Teatr Polskiego Radia

Radiowe role Władysława Kowalskiego

Ostatnia aktualizacja: 01.11.2017 10:00
Janusz Łastowiecki przysłał nam felieton "Tacy chłopcy jak ja mogą marznąć latami", w którym wspomina najciekawsze - jego zdaniem - radiowe kreacje Władysława Kowalskiego, który odszedł 29 października w wieku 81 lat. Zapraszamy do lektury!

Tacy chłopcy jak ja mogą marznąć latami – radiowa sylwetka Władysława Kowalskiego

 

- Jesteś tu, jesteś?

- Jestem. A coś chciałeś?

- Nie, nic nie chciałem. Tylko, czy jesteś.

          Dialog wypisany na kartach książki Myśliwskiego „Nagi sad” odcisnął się mocno na pamięciowej strunie moich spotkań z Teatrem Polskiego Radia. I nie chce odejść. Stało się tak dzięki duetowi Władysław Kowalski-Łukasz Lewandowski w adaptacji Waldemara Modestowicza z roku 2002. Ten dialog złożony z kilku lapidarnych kwestii ukrył Kowalskiego-radiowego, Kowalskiego-aktora (intuicyjnie blisko tutaj do „Salta” Konwickiego, w którego preludium, w radiowym „Senniku współczesnym” Kowalski grał literata Pawła). Taki był w opowieściach swoich współpracowników, przyjaciół. Osobny, wycofany, ale i przenikliwy. Otwarty umysł, w oczach radość dziecka, fizjonomia profesora akademickiego. Dość ciekawe połączenie. A w radiu? Rok temu, gdy pisałem wspomnienie o radiowej drodze Jerzego Górzańskiego, właściwie myślałem o głosie Kowalskiego. Wypisał nim prasko-wileńskie melancholie autora „Koguta na księżycowej drodze”. Myślę, że to w „Syrenim śpiewie”, „Parku Aleksandra” i właśnie w „Kogucie”, jednym z najczulszych słuchowisk współczesnych, to jego „brzęczenie” było słychać najbardziej. Tak, brzęczenie. Zawarł w swoim głosie, spokojnie prowadzonych frazach, nieśmiały instrument. Wystarczy się przysłuchać. W radiu był jeszcze inny niż na scenie czy ekranie. Tam, na deskach, warunki stwarzały dla niego kreacje belfrów, filozofów, lekarzy. W fonicznym bezkresie był Wujaszkiem Wanią, uczestniczył w pamiętnym „Śniadaniu u Desdemony” Krasińskiego, stawał się ironicznym podróżnikiem w adaptacji włoskiej „Podróży” Dygata, starym ojcem, który „wielki las udawał” z prozy Myśliwskiego. Tworzył własną linię psychologiczną postaci, łamał radiową poprawność, nie dociągał sylab, czasami więzły w jego chybotliwych frazach. Uciekał od krzyku, w którym giną młodzi adepci aktorstwa. Nie było w grze Kowalskiego napiętej, nieznośnej i niestety często spotykanej siłowej perswazji. Że to ja, aktor - tutaj jestem! Nic z tych rzeczy. Nawet wtedy, gdy oczekiwało się od jego roli dosadności, nie rozwijał jej, zostawiał resztę wyobraźni słuchacza, uciekał w drugi plan. Ściszał eter, odpływał. Te jego aktorskie ucieczki najwierniej utrwalił mikrofon, który wbrew pozorom, najbardziej upodobał sobie nieśmiałych. Pamiętam jego kreację trzecioplanowego Żuka w herbertowskim „Lalku” w reżyserii Jerzego Markuszewskiego, bezradny głos, z którego odbijało światło Pana Cogito. Nie ugrzązł w wizerunku radiowego nestora. Był młody, do końca. Pełen grozy jako ojciec Hansa Bellmera w radiowej opowieści Tomasza Mana „Świat jest skandalem”. Jego otwartość potwierdzały liczne realizacje tekstów młodych dramaturgów. Grał w poszukujących i gęstych spektaklach Pawła Sali. Zaznaczył się w ciekawej, nowatorskiej realizacji Michała Zdunika „Aż do samego końca”. Zmierzył się w bolesno-groteskowy sposób z prozą Houellebecqa („Mapa i terytorium”, reż. Agnieszka Lipiec-Wróblewska). Mierzył się, choć nie dał po sobie tego wyczuć. W „Syrenim śpiewie” Górzańskiego, w finale, wraca wraz z bohaterem do powojennego dzieciństwa i mówi jakby z profetycznej dali: „tacy chłopcy jak ja mogą marznąć latami, ale gdy przychodzi co do czego to szybko dojrzewają”. Mam wrażenie, że wraz z mijającymi latami i kolejnymi tytułami na radiowym koncie, młodniał coraz bardziej. Głos Władysława Kowalskiego zostaje w archiwach radiowych z jednym z najsugestywniejszych przesłań Pana Cogito: „krzyk jest uboższy głosu / dotyka ciszy / ale przez ochrypnięcie  / a nie przez wolę opisania ciszy”. Kropka.

Janusz Łastowiecki