Skubanie widoku

Ostatnia aktualizacja: 11.08.2016 17:35
Gdy da się ogólnie i patetycznie skandować, lecz ze śrubką w środku skandowania jakąkolwiek, to chyba tylko głupek by się mordował z cyzelowaniem estetyki śrubki! Wkręci się pierwszą z brzegu – i jakoś ujdzie! I tak nikt nie zauważy!
Fragment jednego z kolaży Romana Siwulaka
Fragment jednego z kolaży Romana Siwulaka Foto: za zgodą artysty

Trzeba podejść bliżej. Ta wklejona w kolaż Romana Siwulaka „Światło de La Toura” dziewczynka w lichej sukience koloru zakurzonej wiewiórki, z daleka jest tylko siedzącym na ciemnej plamce skrawkiem rdzy, jednym z mrowia innych skrawków - barw, kresek, konturów, kółek, kropek i liter – wzajem nicujących się wokół na kartonie o wymiarach 35 x 50 cm. Więc teraz pięć kroków w przód albo trzy, może sześć – tyle, by między okiem a kolażem zmieściło się nosów nie więcej niż cztery - i rdzawy skrawek staje się nagle dziewczynką w prostej rdzawej sukience, siedzącą na czarnym pudełku. Teraz zyskał skrawek jasną, spokojną twarz i długie proste włosy poza ramiona, wyrosły mu dziecięce nogi, ręce i wzruszająco kruche dłonie, w których trzyma wielką zapaloną świecę. I teraz też przypomina się naraz to dalekie popołudnie, kiedy na jeden piekielny kwadrans pępkiem świata stał się detal ze zbioru detali najmniejszych - guzik przy chałacie Cadyka. Tak, guzik.

Dziś już bez znaczenia, jak się wtedy wcisnąłem na próbę seansu Tadeusza Kantora „Gdzie są niegdysiejsze śniegi”, ani jakim cudem znalazłem wolny zydel w kącie, grunt, że byłem, grunt, że przeżyłem. Pojawił się... Stanisław Barańczak, nazwał gdzieś Williama Szekspira smakowicie Człowiekiem ze Stratfordu. Otóż, pojawił się Człowiek z Wielopola, w progu stanął i zachwycił się konstrukcją głębokiej przestrzeni. Świetnie więc spisali się przed jego przyjściem aktorzy i techniczni, on był w siódmym niebie i pozostałby tam do końca, ale – podszedł bliżej. Cztery nosy od aktora grającego Cadyka zamarł, do jednego tylko guzika przy czarnym jego chałacie wzrok przykleił i – piekło się rozpętało. Na pstryknięcie - przestała mieć znaczenie doskonałość całej reszty scenicznego krajobrazu, doskonałość do zera się zdewaluowała, gdyż guzik był źle przyszyty. Nić głupia! W głupim kolorze! I krzywy ten krzyżyk między dziurkami! Trzeba krawcowej dać krawca, bo szyć, głupia, nie umie! A wy?! Chcecie mnie wykończyć! Wiem o tym, skur... jedne! Wiem o tym, ale ja się nie dam!... Resztę można sobie wyobrazić bez trudu.

Nie pamiętam, czy był tamtego popołudnia na scenie Siwulak, artysta malarz. Istotne, że w Cricot 2 debiutował niespodziewanie we wznawianej „Kurce Wodnej”, ściślej – same tylko jego nogi debiutowały, w słynnej hiszpańskiej machinie tortur zastępując nogi innego artysty – a później, już cały, był Siwulak cząstką wszystkich najpotężniejszych scenicznych snów Kantora. Był skrawkiem „Umarłej klasy”, „Wielopola, Wielopola”, „Niech sczezną artyści”, „Nigdy tu już nie powrócę” i „Dziś są moje urodziny”. A gdy urwały się Kantora sny? Co było dalej? Zaczął Siwulak śnic sny własne? Jak długo to trwało? Trwa wciąż? Jedno jest pewne. Przez cały rok 2015 i na początku 2016 konstruował kolaże cyklu, któremu dał tytuł „Teatr na papierze”. Wyszło 31 kartonów, 31 krajobrazów, widoków, kadrów, z których każdy jest niczym nagle znieruchomiały pląs tysiąca detali przeróżnych – od uschłego źdźbła trawy, kawałka aluminium, sklejonych ziaren piasku, pozłotka, resztek tektury i gród niejasnego pochodzenia, po strzępy rękopisów, zdjęcia wydarte z ksiąg martwych jak te w „Umarłej klasie”, niepełne grafiki, rysunki, kreski i w końcu farby we wszystkich odcieniach, jakby szybko, od niechcenia rzucane na kartony, lecz to pozór jedynie. Nie są to projekty, plastyczne partytury przedstawień, które kiedyś być może zyskają sceniczne życie. Nie. To są gotowe, skończone ślady opowieści zdumiewająco migotliwych, co je sobie Siwulak snuł pod powiekami, a raczej - które mu się same z siebie snuły detalicznie, niepokojąco detalicznie. Nic do nich nie da się dodać. Nie sposób ująć cokolwiek. Pozostaną, jakie są.

Z daleka – są te kolaże nagle zatrzymanym pulsowaniem barw i kształtów, których liczba na każdym widoku z osobna zdaje się być liczbą piasku. Ale trzeba podejść bliżej. Należy stanąć cztery nosy od widoku i, jak uczył Paul Klee, czule skubać wzrokiem jego powierzchnię przypominającą mrowisko różności. Ta z rdzawego skrawka powstała dziewczynka w sukience koloru zakurzonej wiewiórki, trzymająca w kruchych dłoniach ogromną zapaloną świecę... Kolażowi temu – w spisie 31 widoków „Teatru na papierze” ma on numer 14 – kolażowi, którego sednem jest rdzawa dziewczynka, nie dla tandetnej malowniczości Siwulak dał tytuł, jaki dał. Na olejnym obrazie Georgesa de La Toura „Święty Sebastian opatrywany przez świętą Irenę” widnieje podobna postać ze światłem w ręce. Lecz nie to jest najistotniejsze. Jak wiele stronic napisano o hipnotycznej mocy detali tej de La Toura znieruchomiałej opowieści sprzed ponad 450 lat? O finezji strzały w ciele świętego Sebastiana, o kropli jego krwi, o małym blasku na zbroi, liściu na drzewie, plamce światła na paznokciu świętej Ireny, obezwładniająco precyzyjnej arabesce płomienia i knota, wreszcie o delikatnej kresce wąsa przy kątach warg świętego Sebastiana, kresce majaczącej w półcieniu na pierwszym planie. Jak wiele razy sugerowano, że bez tych doskonałych drobin, które proszą oglądające je oko o bliskość, zamarła de La Toura opowieść „Święty Sebastian opatrywany przez świętą Irenę”, malowana w roku 1649, byłaby tylko jednym z miliona tanich świętoszkowatych „makatek” olejnych? Rok 1649... A dziś?

„W sumie, generalnie – może być...”, „Tu by trzeba poprawić, i tam jeszcze, ale bez przesady, jakoś ujdzie...”, „Eeee, niech tak zostanie, nie bądźmy małostkowi...”, „Jest kilka niedociągnięć, nie ma co kryć, lecz najważniejsze, że się to w miarę trzyma kupy, a skoro się trzyma, to nie bądźmy upierdliwi...”, „Jakoś...”, „Z grubsza...”, „Poniekąd...”, „Tak jakby...”, „Z daleka patrząc...”. I jeszcze, jak mawiał poeta: „Z daleka wyglądam/ ogólnie ogólnie”. Przywołuję te zaklęcia, co usprawiedliwiają toporność w sztuce, czyli obojętność wobec detalu, przywołuję, gdyż zbliża się nowy sezon teatralny. „Nie czas żałować róż, gdy płoną lasy!” Przypominam tę świętą frazę wyznawców sztuki Kubłowatych Idei i estetyki Liny Okrętowej, gdyż nadchodzi nowy sezon teatralny, a z nim potworny lęk. Ten sam, co zawsze o tej porze roku niemiły strach przed gigantycznymi konstrukcjami taszczącymi ogólne teorie tego i tylko tego, co gigantycznie fundamentalne, lecz w których każda śrubka, kreska, szczelina, plamka, każdy kolor, każdy mały kształt, paproch, gest, każda litera, słowem wszystko, co detaliczne, czyli najistotniejsze – znów będzie bez znaczenia, czyli bez smaku, bez finezyjnej mocy, bez urody. Bo gdy da się ogólnie i patetycznie skandować, lecz ze śrubką w środku skandowania jakąkolwiek, to chyba tylko głupek by się mordował z cyzelowaniem estetyki śrubki! Wkręci się pierwszą z brzegu – i jakoś ujdzie! I tak nikt nie zauważy!

Przywołałem zaklęcia kapłanów ogólności, by nie zapomnieć, co nas czeka od września. Otwarcie wystawy 31 kolaży Siwulaka, 31 śladów jego detalicznych teatralnych snów – też we wrześniu, w Galerii Raven na krakowskim Kazimierzu. 31 razy trzeba będzie do cudzej opowieści podejść blisko, jak najbliżej. Na dobrą odległość nosów co najwyżej czterech.

Paweł Głowacki