dr Jarosław Flis

  • Facebook
  • Twitter
  • Wykop
  • Mail

Nie spodziewam się, by prawnicy rozstrzygnęli ten spór, który w moim przekonaniu jest przede wszystkim sporem błędnej konstrukcji politycznej samej konstytucji, a nie nieprecyzyjnych zapisów.

Posłuchaj

+
Dodaj do playlisty
+

Dym, płomienie, flagi i liczną grupę związkowców można było wczoraj zobaczyć przed Ministerstwem Gospodarki i około trzech tysięcy osób protestowało w Warszawie pod hasłem „Nie będziemy płacić za wasz kryzys!”. Pan doktor te wczorajsze wydarzenia w pierwszej kolejności interpretuje w kontekście społecznym czy politycznym?

Na pewno jest to ruch, który ma też wymiar polityczny, ponieważ organizatorem jest organizacja o wyraźnym profilu politycznym, która ma swoje ambicje, swoją partię, która regularnie startuje w wyborach – nie ma oszałamiających sukcesów, łagodnie mówiąc, ale na pewno jest to takie wydarzenie społeczne, które ma wymiar polityczny, choć na pewno nie jest to coś, co jest związane z walką pomiędzy partiami, z tym, co zwykle się rozumie jako te pierwszoplanową politykę.

Ten wymiar polityczny to zapewne między innymi start Bogusława Ziętka, szefa związku zawodowego Sierpień 80 w najbliższych wyborach do europarlamentu. A skoro mowa o europarlamencie – o tym rozmawiamy ostatnio bardzo często – najnowsze wieści z obozu PiS są takie, że Michał Kamiński i Adam Bielan, dotychczas skłóceni – jak mogliśmy czytać w gazetach – z Jackiem Kurskim, za sprawą Jarosława Kaczyńskiego będą jednak współpracowali. Czy to może być istotna zmiana dla PiS, która na przykład odbije się na sondażach?

Czy odbije się bezpośrednio na sondażach, to miałbym wątpliwości, ale być może zmniejszy się liczba przecieków, wzajemnych oskarżeń w rozmowach kuluarowych, które potem pojawiają się w mediach jako anonimowe wypowiedzi polityków. Gdyby faktycznie udało się władzom partii skłonić te dwa zwalczające się obozy do współpracy, to na pewno dla partii jako organizacji będzie to lepiej. Chociaż czy to się uda? W większości partii są tego typu podchody, w większości partii politycznych w Polsce nie ma jasnych reguł rozstrzygania, kto wygra w tej wewnętrznej rywalizacji, stąd różnego rodzaju intrygi i przecieki są tutaj podstawowym narzędziem. Nie jestem przekonany, czy to się tak łatwo uda – kazać ludziom robić coś razem.

A najświeższa wieść z obozu PO jest taka, że Lech Wałęsa krytykuje to ugrupowanie za zaangażowanie Mariana Krzaklewskiego i Danuty Hubner, przekonując, że to jest zbyt szerokie spektrum, które trudno będzie wytłumaczyć wyborcom Platformy. Pan doktor podziela tę opinię Lecha Wałęsy?

To są dwie bardzo kontrowersyjne decyzje. Ale raczej nie z punktu widzenia spektrum dlatego, że osoby o takich i takich poglądach już dawno są w Platformie i nikogo to nie dziwi, na pewno nie jest to coś całkowicie zaskakującego. Jest to związane jednak z tym, że to są specyficzne osoby – konkretne z konkretnymi dokonaniami, skojarzeniami z tego, co się działo wcześniej. Tak jak Jerzy Buzek nie wywołuje żadnych kontrowersji, chociaż za czasów swoich rządów stanowił tandem z Marianem Krzaklewskim czy to, że Radosław Sikorski był ministrem w rządzie Jarosława Kaczyńskiego to nie jest taki sam argument jak to, że Danuta Hubner była w rządzie Leszka Millera, bo oprócz tego jest pytanie o ocenę samych działań i one nie są już takie jednoznaczne, są to osoby, które także w obozie Platformy mają swoich krytyków – nie za swoje nastawienie ideowe, tylko za wcześniejsze dokonania.

Ale Lech Wałęsa mówi, że gdyby marian Krzaklewski wystartował z list PiS, to dla niego byłoby to zrozumiałe – były szef Solidarności – ale w Platformie nie mieści się…

Oczywiście perspektywa Wałęsy jest perspektywą specyficzną, bo Krzaklewski był jego następcą i te relacje nigdy nie były proste, on był konkurentem o przywództwo Solidarności, przejął funkcję lidera obozu solidarnościowego w momencie, kiedy Wałęsa był najbardziej zmarginalizowany. Nie da się wykluczyć, że nie jest to tylko chłodna kalkulacja, ale osobista ocena wynikająca z wzajemnej relacji pomiędzy panami.

Sojuszowi Lewicy Demokratycznej  z kolei udało się zaangażować Leszka Millera, co prawda Leszek Miller nie wystartuje do europarlamentu, ale powiedział, że jeżeli będzie to możliwe, to chętnie wystartuje w najbliższych wyborach parlamentarnych. SLD rozmawiało także z Włodzimierzem Cimoszewiczem i z Józefem Oleksym. Akurat ta ostatnia rozmowa nie powiodła się, Józef Oleksy nie będzie startował z list SLD do Europarlamentu. A jak pan doktor ocenia ten ruch SLD w stronę starych działaczy, od których zupełnie niedawno ta partia bardzo mocno chciała się odciąć.

Wydaje się, że to odcięcie nie przyniosło takich efektów, na jakie liczyło SLD. Potraktowałbym to jako odwrót na z góry upatrzone pozycje, odwrót do swojego twardego elektoratu, także uzyskanie zadowolenia tych działaczy, którzy z rozrzewnieniem wspominają stare dobre czasy, kiedy było się partią rządzącą, rozdawało się wszystkie karty. To są też politycy, którzy – jak się wydaje – są dobrze przyjmowani przez twardy elektorat lewicy, ale to też jest rezygnacja z wyjścia na zewnątrz, z nowego pomysłu na to, czym ma być lewica. Trudno w tym dostrzec jakiś przyszłościowy ruch, który kiedyś przyniesie oszałamiające sukcesy. Wydaje się, że to jest przejaw rezygnacji i niepowodzenia tych planów, które jeszcze przed dwoma laty miała lewica na swoje odnowienie.

Jeżeli SLD wraca na z góry upatrzone pozycje, to znaczy, że kierunek, który partia wybrała po przegranych wyborach to był zły kierunek? To byłą błędna decyzja?

Wydaje się, że to była decyzja odważna. Na mój gust zawiodło raczej wykonawstwo w tej sprawie. Okazało się, że nowi liderzy, i Olejniczak, i Napieralski, nie okazali się charyzmatycznymi przywódcami, że wielki powrót Aleksandra Kwaśniewskiego do polityki skończył się klapą i filipińską chorobą. To były błędy taktyki i z tej perspektywy ocenia się w tej chwili strategię. Ale być może ta strategia była za ambitna, nie było umiejętności taktycznych, żeby tę strategię wykorzystać i to jest powód porzucenia tej strategii. Ona po prostu przerosła to ugrupowanie, środowisko, te zasoby kadrowe, które na lewicy udało się znaleźć.

Pan doktor z bliska może oglądać starcie pomiędzy Zbigniewem Ziobrą a Róża Thun, nowym kandydatem Platformy Obywatelskiej do europarlamentu. Z sondażu, który dzisiaj publikuje „Rzeczpospolita” wynika, że Zbigniew Ziobro jest bardzo daleko przed kandydatką PO – 35% poparcia, na tyle podobno może liczyć kandydat PiS, na 13% Róża Thun. Niektórzy mówią, że wybór Róży Thun to była ryzykowna decyzja. Pan doktor komentował jednak, że to może być strzał w dziesiątkę. Dlaczego?

Ten komentarz dotyczył ogólnej strategii wyboru osób, które są znane. Czy Róża Thun podlega pod tę kategorię, to jest akurat najbardziej wątpliwe, bo to, że jest znana na salonach czy w warszawskich środowiskach zainteresowanych Unią Europejską, to jeszcze nie znaczy, że będzie znana w Gorlicach czy w innych miejscach. To jednak nie jest osoba, która bardzo regularnie pojawia się w kontekście polskiej polityki. Dodatkowo jest to osoba, która może być „spaczona” perspektywa zagraniczną, brukselską i to może PiS wygrywać w tym starciu. To jest też ktoś, na kogo nikt nigdy nie głosował w Krakowie, w Kielcach czy Nowym Sączu, owszem, była radną Warszawy, ale to nie jest takie wielki atut, jak się kandyduje w tym województwie. Uwaga o tym, że postawienie na znane osoby może być strzałem w dziesiątkę, dotyczy osób, które faktycznie mają pozycję – tak jak Jerzy Buzek na Śląsku czy Jan Olbrycht czy nawet Danuta Hubner w Warszawie. Co do samego Ziobry – jeszcze dwa słowa – proszę pamiętać, że to jest osoba, która ucieleśnia wszystkie nadzieje elektoratu PiS, natomiast patrząc na wyniki w 2007 roku, warto jednak zauważyć, że okręg krakowski, w którym Zbigniew Ziobro był liderem, był drugim w kolejności z najgorszym wynikiem, jeśli chodzi o przyrost głosów dla PiS. Tylko w Poznaniu, poza Krakowem, PiS stracił tak dużo głosów w porównaniu z wyborami w 2005 roku. Czy to, że się umie przyciągnąć ten zadeklarowany elektorat PiS i że ten elektorat nie zagłosuje na nikogo innego, tylko na Zbigniewa Ziobrę, to jest jedna rzecz, a druga rzecz – czy się dać przyciągnąć głosy nowych osób, osób wahających się.

Za nieco ponad pół godziny Trybunał Konstytucyjny zajmie się sprawą sporu kompetencyjnego pomiędzy premierem i prezydentem. To bardzo gorąca i ważna sprawa. Pana zdaniem możemy spodziewać się werdyktu, który definitywnie zakończy spór polityczny w tej sprawie?

Przypuszczam jednak, że prawnicy nie będą tu odpowiadać „tak” lub „nie”, tylko będą się wypowiadać „tak, ale…”, „być może” albo, ze to w ogóle jest problem kultury politycznej, tak że nie spodziewam się, by prawnicy rozstrzygnęli ten spór, który w moim przekonaniu jest przede wszystkim sporem błędnej konstrukcji politycznej samej konstytucji, a nie nieprecyzyjnych zapisów – błędnej konstrukcji, która polega na tym, że prezydent pochodzi z powszechnego wyboru, ma mandat, zaufanie społeczne i prestiż, wynikający z tego faktu, natomiast nie ma de facto żadnych kompetencji i ma kompetencji tyle, ile jest sobie w stanie wywalczyć poprzez jakąś publiczną presję, poprzez granie swoim autorytetem, prestiżem. Zawsze będzie spór z premierem w takiej sytuacji, który czasem będzie łagodzony przez nacisk opinii publicznej. Ale na mój gust póki się czegoś nie zrobi z samym sposobem wyboru prezydenta i jego relacją z premierem na poziomie politycznym, to do tego czasu będziemy świadkami takiej sinusoidy – raz będą okresy miodowe, a raz będzie to ostre zwarcie.

Na stronie IPN pojawiła się wczoraj informacja, że Mariusz Handzlik, minister w Kancelarii Prezydenta był zarejestrowany w latach 80-tych jako tajny współpracownik „Piotr”. Mariusz Handzlik zaprzecza jakoby współpracował z bezpieką. Przyznaje tylko, że rozmawiał z osobą przedstawiającą się jako oficer Ludowego Wojska Polskiego i podpisał oświadczenie o zachowaniu w tajemnicy treści rozmowy i o wyrażeniu zgody na jeszcze jedno spotkanie, że podpisał to oświadczenie imieniem z bierzmowania – Piotr właśnie. „Rzeczpospolita” dzisiaj podaje, że Handzlika werbował były dziennikarz „SuperExpressu” Krzysztof Oremus, który wtedy pracował w SB. Prezydent mówi, że nie ma w tej sprawie pretensji. Czy to nie jest ryzykowne, że prezydent przyjął do Kancelarii osobę, wobec której można formułować podobne zarzuty jak te, które były formułowane wobec Andrzeja Krawczyka, który z tego samego powodu musiał odejść z Kancelarii.

To zawsze są ryzykowne decyzje. Pytanie – jak dużo taka osoba wnosi? Sprawy lustracyjne przy tego typu przypadkach są oczywiście dyskusyjne i wątpliwe, z drugiej strony w wielu sprawach znacznie bardziej jednoznacznych inne osoby stosowały podobne linie obrony, stąd jest w tej dziedzinie już spore zamieszanie. Wydaje mi się, że nie jest to osoba aż tak eksponowana, by miało to decydujący wpływ na opinie publiczną, funkcjonowanie Kancelarii czy w ogóle na ocenę prezydenta. Wydaje mi się, że to mimo wszystko  jest sprawa drugorzędna, która szybko przycichnie i jest raczej problemem środowiskowym niż problemem ogólnokrajowym.

Polecane