Zebrali się więc w środku zimy na Placu Hiszpańskim, aby wyrazić swoje oburzenie i przypomnieć, że ich kategoria zawodowa istnieje już od półtora wieku i czymś chyba różnią się od nielegalnych imigrantów sprzedających na chodniku podróbki markowych torebek czy okularów słonecznych. Kiedy przedstawiają się jako „urtisti”, większość rzymian nie wie, o kogo chodzi. Można by to przetłumaczyć jako „szturchający”. Ale łatwiej będzie chyba zacząć od wyjaśnienia, o kim mówimy; nazwa okaże się potem oczywista.
W pierwszej chwili nie bardzo wiadomo, co się dzieje: zawieszona między słupkami wyznaczającymi granicę włosko-watykańską deska z dewocjonaliami - ale jest także i Pinokio - jakby nie należała do nikogo, bo sprzedawca zajęty jest pozornie własnymi sprawami.
Powszechnie wiadomo, że Żydzi przybyli do Wiecznego Miasta wcześniej niż chrześcijanie, jako mieszkańcy rubieży cesarstwa mieli prawo przenieść się do metropolii. Ze zmiennym szczęściem żyli w Rzymie do 1555, do momentu, gdy papież Paweł IV stworzył dla nich getto. Z biegiem czasu jego mieszkańcy mieli coraz mniej praw i coraz więcej zakazów, głównie w dziedzinie handlu: handlować mogli już wyłącznie starzyzną i to nie w sklepie, lecz na kramie, który musieli nosić z sobą. Po likwidacji getta w 1848 mieli otrzymać od papieża zezwolenie na handel dewocjonaliami w pobliżu największych rzymskich bazylik i zabytków, poczynając od św. Piotra. Miało to być zadośćuczynienie za dawną niewolę i upokorzenia. Nikt nie widział głośnej bulli z tamtego okresu, natomiast w podręcznikach historii znaleźć można facsimile dekretu wikariatu Rzymu – czyli diecezji – w tej samej sprawie, ale dopiero z roku 1911.
"Urtutsi" na ulicach "Wiecznego Miasta"
Tak czy inaczej rzymscy Żydzi długo nie cieszyli się tym przywilejem: pozbawiły go ich ustawy rasowe z 1938 roku rugujące obywateli pochodzenia żydowskiego ze wszystkich dziedzin życia, także z handlu, a po zajęciu Rzymu przez Niemców jesienią 1943, definitywnie zniknęli z ulic i placów żydowscy handlarze dewocjonaliami. Wrócili na nie dopiero w 1946 roku.
7 października tego roku władze miejskie uznały ich zajęcie i ustaliły, że zajmować się nim będą 63 osoby w tyluż punktach stolicy. Między sobą wtedy ustalili, że na jeden zabytek przypadać będzie pięć osób; od roku 2000 zmniejszono tę liczbę do dwóch i zgodzono się zamieniać miejsca raz w tygodniu.
Do XXI wieku przetrwały najbardziej charakterystyczne narzędzia tego zawodu: zawieszona na szyi drewniana deska o wymiarach 80x40, służąca za ladę, wyposażona z czasem w szufladki, oraz zwykły drewniany kij. Nie służył on bynajmniej za laskę, lecz jako podpórka, ponieważ przenośny kram handlarza nie mógł dotknąć ziemi (kij też nie, dlatego jego drugi koniec opierano na bucie).
Umieszczonego przy jednym z dwóch wyjść z Placu św. Piotra kramu handlarza dewocjonaliami nie sposób nie zauważyć ani ominąć
Od tego przenośnego warsztatu pracy pochodzi nazwa „urtisti” - urtare znaczy bowiem potrącać, trącać, potrącić kogoś przypadkowo, ale chyba również – umyślnie, bo trzeba przecież zwrócić na siebie uwagę klienta w ścisku na placu św. Piotra czy przed innym rzymskim kościołem.
Minęło kilka miesięcy od zapowiedzi przymusowych przenosin i nic się nie zmieniło. W Rzymie, jak w całych Włoszech, nie ma nic trwalszego od tymczasowości i prowizorki.
z Włoch, korespondent Polskiego Radia, Marek Lehnert