenie, postrzeganie świata. Raz tego doznawszy, nie jest już w stanie wyrzec się powtórzenia eksperymentu i uzależnia się od tego stanu tak, jak wpada się w zależność od narkotyków albo alkoholu. Jak sądzę, człowiek pozostający w podobnej zależności od języka zwie się właśnie poetą.

Tłumaczył Andrzej Mietkowski