Błąd Jessiki

Ostatnia aktualizacja: 05.01.2017 17:37
Efekt? Rewelacyjna teza! Przewrót kopernikański! Otóż: Plastik równa się plastik! Jestem tak wstrząśnięty, że raz jeszcze powtórzę, by nigdy nie zapomnieć. Plastik równa się plastik!
To jest krowa  (zdj. ilustracyjne)
To jest krowa (zdj. ilustracyjne)Foto: wikimedia/domena publiczna

Przyrodzony priapizm z jednej strony sparaliżował jego płodność, z drugiej przyciągał do niego kobiety aż do śmierci.

Gustaw Herling-Grudziński, „Wiek biblijny i śmierć”

„Uuu la laaa...”, westchnęła gorąco dama siedząca obok mnie, z lubością zanurzając się niespiesznie w nieoczekiwanym, od dawna uśpionym marzeniu. Kiedy ostatni raz widziałem na teatralnej widowni tak subtelnie jadowity uśmiech kobiety dostrzegającej, że życie jednak może być piękne? Serdecznym palcem prawej dłoni zaczęła buszować w ciemnym meszku za uchem, przymknęła powieki, odchyliła głowę. Odpływała. Odpływała, mrucząc. Zabierz mnie z sobą..., błagałem niemo, lecz było już za późno. Nie zdumiało mnie jej nagłe szczęście. By zrozumieć subtelnie jadowity uśmiech, wystarczyło spojrzeć na scenę. Mimo, iż siedzieliśmy bardzo daleko, aż w piętnastym rzędzie - gołym okiem widać było wyraźnie, by tak rzec - jak na dłoni, że grany przez Krzysztofa Piątkowskiego nastoletni Vincent, albo tylko o jednym myśli od świtu do zmierzchu, nocami zaś, pod kołdrą, nie tylko myśli, albo też podbrzusze jego nawiedził duch Priapa, syna Dionizosa i jakiejś lokalnej greckiej nimfy, bożka płodności, który – stare posążki nie pozwalają wątpić – składał się głównie z własnego fallusa w zawstydzającej nas, permanentnej gotowości. Na dużej scenie Teatru Słowackiego w Krakowie, w wyreżyserowanych przez Grzegorza Wiśniewskiego „Plastikach” Mariusa von Mayenburga, nastoletni Vincent jest non stop podniecony bezlitośnie. Jak Priap – Vincent zawsze może. I nawet monstrualne pampersy, w których, zapomniawszy o spodniach, porusza się po scenie, nie są w stanie tego ukryć przez bite sto minut seansu Wiśniewskiego. Myślę, że permanentnie poziomy, nieustępliwy dyndaś wciąż niczym fryga kręcącego się Vincenta, z lotu ptaka przypomina nieomylną wskazówkę, a ściślej - pół nieomylnej wskazówy największej busoli w historii żeglarstwa. Ta busola – z czego jest zrobiona? Z dorodnej marchwi? Z kołka sosnowego? A może rekwizyt nie był potrzebny, gdyż aktor Piątkowski w rolę nastoletniego Vincenta wczuł się fundamentalnie? To wie scenograf Mirek Kaczmarek. Jedno wszakże pewne: siedząca obok mnie dama dobrze wiedziała, w którą stronę marzenia płynąć. Zabójczo dyskretnym ruchem palców lewej dłoni rozpięła pod szyją bluzkę z bieli cienkiej jak pajęczyna. „Uuu la laaa...” Po czym zsunęła dłoń do następnego guzika...

Nie zabrała mnie z sobą. Zostałem z „Plastikami”. Z priapicznym Vincentem w monstrualnych pampersach, bezradnie próbujących ukryć busolę, w lśniących lakierkach i czarnych skarpetach aż pod gołe kolana, w rytmie bezładnego, somnambulicznego człapania modlącym się w duchu o spełnienie swych nastoletnich uporczywych marzeń. Z jego rodzicami już poza wszelką miłością: zblazowanym Martinem (Grzegorz Łukawski), lekarzem, i powłóczyście rozciamkaną Ulrike (Dominika Bednarczyk), artystką dokumentnie nieudaną. Z utopionym w depresji oraz niemocy twórczej performerem Haulupem (Jerzy Światłoń), który gada tak jakby z łaski wysnuwał z gardła pasma letniego towotu. Z tajemniczą skrzynią ze stali, do której wciąż włazi na czworakach i z której wciąż wyłazi na czworakach coraz intensywniej znerwicowany Vincent. Z dwiema szafami ze szkła na tyłach sceny, w których sterczą jakieś ciemne mumie, co chyba ma być metaforą martwoty uczuć rodzinnych oraz innych. Z gigantyczną, pod sufitem wiszącą konstrukcją, której sens znany jest tylko gruszce na wierzbie. Z ekranami (czy możliwy jest dziś teatr, co w nim nie ma kina?), na których czasem wyświetlane są twarze aktorów. Z dwumetrową lodówką, pełną plastikowych butelek, które – przez opętanego szałem twórczym Haulupa na scenę wywalone – staną się pełnym goryczy znakiem plastikowości życia naszego codziennego, amen. No i wreszcie z przaśną Jessiką (Marta Waldera), dzielną służącą z zapadłej prowincji, która w prologu spod sceny wyłazi cała ociekająca, albowiem dla wzmożenia goryczy jest pod sceną pełna wody wanna, no bo chyba nie jezioro, wanna lub balia, co, jak mniemam, dowodzi toksyczności panującej w portretowanej rodzinie, albowiem w toksycznych rodzinach wanna jest z reguły w piwnicy, nie w łazience. Do biednego Vincenta wracając – w epilogu „Plastików” Jessika okazuje mu swą łaskawość i na proscenium staje zupełnie golusieńka, lecz jest już za późno. Owszem, Vincent wygląda na chłopca, który zawsze może, lecz w kluczowej chwili – jednak nie może. Los przeciągnął strunę. Dokumentnie wyczerpany oczekiwaniem, biedny Vincent zasnął oto w cieniu gołej Jessiki, zasnął nad talerzem wystygłej zupy. Z tym wszystkim zostałem. Czyli – z czym właściwie? Z małpowaniem? Powtarzaniem? Z brawurowym odbiciem? Z kalkomanią?

Czytam w programie: „Plastiki to lustro przystawione naszemu światu. Lustro wciągające i efektowne. Takie, w które nie chce się patrzeć i od którego nie można się oderwać”. Lustro zatem. Które to w latach ostatnich w teatrze „lustro przystawione naszemu światu”? Jest ktoś, kto naszemu światu nie przystawia dziś lustra na scenie, kto nie wlecze na scenę wprost z prawdziwego życia wydłubanego wielkiego kawałka prawdziwego życia, by się zgromadzone na widowni człekokształtne elementy prawdziwego życia dowiedziały jak wygląda prawdziwe życie? Górnik – jak górnik fedruje, rolnik – jak rolnik orze, toksyczna rodzina – jak jest toksyczna, nieczuli – jak są nieczuli, niespokojny chłopiec – jak jest niespokojny i jak kłopotliwie wygląda pod pępkiem. I tak dalej. Czy jest reżyser - zwłaszcza wśród tak zwanych młodych, rewolucyjnych, dzielnych bojowników o prawdę najprawdziwszą - który zadaje sobie stare, dobre pytanie: „Właściwie po jaką cholerę górnikowi pokazywać w teatrze, jak fedruje, skoro on dobrze wie, jak fedruje? Aby przestał fedrować i zajął się hodowlą kóz?”? Krowa równa się krowa, cztery równa się cztery, a ten w lustrze – to ty, o ile staniesz przed lustrem. Czy jest jeszcze ktoś, kto w teatrze nie uprawia tej tandetnej sztuki prostackiej tautologii? Czy jest reżyser, który potrafi coś więcej niż postawić na scenie lustro i zawołać: „A teraz - gap się!”?

Nuda lustra stała się niewyobrażalna, tyle że nie z winy samego lustra. Mottem księgi „Czerwone i czarne” Stendhal uczynił frazę: „Powieść jest to zwierciadło, które obnosi się po gościńcu”. Ponura prawda w tym, że po zdaniu tym wiruje – genialna opowieść. Dojmujący dowód, że samo tylko toporne podtykanie światu pod nos lustra nie wystarczy, albowiem trzeba jeszcze umieć - opowiedzieć odbicie. Jeśli się nie potrafi – lepiej jest nie dotykać zwierciadeł.

Marnością „Plastików” Wiśniewskiego jest nie tylko śmiertelna nuda truizmów, które na kanwie sztancowo toksycznej rodzinki Mayenburg z siebie wydusił z pretensjonalną miną nawiedzonego demaskatora wstydliwie skrywanych bolączek klasy średniej wprawdzie, za to z koturnowymi pretensjami. Marność prawdziwie bolesna to fakt, że nie ma opowieści. Jest zupełny bezruch lustrzanych oczywistości. Przez sto minut banał zdań płaskich i dziwacznych znaków scenicznych - człapie w miejscu. Człapie niczym biedny Vincent w drodze do stalowej nory, albo od stalowej nory. Efekt? Rewelacyjna teza! Przewrót kopernikański! Otóż: Plastik równa się plastik! Jestem tak wstrząśnięty, że raz jeszcze powtórzę, by nigdy nie zapomnieć. Plastik równa się plastik!

A jednak – nie wszystko stracone. Ba! Jest pojedynczy, ale za to głęboki sukces! Na kanwie niezmordowanej busoli Vincenta moja sąsiadka z piętnastego rzędu przez sto minut płynęła po siódmym niebie! To mało? Gdy skończył się jej rejs, była rozanielona. W środku końcowych oklasków, z wciąż tą samą, zapierającą dech w piersiach dyskrecją zapinając guziki pajęczynowej bluzki i na pożegnanie muskając ciemny meszek za uchem, wiedziała już, że nie ma na świecie nic cudowniejszego nad toksyczne małżeństwo, które bozia obdarowała ambitnym jedynakiem. Oraz że gdyby mogła wybierać, pragnęłaby zostać Jessiką. Nie popełniłaby jej błędu. Wcześniej, o wiele, wiele wcześniej zrobiłaby to, co Jessika zrobiła na końcu.

***

Paweł Głowacki/mc

Zobacz więcej na temat: TEATR Paweł Głowacki
Czytaj także

Żółw z Galapagos

Ostatnia aktualizacja: 08.12.2016 16:00
I co? Przyszła po "Genesis" ulga? Żółw z Galapagos być może widział Darwina, Salgado być może poczuł ulgę, gdy unieruchamiał migawką swoje na żółwia spojrzenie.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Pożegnanie wyspy

Ostatnia aktualizacja: 15.12.2016 17:10
Siwulak nie łka, nie łamie mu się głos, dłonie nie opadają z rozpaczy. Siwulak tylko uśmiecha się nieznacznie, ciepło, ostrożnie zbierając, co się ostało z zamkniętej epoki straży przedniej. I bawi się.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Szukanie dotyku

Ostatnia aktualizacja: 22.12.2016 17:30
Kott szukał dotyku. Do końca. Jego przeznaczeniem był Szekspir, lecz to dlatego, że jego przeznaczeniem był dotyk, a któż dotykał bardziej bezlitośnie i piękniej niż Szekspir, detalista najświetniejszy?
rozwiń zwiń
Czytaj także

Model do składania

Ostatnia aktualizacja: 29.12.2016 18:03
Nie sposób nie wracać. Nie wolno nie wracać, skoro czasem wracają ci, których już nie ma, i jeśli cudem jakimś trwają jeszcze stare miejsca. Jak choćby Grand Hotel des Roches Noires w Deauville.
rozwiń zwiń