Jubileusz Jana Pietrzaka. Koncert w Polskim Radiu w 80 urodziny

Ostatnia aktualizacja: 26.04.2017 19:00
Jan Pietrzak kończy dziś 80 lat. Z tej okazji satyryk, aktor, autor i wykonawca licznych piosenek, twórca Kabaretu Hybrydy oraz Kabaretu Pod Egidą zagra w Polskim Radiu jubileuszowy koncert.
Audio
  • Koncert zapowiada dyrektor Agencji Muzycznej Polskiego Radia Piotr Iwicki (IAR)
  • Jubileuszowy koncert wpisuje się także w obchody 50-lecia Kabaretu pod Egidą - wspomina jego twórca Jan Pietrzak (IAR)
Jan Pietrzak
Jan PietrzakFoto: PAP ARCHIWUM/ Ireneusz Sobieszczuk

Koncert w Studiu Koncertowym Polskiego Radia imienia Witolda Lutosławskiego w Warszawie zatytułowany jest "80-tka Pana Janka. Z PRL-u do Polski". Wpisuje się on także w obchody 50-lecia Kabaretu pod Egidą.

Wśród wykonawców są także: Bogusław Morka, Ryszard Makowski, Bartłomiej Kurowski, Studio Piosenki Teatru Polskiego Radia, Grupa Świt i Kapela spod Egidy: Jerzy Czekalla, Mariusz Dubrawski, Grzegorz Poliszak, Tomasz Bielski.

Jan Pietrzak jako kabareciarz zasłynął satyrą polityczną komentującą sytuację społeczno-polityczną, wymierzoną w ustrój PRL. W tych czasach jego twórczość była utożsamiana z etosem "Solidarności" i głosem antykomunistycznej opozycji. Był twórcą do dziś bardzo znanych spontanicznych hymnów opozycji w czasach PRL-u: "Taki Kraj" oraz "Żeby Polska była Polską".

Pietrzak1200.jpg
Jan Pietrzak: wreszcie żyjemy w wolnej Polsce

Urodził się Pan 26 kwietnia 1937 r. na Targówku w Warszawie, przeżył w mieście okupację. Po wojnie był słuchaczem Korpusu Kadetów im. gen. Karola Świerczewskiego oraz Oficerskiej Szkoły Radiotechnicznej w Jeleniej Górze. Potem pracował Pan w Warszawskich Zakładach Telewizyjnych i studiował zaocznie na Wydziale Socjologii Wyższej Szkoły Nauk Społecznych przy KC PZPR. A skąd wzięło się zainteresowanie kabaretem?

Jan Pietrzak: Pociągnęła mnie grupa artystyczna, przede wszystkim studencka Estrada Poetycka, do której mnie przyjęto podczas eliminacji w klubie studenckim „Hybrydy”, dlatego, że dość dobrze recytowałem wiersze. Ale przede wszystkim to się zrodziło z mojego zainteresowania życiem po wyjściu z wojska. Byłem 9 lat w szkołach wojskowych – a to była zupełnie inna rzeczywistość, tzn. czytałem tam wiersze, jakoś interesowałem się literaturą, czyli nie byłem całkiem „surowy”, ale miałem przecież wykształcenie inżynierskie. Jestem oficerem radiolokacji, a stacje radarowe to moja specjalność. A tu nagle przeskok do cywila…

Dość poważna zmiana stylu życia, szczególnie w tamtych czasach?

Zacząłem od nowa uczyć się życia w Warszawie, odkrywać, co mnie ciekawi, porusza. Koledzy zabrali mnie raz, drugi do klubu studenckiego „Hybrydy” - Zobaczyłem, że tam kipi życie intelektualne. Radio i telewizja nie miały w tamtych czasach takiego oddziaływania. W „Hybrydach” spotykała się grupa poetów, którzy na poważnie spierali się o wiersze i je recytowali. To przecież był czas, gdy stalinizm się kończył. Nastały czasy Gomułki, zapanowała pewnego rodzaju „odwilż” artystyczna. Wtedy pojawił się wspaniały klub jazzowy w „Hybrydach”, był Dyskusyjny Klub Filmowy, pokazujący filmy spoza oficjalnej dystrybucji. Zacząłem działać w tej Estradzie Poetyckiej i bardzo szybko okazało się, że ci młodzi ludzie chcą też robić inne rzeczy, poza recytacją. Powstała pantomima, grupa teatralna. Wystawiliśmy „Noc wojny w Prado” hiszpańskiego rewolucjonisty Rafaela Albertiego. Potem były różne wieczory piosenek. A ponieważ miałem w sobie już rozwinięty rodzaj dyscypliny wojskowej, tzn. że gdy zaczynałem już coś robić, to chciałem, aby to wszystko pasowało do siebie i kończyło się pomyślnie – to szybko okazało się, że jestem tym człowiekiem, który potrafi całość ogarnąć i poprowadzić.

I tak został Pan w 1960 r. kierownikiem Teatru i Kabaretu „Hybrydy”?

Tak. Zebrało się kilka osób, stworzyło środowisko. No i przygotowaliśmy w 1962 r. pierwszy program kabaretowy pt. „Kąpiel w Rubikonie”, który był oparty na twórczości autorów z kręgu Orientacji Poetyckiej „Hybrydy”. Najgłośniejszym nazwiskiem był oczywiście Edward Stachura, ale byli też inni dobrzy poeci - Maciej Bordowicz, Zbigniew Jerzyna. Program był nieco ironiczny, ale też z akcentami lirycznymi, z głębią poetycką. Niestety, nie miał odpowiedniego odzewu, nie dotarł do publiczności. I wtedy pewnego wieczoru podszedł do mnie Wojtek Młynarski, który przesiadywał cały czas w „Hybrydach” i grał w karty, ale ten nasz program również oglądał. Powiedział mi: „Wiesz, tu coś trzeba dodać, może ja coś napiszę, przygotuję”. Odpowiedziałem mu: „Napisz, przynieś, zapraszam”. I przyniósł pierwszą piosenkę o wówczas znanym i popularnym profesorze z Wydziału Polonistyki – Janie Kotcie. Potem napisał drugą, i wkrótce tak się rozkręcił, że nie mógł przestać pisać. To pod jego przemożnym wpływem powstały następne programy Kabaretu „Hybrydy” – „Radosna Gęba Stabilizacji” w 1963 r. i „Ludzie to Kupią” w 1964 r. Wtedy nasz kabaret zyskał rezonans, stał się popularny – a sam Młynarski zobaczył, że już się wybił i odszedł. Pochłonęły go radio i telewizja. Zostałem bez autora, więc zacząłem szukać innych tekściarzy. Odkryłem Jonasza Koftę, Adama Kreczmara. Agnieszka Osiecka zaczęła także przynosić teksty, mimo iż głównie pisała dla STS-u. Kolejne nasze programy kabaretowe stały się popularne i głośne do tego stopnia, że nas w roku 1967 z „Hybryd” wyrzucono.

pietrzak jan_1200.jpg
"Byłem dzieckiem gruzów warszawskich". Felieton o Janie Pietrzaku

Zarzucono Panu „wrogość wobec władz” i „deprawację młodzieży socjalistycznej”?

Przyczepili się ludzie z ubecji i cenzury, że przekraczamy jakieś tam normy i zapisy. Dla mnie było to kompletne zaskoczenie. Nie mogłem tego pojąć. Że gdzieś tam jakieś jedno słowo przekręciliśmy - a kogo to może obchodzić, kto zwraca na to uwagę?! My dla publiczności gramy, a nie dla was. Nie przychodźcie tu. Co tu mam zmienić, niech panowie żonom w domu każą pozmieniać. Byłem wtedy taki bezczelny, bo po tym wojsku i pracy w fabryce telewizorów w zasadzie niczego się nie bałem. Dopiero po roku, dwóch ciągłych rozmów z cenzorami zacząłem się orientować, że oni mnie tak trochę osaczają, bo nie wiedzą, co ze mną zrobić. Ale szybko połapali się, gdy zrobiliśmy w 1966 r. – chyba pierwszy w Polsce – program o zakłamanych mediach pt. „Co słychać”. Na scenie stało drzewo wiadomości dobrych i złych. Autentycznie wycięliśmy wierzbę, do tego mieliśmy skrzynię od telewizora z kineskopem. I szedł ten wieczorny dziennik, ale na niemo. Z kolei kabareciarze zza ekranu mówili różne teksty. Na ekranie był pokazywany np. zjazd partii albo jakiś ważny przemarsz, a wygłaszano teksty zupełnie inne. Ten program przeważył. Myślę, że nie spodziewali się, że można tak podważyć wiodącą rolę socjalistycznych mediów w socjalistycznej rzeczywistości. Nastąpiła wielka awantura, po której podjąłem decyzję, że nie będę socjologiem. Do wojska też nie miałem ochoty wracać… Zajmę się kabaretem, bo to coś ważnego, dotykającego ludzi i rzeczywistości. W zasadzie dopiero wtedy, gdy założyłem w 1967 r. „Kabaret Pod Egidą”, zacząłem na poważnie pisać, komponować, reżyserować. Po prostu doceniłem to, czego nauczyłem się w „Hybrydach”. I tak „Kabaret Pod Egidą” działa, tworzy nowe programy już 50 lat.

Pół wieku praktycznie bez stałego adresu?

Tak, bo nas wciąż wyrzucali. 

„Kabaret Pod Egidą” grał w lokalach Melodia, Ewa, hotelu MDM, hotelu Forum, hotelu Radisson, Domu Kultury przy ul. Elektoralnej, Domu Kultury przy ul.Smolnej, w restauracji Moliera 6, w hotelu Victoria…

Trudno jest odpowiedni lokal w Warszawie znaleźć, zwłaszcza że w naszym przypadku powinno być ok. 200 widzów, bo inaczej nie damy rady zbilansować kosztów. W Warszawie jest niewiele tego typu lokali restauracyjnych. Graliśmy przez kilka sezonów w Mozaice przy Puławskiej, ale tam miejsc jest 130-140. I to była przysłowiowa „bida z nędzą”. Nic na tym nie zarabialiśmy – wszystko wydawaliśmy na afisze, na przejazdy etc. A przecież są w stolicy domy kultury. Przez jakiś czas nawet grywaliśmy w domach klutury na ul. Elektoralnej, na ul. Smolnej – ale zawsze nas wyrzucali. I to razem z dyrektorem tej instytucji, za to, że ośmielił się nas wpuścić. Władze, które rządzą Warszawą, są – że tak to ujmę – z innej cywilizacji. Gdy grałem w lokalach gastronomicznych, to mnie dopadały, bo zaczynały grozić właścicielowi podniesieniem czynszu, sanepidem, inspekcjami itp. Mój kabaret jest obecnie bez lokalu. Zagrałem w tym roku tylko jeden raz w domu kultury na Targówku. Czasem w domu kultury na Bródnie też uda nam się wystąpić. Raz na rok. No i teraz dwukrotnie zagraliśmy nasz program w domu kultury „Dobre miejsce” na Bielanach, koło Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Wszystkiego w tym roku – trzy razy w stolicy. A mamy wolną Polskę…

Pod koniec lat 70. XX wieku napisał Pan utwór „Żeby Polska była Polską”, który stał się hymnem Solidarności, a Jan Pietrzak jednym z jej bardów. Jak Pan przyjął przemiany 1989 roku?

Z ogromną radością. Przypomnę, że po wprowadzeniu stanu wojennego przez 5 lat grałem podziemne kabarety. W połowie lat 80. komuna nieco zelżała i zaczęliśmy grać legalnie. Przychodziły tłumy. Robiłem trasy objazdowe, występując w teatrach, w halach. Istniała potrzeba wśród mnóstwa ludzi, by wspólnie zaczerpnąć taki haust nadziei, żeby się rozweselić. To dawało nadzieję, że ten koszmar kiedyś minie. Był to dla nas okres bardzo intensywnej pracy. Na dodatek przeżyłem w euforii, „jak na skrzydłach”, te kilkanaście miesięcy Solidarności. Nas wtedy nosili na rękach, bo formułowaliśmy głośno to, o czym myślała, marzyła zbuntowana młodzież robotnicza. Mówiliśmy o tym, co stało w centrum całego ruchu społecznego, co było ideą Solidarności.

A w 1989 r. z zapałem wziąłem się za pracę. Jeździłem po całej Polsce z kandydatami Komitetów Obywatelskich na wiece i spotkania. Grałem i występowałem, rzecz jasna, całkowicie za darmo, o czym mówię na wszelki wypadek, bo niektórzy chcą mi przyszyć łatkę, że zarabiałem na tym przysłowiowe „krocie”. Pamiętam wielkie wzruszenia na rynkach miast. Jeździłem np. z Gustawem Holoubkiem, wspaniałym aktorem, który kandydował z Podkarpacia. Te wszystkie jego wystąpienia w Krośnie, w Jaśle… Gdyby to było dobrze nagrane – można i trzeba by je było pokazywać dziś jeszcze. W zasadzie to podczas tych jego występów skumulowały się w nim wszystkie zagrane role. Do prostych ludzi przemawiał językiem wieszczów w sposób cudownie zrozumiały. A zarazem pełen nadziei. A potem…, a potem przyszły rozczarowania. Ufałem Wałęsie, bo uważałem, że może nie jest zbytnio wykształcony, ale to jest uczciwy człowiek. Matka Boska, strajk, do papieża jeździł etc. A po paru latach okazało się, że to jest totalny oszust, ubecki donosiciel. Odczułem to jako straszliwe rozczarowanie. Najgorszą rzeczą w moim życiu są rozczarowania wobec ludzi. Bo z natury swojego zawodu jestem ufny. Ufny wobec współpracowników, jak i wobec wszystkich widzów. Ja ich przecież nie sprawdzam – gram dla wszystkich Polaków. Tworzymy swoistą wspólnotę śmiechu i refleksji.

A co sprowokowało Pana do kandydowania w 1995 r. na urząd Prezydenta RP?

Po prostu zobaczyłem, że na ten urząd kandydują ludzie niegodni, którzy nie powinni być prezydentami mojej ojczyzny. Prezydentura Wałęsy – moim zdaniem – była wielkim skandalem. Obok zjawił się agent komunistyczny Kwaśniewski, o którym miałem jak najgorsze zdanie. Pomyślałem, że muszę spróbować, choć może nie tylko po to, by sprawdzić się w wyborach. Mówiąc wprost, miałem świadomość, że nie mam szans wygrać, bo nie miałem pieniędzy. Przecież mnie nie było stać nawet na jeden bilbord wyborczy. Chciałem po prostu zobaczyć, jak to działa. Pomyślałem, że skoro jestem taki bezczelny, że mówię źle o innych – to sprawdzę na własnej skórze, ja to przebiega w praktyce. Próba była dla mnie osobiście bardzo udana, gdyż zobaczyłem, jakie to jest jedno, wielkie fałszerstwo. Z drugiej strony miałem taki cichy plan, że gdybym dostał trochę więcej głosów, w granicach 3-4 proc., to próbowałbym stworzyć swoją partię. Wówczas działało ok. 20 partii politycznych, często kanapowych, wzajemnie się zwalczających - czysta groteska. Dziś myślę o tym, jak o dywersyjnej robocie jakichś agentów. Po prostu na moich oczach niszczyli to wszystko, o co walczyliśmy tyle lat i co dawało nam nadzieję w 1989 r. Ze złości, z uporu postanowiłem kandydować i chciałem tych wszystkich ludzi, którzy mnie popierali w całej Polsce, bo miałem głosy z różnych ośrodków, zaprosić do Warszawy i razem z nimi, jako partia, zacząć poważnie boksować w polityce. Ale to się nie udało.

Mimo popularności, pańska nieobecność w głównych mediach stała prawie się regułą, np. w telewizji - w latach 2007-09 w TVP Historia prowadził Pan program „Po co nam to było...?”, potem tylko przez pięć miesięcy – od stycznia do maja 2010 r. – „Kabaretową alternatywę” emitowaną przez TVP 1. W Polskim Radiu też rzadko Pana słychać. Dopiero teraz, na początku kwietnia powrócił Pan do TVP z programem „Pół wieku Kabaretu pod Egidą”. Jak Pan to skomentuje?

Co tu komentować… Niszczą mnie – tak po prostu. Niech ktoś włączy radio, czy usłyszy w nim moje piosenki? Na jakim kanale? Nie ma, bo nie wolno. Całe pokolenia redaktorów, którzy pracują w mediach, zatrudnionych jeszcze w stanie wojennym, dbają o moją „nieobecność”. Oni są na moim punkcie zafiksowani. Rozumiem, że trzeba puszczać tę anglosaską sieczkę, ale może by tak choć raz na miesiąc, raz na pół roku wyemitować coś mojego w radiu. I to wszystko jedno, czy są to stacje misyjne czy nie. One działają na terenie Polski i pytam: czemu jestem w nich zakazany? Uważam, że istnieją ludzie, którzy przez wiele lat pilnowali i pilnują skrupulatnie, żebym nie mógł się nigdzie wypowiedzieć, nie dał komentarza. Tak się mnie boją! Z jednej strony to daje satysfakcję, że różne łobuzy się mnie boją, ale po tych wszystkich latach odczuwam również pewien niedosyt. Podam przykład, z okazji jubileuszowego koncertu w Studiu im. W. Lutosławskiego w Polskim Radiu młodzież zaśpiewa piosenkę „Idziemy do kraju”, napisaną jeszcze w latach PRL-u. Śmiem twierdzić, że gdyby wyemitowano ją na antenie kilka razy w latach 90., Polska byłaby inna. Ludzie posłuchaliby pewnych moich przemyśleń na temat naszej drogi z komunizmu do wolności i zaczęliby analizować, zastanowiliby się nad własnymi wyborami. Są takie piosenki, które wpadają w klimat epoki, w swój czas i one wielu ludziom dają pewne światło. Przesłania moich piosenek, zresztą nie tylko moich, ale i kolegów z kabaretu, są bardzo prospołeczne. My pracujemy dla Polski, bo inaczej byśmy się w tym kabarecie zanudzili. Nie mielibyśmy żadnej motywacji. A ja czuję, że mamy jeszcze dużo do powiedzenia rodakom.

pietrzak jan_005579.jpg
Jan Pietrzak: nieszczęściem kabaretów jest nuda

W 2015 założył Pan fundację Towarzystwo Patriotyczne, które rozpoczęło starania i zbieranie funduszy w celu wybudowania w stolicy Łuku Triumfalnego – pomnika zwycięskiej Bitwy Warszawskiej z 1920 r. Niedawno spotkał się Pan z wiceprezydentem Warszawy Michałem Olszewskim. Jak sytuacja wygląda obecnie?

Ten wiceprezydent sprawiał wrażenie optymistycznie nastawionego. W każdym razie z nim można było rozmawiać, bo poprzedni wiceprezydent Warszawy Wojciechowicz po prostu mnie oszukiwał. Przez 3 lata po prostu mnie okłamywał. To są pozbawieni godności ludzie. Jak może rządzić stolicą człowiek, który zwyczajnie łże. Jednym słowem, okazało się, że w tym miejscu nad Wisłą, gdzie najłatwiej i najtaniej ten Łuk wybudować, bo są najmniejsze ingerencje w infrastrukturę miasta – a dodam, że to miejsce ustaliliśmy jeszcze w 2015 r. – poprzednie władze warszawskie postanowiły zbudować kładkę rowerową im. Bitwy Warszawskiej. Specjalnie, żeby zablokować realizację pomnika. Jak się o tym dowiedziałem to trzasnąłem drzwiami. To są ludzie, którzy nie chcą sławić polskiego zwycięstwa, tak zostali wychowani w zrusyfikowanych szkołach, w jakichś kałmuckich, kacapskich rodzinach. Rządzą Warszawą, a ich głównym zajęciem jest rozkradanie stolicy. W mieście mnie pytali: jakie fundusze macie. Odpowiedzieliśmy, że zbierzemy ile trzeba, Polacy się złożą po 5 zł, ale wystarczy. Nie potrzebujemy waszych środków. A sami rozkradali… Jak się okazuje jedna tylko działka to był przekręt za 180 milionów. A tu nie ma pieniędzy na pomnik polskich bohaterów. To jest po prostu skandal! Mnie to denerwuje, bo jestem starym człowiekiem i chciałbym jeszcze zobaczyć, jak Warszawa odzyskuje swoją godność. Żeby nie pałac Stalina tu stał jako symbol miasta, bo to jest symbol sowieckiego zwycięstwa. Rysuje się szansa, bo na Pradze Północ znalazłem burmistrza, który jest pełen dobrej woli i mam nadzieję, że może przy nim powstanie jakiś komitet. Ponieważ ja prowadzę prywatną fundację, z jedną sekretarką – i nie mam personelu. Muszę mieć oparcie w strukturze – jeśli nie samorządowej, to państwowej. Niech to będzie nawet jeden człowiek, ale odpowiednio umocowany. Nie mogę sam odpowiadać za wielkie pieniądze, które ludzie przekazują. Ja je trzymam w banku, ale jednak trochę się boję, bo co miałbym zrobić, jak ten bank splajtuje. Jak się wytłumaczę rodakom. To są istotne problemy. Ludzie mi ufają, kupują cegiełki, ale chciałbym te sprawy jednak ustabilizować. Czekam, że ktoś z władz państwowych lub samorządowych stworzy taki komitet w Warszawie, żeby miał konto bankowe. Wtedy można zrealizować regularną składkę. No i jeszcze lokalizacja Łuku! Gdy tylko ją poznamy – będzie można ruszyć z kopyta, ogłosić konkurs na projekt. Czyli najwyższy czas na zgodę na lokalizację. Najlepiej w nurcie Wisły. Myślę, że to się uda. Taką mam nadzieję.

Czego by Pan sobie życzył z okazji 80. urodzin?

Życzę sobie, by nasze sprawy szły pozytywnie i do przodu, aby nasi wrogowie nie przeszkadzali nam nadmiernie. Życzę, by opozycja, która – jak widać – nie służy Polsce, ale komuś innemu w Brukseli, Moskwie i Berlinie, opamiętała się i zaczęła być normalną opozycją. Prawdziwie demokratyczną, bo opozycja jest nam potrzebna, ale taka, która bierze współodpowiedzialność za kraj, która jest przejęta troską o nasze państwo. Stąd życzę, żeby te kwestie z opozycją szybko się wyjaśniły, by ustaliła się jakaś forma współpracy, porozumienia z rządem, bo Polsce jest potrzebny szybki rozwój. A po wielu latach przymiarek mamy nareszcie – tak mi się wydaje – optymalny rząd, który sami wybraliśmy. W końcu mamy rząd mądrych i uczciwych ludzi, co samo w sobie jest niezwykłą sprawą. Możemy im ufać. Przez jeden rok zrobili więcej dla Polski, niż tamta ekipa przez osiem lat. I sądzę, że warto tych ludzi popierać.

Rozmawiał: Grzegorz Janikowski (PAP) 

pp