Echa tych wydarzeń będą rozbrzmiewać jeszcze bardzo długo. Długo będą toczyć się również dysputy na temat bardziej radykalnego podejścia do kwestii bezpieczeństwa w Europie. Długo będzie się rozmawiać o tym, jak skutecznie chronić się przed ekstremizmem. Długo będzie się rozważać jak aktualna i adekwatna jest teoria Samuela Huntingtona z lat 90-tych o zderzeniu cywilizacji i konieczności ograniczania wpływów islamskich i chińskich dla zachowania równowagi geopolitycznej. Wreszcie długo będzie trwał dyskurs o tym, czy możliwe jest zgodne współistnienie różnych kultur i różnych religii. Pojawi się coraz więcej głosów, że taka symbioza jest zwykła utopią. Że nie jest możliwa.
Jest.
Takim właśnie przykładem świetnie funkcjonującej utopii jest amerykańska Dolina Krzemowa. Rejon ten znany jest przede wszystkim jako inkubator najnowszych technologii. Często postrzega się go jako futurystyczny eksperyment, w którym wizjonerzy i inwestorzy współpracują przy tworzeniu technologicznej przyszłości świata.
Rzadziej mówi się o tym, że jest to też swego rodzaju eksperyment społeczny, gdzie w etnicznym tyglu tworzy się nowa, eklektyczna kultura. Na obszarze rozpiętym między dwoma dużymi miastami: San Francisco i San Jose mieszka kilkadziesiąt rozmaitych nacji, posługujących się dziesiątkami języków. W porze obiadowej restauracje zamieniają się w prawdziwe wieże Babel. Można usłyszeć rozmowy prowadzone po tamilsku, bengalsku i kantońsku oraz w tagalog, po ukraińsku i francusku.
Japończycy często zaglądają do greckich knajpek, natomiast Chińczycy z upodobaniem siegają po potrawy włoskie. Na przełomie października i listopada - podczas najważniejszego w Indiach święta Diwali - hinduistyczne świątynie w Dolinie Krzemowej odwiedzają również wyznawcy innych religii. Otrzymują „błogosławieństwo ognia”. Przyglądają się pokazom Bharata Natyam, rytualnemu tańcowi opowiadającemu historię bogów i herosów. Smakują faluda kulfi, przygotowany z okazji „Święta Świateł” deser, na który składają się lody pistacjowe zmieszane ze specjalnym rodzajem cienkiego makaronu.
Wiosną – podczas japońskiego Święta Kwitnącej Wiśni, wszyscy oglądają pokazy narodowych, japońskich sztuk walki: karate, aikido i kobudo, słuchają rytmicznych melodii, wygrywanych na tradycyjnych bębnach taiko.
Podczas niedzieli wielkanocnej dzieci różnych nacji i wyznań ruszają na poszukiwania poukrywanych przez dorosłych, wypełnionych słodkościami, plastikowych jajek. W dni powszednie do pracy w małych start-upach i dużych techno-korporacjach zdążają Hinduski, ubrane w sari, Sikhowie w efektownie zawiniętych turbanach, Arabki w chustach przykrywających włosy i Amerykanie w kolorowych tshirtach i szortach.
Nie ma konfliktów na tle rasowym, nie ma tarć etnicznych, nie pojawiają się napięcia na styku kultur i religii. Bajka?
Nie.
Do tego, by w Dolinie Krzemowej powstało społeczeństwo multi-kulti, potrzebne były sprzyjające warunki. Zapewniła je Kalifornia ze swoim łagodnym, półpustynnym klimatem i urzekającą przyrodą. Do połowy ubiegłego wieku region, obecnie znany na świecie jako Silicon Valley, nosił poetycką nazwę Doliny Zachwytu Serca i słynął w całych Stanach Zjednoczonych z soczystych brzoskwiń i dorodnych śliwek węgierek. W latach 60-tych zaczęły tam powstawać siedziby pierwszych firm komputerowych.
Potem pojawił się internet. Sieć internetowa nie znała granic. Świat stał się prawdziwą, McLuhanowską globalną wioską. Do Doliny Krzemowej zaczęli przybywać z całego świata specjaliści z zakresu elektroniki i informatyki. Przemysł rozwijał się w niewiarygodnym tempie, innowacja goniła innowację, rodziły się nowe technologie. Ważna była współpraca. Koncentrowano się na tym, co łączyło, a nie na tym, co dzieliło. Szanowano odmienność tradycji i zwyczajów. Tę rozmaitość i wielobarwność ceni się nadal.Dolina Krzemowa jest niewątpliwie wyjątkiem. Tym niemniej, nie jest wyjątkiem potwierdzającym regułę o „zderzeniu cywilizacji”. Jest wyjątkiem, który pokazuje, że można się porozumieć ponad podziałami i kulturami.
I o tym warto pamiętać po wydarzeniach w Paryżu.
Magda Gacyk