W tym roku podobnie, jak w ubiegłym Marsz rozpoczynał się na Placu Defilad, w ścisłym centrum Warszawy. Policja zawczasu prewencyjnie zamknęła ulice, przypominała też o konieczności przeparkowania samochodów. Na miejscu byłem tuż przed 14.00. Na Placu Defilad tłumy, większość osób ubrana w szaliki i uzbrojona w biało-czerwone flagi. W tle jak zwykle głośna muzyka i ogłuszający huk petard, których przecież miało nie być. Organizatorzy lojalnie poinformowali, że wszelka pirotechnika jest zabroniona, ale uczestnicy niewiele sobie z tego robili.
Tłum był spory, a do wyruszającego właśnie Marszu co chwila dołączały grupki kolejnych osób. To, co mnie dotknęło, to atmosfera. W ubiegłych latach w powietrzu czuło się wyraźne napięcie, potęgowane przez złowrogie krzyki ze sceny i wznoszone co chwila antyrządowe hasła. W tym roku nie zabrakło oczywiście skandowania „Precz z komuną”, „A na drzewach zamiast liści…”, ale wszystko wydawało się jakby nieco spokojniejsze. Moją uwagę zwróciło to, że na początku Marszu nie było żadnych przemówień. Tym razem cisza, kilka informacji praktycznych i wreszcie komenda do rozpoczęcia Marszu. Na Placu Defilad morze biało-czerwonych flag. Pomyślałem sobie, że tak to właśnie powinno wyglądać. Rok czy dwa lata temu już na starcie atmosfera była chora, teraz było inaczej. Oczywiście – wśród tak nieprzebranego tłumu znalazły się grupy łysych wyrostków, część z nich z zamaskowanymi twarzami. Zakaz picia alkoholu w miejscach publicznych również nie był specjalnie przestrzegany. Bo trzeba sobie jasno powiedzieć – w ubiegłych latach zdecydowana większość uczestników przychodziła na Marsz, by po prostu świętować 11 listopada. Burdy wszczynały małe grupy kiboli, dresiarzy, jakkolwiek by ich nazwać.
Jak zwykle jako reporter Polskiego Radia usłyszałem sporo niepochlebnych słów od uczestników. Jednak jeśli miałem jakiekolwiek obawy o bezpieczeństwo w czasie Marszu, to zostały one szybko rozwiane. Pochód sprawnie zaczął się przemieszczać z Ronda Dmowskiego na drugą stronę Wisły. Było głośno, ale spokojnie.
Jeśli chodzi o ludzi, którzy przyszli na Marsz, był tu pełen przekrój społeczeństwa. Rodzice z dziećmi, ludzie starsi, pamiętający jeszcze II wojnę światową ale też „młodzi gniewni”. Marsz jest pewnym fenomenem, ponieważ skupia nie tylko osoby utożsamiające się z ruchem narodowym czy szeroko rozumianą prawicą, ale również tych, którzy nie mają gdzie świętować 11 listopada, bo na przykład nie lubią oficjalnych uroczystości czy defilady. Niektórzy przychodzą też na niego z czystej ciekawości. I choć organizatorzy to w zdecydowanej większości osoby związane z Ruchem Narodowym, to potrafili zachęcić do przyjścia na Marsz również osoby o innych poglądach.
Na trasie doszło do kilku incydentów – szarpanin czy bójek. Nie przerodziły się one jednak w większe zamieszki. Kilkudziesięciotysięczny Biało-czerwony pochód spokojnie dotarł na błonia Stadionu Narodowego, gdzie odbyły się przemówienia i występy.
18.00, czyli godzina zakończenia zgromadzenia. Podjechałem samochodem do Pałacu Mostowskich, gdzie mieści się Komenda Stołeczna Policji aby podsumować wszystkie incydenty. Rozmowa z policjantem była krótka, bo też wydarzyło się bardzo niewiele, zwłaszcza w odniesieniu do poprzednich lat.
I tak zakończył się dla mnie 11 listopada, wcześniej kojarzący mi się głównie z pracą na adrenalinie i uchylaniem się przed nisko latającymi kamieniami i butelkami oraz przygotowywaniem materiałów przy akompaniamencie wybuchających petard . Pytanie co sprawiło, że tegoroczny Marsz wypadł tak dobrze i przebiegł tak spokojnie? Na pewno złożyło się na to kilka czynników. Po pierwsze, zmiana władzy w Polsce ostudziła trochę nastroje uczestników Marszu. Po drugie – na wysokości zadania stanęli też organizatorzy, którzy dużo lepiej przygotowali służbę porządkową. Nie bez znaczenia było również przesunięcie godziny rozpoczęcia pochodu na wcześniejszą, przez co ewentualni zadymiarze nie mogli korzystać z osłony nocy, chcąc pozostać anonimowymi.
Taki był tegoroczny Marsz Niepodległości. Spokojny i odbywający się w gorącej atmosferze. Organizatorom życzę, by i za rok było podobnie. A mi…będzie brakować adrenaliny. Ale to chyba dobra cena za to, by centrum Warszawy nie wyglądało więcej jak po wojnie.
Michał Dydliński, IAR