Podrygi

Ostatnia aktualizacja: 12.05.2017 17:33
Za chwilę pewnie położą się do łóżek, by spać bez snów, owszem, ale przecież jutro powtórzą to samo. I po jutrze. I dalej, jeszcze dalej, jak długo się da. Do końca. Czas, inny czas, który miał nadejść wkrótce, raczej nie nadejdzie.
Zdj. ilustracyjne
Zdj. ilustracyjneFoto: Shutterstock.com

Kartofle doskonale smakowały ze słoninką, oliwa w sałacie nie była wcale gorzka. Oliwa od sklepikarza z rogu jest o wiele lepsza niż oliwa od sklepikarza z przeciwka. Jest nawet lepsza niż oliwa od sklepikarza na górce. Chociaż i u nich nie jest najgorsza.

Eugene Ionesco Łysa śpiewaczka

Aktówka. Dziś nic już ona nie znaczy, a przecież kiedyś była czymś więcej niż tylko aktówką. Była bogiem. Aktówka, aktóweczka, aktówunia, aktówuniunia, niuniusia wierna niczym pies. Dla wzmożenia elegancji męskiej i podkreślenia ważności – obowiązkowo czarna lub brązowa, z wypucowanego skaju, zapinana na klamry lśniące. Kto miał dwuznaczne szczęście o poranku dnia roboczego lub popołudniem dnia roboczego przyglądać się Polsce epok dawnych, choćby za Edwarda Gierka, ten przyglądał się krainie aktówek.

Na przystankach, w tramwajach i autobusach, nad chodnikami, w kolejce na postoju taksówek, w banku, przy ladzie monopolowego, słowem – wszędzie. Wszędzie i zawsze dyndająca w dłoni zaciśniętej na rękojeści tak fundamentalnie, że nawet wołami – nie do wyrwania. Bóg-aktówka. Przyjaciółka, powierniczka, oparcie, ukojenie, skarbczyk tajemnic, alfa i omega, a także wilczur przewodnik, w połowie nocy, kiedy wszystkie środki miejskiej komunikacji już dawno w zajezdniach, pana swojego ostrożnie do domu odprowadzający po zakładowym „jajeczku” świątecznym, na którym pan przecież musiał być i w żadnym razie nie mógł odmówić konsumpcji. Ważkimi dokumentami, bułką z serem żółtym na drugie śniadanie, składaną parasolką, kluczami i portfelem syta aktówka na amen przyrośnięta do garści księgowego i profesora uniwersytetu, nauczyciela i kierownika budowy, prawnika, dziennikarza, inżyniera, kominiarza oraz prezesa. Aktówka jako los, przeznaczenie, definicja. W starej Sławomira Mrożka księdze „Polska w obrazach” widnieje stosowny rysunek a pod nim słowa: Polak bez aktówki czuje się goły... Chyba jakoś tak brzmi ta nie do obalenia ciemna fraza. Rzecz jasna – to samo rzec można o wręcz rytualnym kaszkiecie niegdysiejszego Polaka. Fraza Mrożka przypomniała się kilka dni temu. Przy ul. Paulińskiej w Krakowie, na scenę Teatru Barakah wszedł oto jegomość w kaszkiecie, z brązową aktówką w na amen zaciśniętej dłoni. I nie wypuścił jej aż do finału wyreżyserowanej przez Anę Nowicką sztuki Line Knutzon „Wkrótce nadejdzie ten czas”, tak jak i nie zdjął kaszkietu.

Powiedzieć, że jegomość ten – grany przez Szymona Grzybka pulchny Hilbert w rozpaczliwym garniturku – byłby nagi bez aktówki, to nic nie powiedzieć. Gdyby odciąć mu dłoń z aktówką i zedrzeć wrośnięty w czaszkę kaszkiet – przestałby istnieć, zniknąłby, w ułamku sekundy zostałaby po nim pustka doskonała. Nie byłoby Hilberta bez aktówki i kaszkietu. W opowieści Nowickiej i Knutzon tak jest z życiem wszystkich postaci, wszystkich prócz jednej. Znikłaby męcząco znerwicowana żona Hilberta, Rebekka (Kamila Klimczak), gdyby nie wierna włóczka, z której na drutach robi bez końca „ocieplacze jajek”. Nie byłoby dobrodusznego wędkarza Johna (Bartłomiej Kwiatkowski) bez czule przytulanej przezeń wędki i fachowego kapelutka na jego głowie, jak i nie byłoby Ingrid (Kinga Kowalska), „wiecznej tułaczki”, gdyby zdjęła czapę peruwiańskiego Indianina. Na pustkę trzeba byłoby patrzeć, gdyby pomoc domową Odę (Aleksandra Konior), tę „dynamiczną dziewicę, nagle opuściły klasycznie skąpe fatałaszki grzecznej kuchty oraz zestaw automatycznych gestów sprzątaczki, na pamięć wyklepanych przez lata służenia w domostwach dużych i małych.

Oni wszyscy istnieją, gdyż istnieją przeróżne trywialne formy, foremki zachowań, emocji i języka zwłaszcza, foremki, które kiedyś, dzięki ciągłemu, coraz beznadziejniej bezmyślnemu używaniu przez życie całe, w końcu wrosły w nich głęboko, na zawsze. Cała ta opowieść – trochę romans z dreszczykiem, trochę komedyjka rodzinna, absurdalna nieco, której fabuły nie ma sensu zdradzać – istnieje, gdyż działają odwieczne tiki ludzkie, puste już, puste niczym manekiny lub ebonitowe lalki, lecz skuteczne. Hilbert, Rebekka, Ingrid, John, Oda – oni są jak Pan Smith i Pani Smith, Pan Martin i Pani Martin, Służąca Mary i Kapitan Strażaków w „Łysej śpiewaczce” Eugene’a Ionesco. Każą myśleć o marionetkach, które wciąż fikają, gdyż trywialne, puste gesty i takie formułki wciąż jeszcze działają, pociągają za sznurki. I tu zaczyna się powoli narastająca gorycz. Bo oni są niczym marionetki, ale przecież - są. Czy to mało? Wolą być tak niż nie być wcale. Czy to źle?

O figurach „Łysej śpiewaczki”, sterowanych przez foremki, Marta Piwińska powiada: „Nie są z drewna, lecz (...) nie są też z papieru, a przynajmniej nie wyłącznie. Ionesco, dając im fałszywe pozory prawdziwego życia, pomieszał „ciało” i „słowo”. Ulepił hybrydę: półczłowieka, półbanału”. Opowieść Nowickiej i Knutzon powoli ciemnieje. Gdzieś w środku seansu - uśmieszki czezną nieuchronnie, gdyż nie sposób nie pomyśleć: Oni przecież nigdy nie wyjdą z tych marionetkowych podrygów. Za chwilę pewnie położą się do łóżek, by spać bez snów, owszem, ale przecież jutro powtórzą to samo. I po jutrze. I dalej, jeszcze dalej, jak długo się da. Do końca. Czas, inny czas, który miał nadejść wkrótce, raczej nie nadejdzie.

We wnęce na tyłach sceny przez cały seans siedzi w inwalidzkim wózku starsza dama (Małgorzata Brożonowicz-Sienkiewicz). Słucha, patrzy, rysuje na ścianie kredą klarowne, ascetyczne obrazki. Tylko ona nie jest we władaniu żadnej aktówki, żadnego kaszkietu, żadnego gestu zdewaluowanego doszczętnie, żadnej dokumentnie martwej formułki. Kiedy w finale wypowie słowo „miłość”, zamarłe na tapczanie hybrydy – półludzie, półbanały – nic nie zrozumieją z tych sześciu żywych, świeżych liter.

Choć światło nie gaśnie – staje się wtedy na scenie ostatecznie ciemno. Jak we wspólnym, jasno oświetlonym pokoju państwa Smith i państwa Martin, podrygujących kolejny raz, nie ostatni.

***

Paweł Głowacki/mc

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki TEATR
Czytaj także

Lekcja kotów

Ostatnia aktualizacja: 13.04.2017 17:50
Wie pan, kiedyś, jak mały byłem, na widok złego psa dziwny ruch prawą dłonią wykonałem, a dziś nie mogę go w sobie odnaleźć – może miałby pan na zbyciu taki gest?
rozwiń zwiń
Czytaj także

Drobny cień

Ostatnia aktualizacja: 21.04.2017 15:38
W San Francisco wziął Chaplin udział w konkursie na swojego sobowtóra. Wystartował i – przegrał. Ba! Nawet nie przeszedł do finału! Myślę, że Beckett byłby zachwycony tym fiaskiem.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Lipa

Ostatnia aktualizacja: 28.04.2017 17:00
Dowcip nie tkwi w pytaniu, czy ostatnie to cudactwo – pręt dosiadający człowieka - zdarzyło się naprawdę, lecz w ponurej oczywistości, że nikogo by cudactwo takie nie zdumiało. 
rozwiń zwiń
Czytaj także

Cały kogut

Ostatnia aktualizacja: 05.05.2017 17:33
Leonard Bernstein dyrygował kiedyś Wiedeńskimi Filharmonikami, grali 4 część Symfonii nr 88, G – dur, Josepha Haydna. Możliwe, że Bernstein miał wtedy lat z grubsza tyle, co pułkownik u Marqueza – ponad 70. Z wolna siwiał.
rozwiń zwiń