Historia

Wysadzić system w powietrze. Historia bombiarzy z Zagłębia Miedziowego

Ostatnia aktualizacja: 13.12.2018 07:30
Rozlewające się po całym kraju protesty przeciwko wprowadzeniu stanu wojennego dotarły także do Zagłębia Miedziowego. Grupa działaczy NSZZ "Solidarność" postanowiła sprzeciwić się zastanej rzeczywistości w radykalny sposób – podkładając ładunki wybuchowe pod budynki związane z władzą.
Audio
  • Dr Łukasz Sołtysik z IPN Wrocław przybliżył działalność "Bombiarzy z Zagłębia Miedziowego". (PR, 12.12.2018)
  • Mirosław Młodecki - "bombiarz" z Lubina" wspominał swoją działalność w czasie stanu wojennego. (PR, 12.12.2018)
  • Działacz NSZZ "Solidarność" z Głogowa Zdzisław Wandycz mówił o swojej działalności i aresztowaniu w czasie stanu wojennego. (PR, 12.12.2018)
Samochód Milicji Obywatelskiej w czasie stanu wojennego
Samochód Milicji Obywatelskiej w czasie stanu wojennegoFoto: Wikipedia/ domena publiczna

Początek stanu wojennego

Położone na Dolnym Śląsku przemysłowe Zagłębie Miedziowe posiadało bardzo silnie rozwinięte struktury NSZZ "Solidarność". Już dzień po wprowadzeniu stanu wojennego rozpoczęły się strajki w największych zakładach Zagłębia: kopalni "Rudna", "Lubin" i "Sieroszowice" oraz w pomniejszych przedsiębiorstwach powiązanych z kopalniami. Rozprzestrzeniający się strajk wywołał ostrą reakcję władz, które brutalnie spacyfikowały protesty. Pamięć o tych wydarzeniach zapadła głęboko w pamięć działaczom podziemnej NSZZ "Solidarność", którzy postanowili walczyć z władzą radykalnymi metodami.

- Bombiarzami nazywamy grupę osób, które w 1982 roku podłożyła kilkanaście ładunków wybuchów w różnych miejscach Zagłębia Miedziowego. Ich intencją było pokazanie komunistom, że społeczeństwo, pomimo wprowadzenia stanu wojennego, się ich nie boi – wyjaśniał dr Łukasz Sołtysik z wrocławskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej w audycji "Bombiarze z Zagłębia Miedziowego".

Początek działalności bombiarzy

W lutym 1982 roku dwóch górników: Jan Kołodziej i Ryszard Szwed, którzy zostali wydaleni z pracy w Zakładach Górniczych "Lubin" za organizację strajku, podłożyli z własnej inicjatywy elementy ładunku wybuchowego pod stację benzynową CPN w Lubinie. Warto zaznaczyć, pierwotnym celem detonacji była siedziba Komitetu Miejskiego PZPR w tym mieście. Kiedy jednak górnicy zobaczyli, że okolice siedziby partii są pilnie strzeżone, postanowili obrać inny cel. W tym samym miesiącu doszło także do eksplozji gazu łzawiącego w budynku Komitetu Miejskiego PZPR w Głogowie i lubińskiej restauracji "Lutnia".

Kołodziej i Szwed zostali aresztowani przez milicję miesiąc później. Powodem ich zatrzymania był jednak kolportaż wydawnictw drugiego obiegu, a nie podkładanie ładunków wybuchowych.

Na celowniku służb

Sprawą wybuchów prędko zainteresowała się milicja i Służba Bezpieczeństwa. W celu wykrycia sprawców eksplozji powstała specjalna grupa operacyjno-śledcza pod dowództwem kapitana MO Jerzego Mularczyka z Legnicy. Sprawie nadano kryptonim "Wybuch" (potem zmieniony na "Podmuch". Ta właśnie nazwa występuje później we wszystkich aktach sprawy).

- Naszym celem było pokazanie władzy ludowej, że się nie boimy i łatwo się nie poddamy. Spodziewaliśmy się, że będą kolejne ofiary śmiertelne stanu wojennego – wspominał po latach jeden z bombiarzy z Zagłębia Miedziowego, działacz NSZZ "Solidarność" Mirosław Młodecki.

Cel: funkcjonariusze władzy

Do kolejnych eksplozji doszło późną wiosną w Polkowicach i Lubinie. Nieznani sprawcy rozpylili gaz łzawiący w okolicach siedzib partii i Milicji Obywatelskiej, jednak nie były już tak spektakularne wybuchy jak zimą. Służby miały problem z ustaleniem sprawców tych zajść, zastanawiano się nawet, czy nie umorzyć śledztwa. Sytuacja diametralnie zmieniła się po wydarzeniach lubińskich z 31 sierpnia 1982 roku, podczas których zginęło trzech demonstrantów.

- Uznaliśmy, że nasze dotychczasowe działania polegające na druku i kolportażu prasy są niewystarczające. Odnosiliśmy straty, bo nasi ludzie byli bici przez nieznanych sprawców na ulicy. Stwierdziliśmy, że czas wrócić do podkładania ładunków wybuchowych – stwierdził Mirosław Młodecki.

Nieco ponad dwa tygodnie po tragedii w Lubinie, 17 września 1982 roku, grupa podłożyła ładunek pod stołówkę górniczą w tym mieście, w której stołowali się funkcjonariusze ORMO. Milicja i Służba Bezpieczeństwa na nowo zaczęła badać sprawę. Początkowo o przeprowadzenie zamachów podejrzewano miejscowych Romów. Hipoteza wzięła się stąd, że żona jednego z zabitych przez ZOMO demonstrantów w Lubinie była Romką. Bezpieka uważała, że wybuch to rodzaj rodzinnej zemsty. Jednak w niedługim czasie służby wpadły na właściwy trop.

- Na terenie Zagłębia Miedziowego istniały trzy niepowiązane ze sobą grupy bombiarzy, liczące łącznie kilkanaście osób. Jedna działała w Głogowie, a dwie w Lubinie. Grupa głogowska na jesieni 1982 roku podłożyła ogień pod siedzibą Komitetu Miejskiego PZPR, po czym wywiązały się trwające cały dzień walki uliczne – mówił dr Łukasz Sołtysik. - Podkładanie bomb było wyrazem bezsilności, złości i bezradności wobec tego, co władze dokonały na ulicach Lubina - dodał.

Za kolejne cele grupa obrała sobie mieszkania funkcjonariuszy ORMO. W październiku bomba wybuchła pod drzwiami Jana Skowrońskiego w Lubinie. Kostka trotylu została także podłożona pod Kasyno Wojskowe w Głogowie. Jaki przebieg miała ta akcja i dlaczego wytypowano właśnie te osoby? Posłuchaj relacji Mirosława Młodeckiego.

Aresztowanie i proces

W styczniu i lutym 1983 roku nastąpiły aresztowania bombiarzy. Doszło do tego dzięki informacjom dostarczonym przez agenta, którego bezpiece udało się umieścić w grupie.

- Bezpośrednio nie byłem związany z bombiarzami, ale znałem tych ludzi. W kopalni miałem dostęp do materiałów wybuchowych. Nikt nie sprawdzał, czy je wynoszę. Przez to powiązano mnie ze sprawą bombiarzy i zostałem aresztowany w marcu 1983 roku. Pod działania bombiarzy służby chciały podciągnąć działaczy podziemia - mówił Zdzisław Wandycz, dawny pracownik PeBeKa Lubin (zakładu produkującego na potrzeby budownictwa kopalnianego).

W sprawie bombiarzy odbyło się kilka procesów. Pierwszy, dotyczący próby podłożenia ładunku wybuchowego pod komisariat Milicji Obywatelskiej w Polkowicach, odbył się pod koniec września 1983 roku przed sądem Śląskiego Okręgu Wojskowego. Wyrokiem sądu podejrzani zostali skazani na kary od półtora roku do dwóch lat pozbawienia wolności. Nieusatysfakcjonowani wyrokiem sądu funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa, naciskali na swoich przełożonych, by zrobili wszysko co mogą, by doprowadzić do ponownego procesu.

Drugi proces rozpoczął się 17 października 1983 roku. Na ławie oskarżonych zasiadło 18 osób. Zeznając przed sądem często zmieniali wersje wydarzeń, podkreślając, że brutalne metody śledztwa stosowane przez funkcjonariusze Milicji Obywatelskiej, sprawiły, że zostali zmuszeni do składania fałszywych zeznań. Jeden z nich, Zygmunt Burchradt, został inwalidą. Wyrok zapadł 21 listopada 1983 roku. Oskarżeni otrzymali kary od 3 do 5,5 roku pozbawiania wolności.

"Bombiarze" odbywali karę w różnych więzieniach w Polsce, dzieląc cele z więźniami kryminalnymi. Zdarzało się, że byli bici przez strażników. W więzieniu w Łęczycy i Strzelinie podjęli głodówkę, żądajac przyznania im statusu więźniów politycznych.

- Na wolność wyszedłem w 1986 roku. Wtedy też pierwszy raz w życiu zobaczyłem moją 2,5-letnią córkę. Kiedy mnie aresztowano moja żona była w wczesnej ciąży. Otrzymałem zakaz pracy w KGHM i do roku 1989 roku miałem problemy ze znalezieniem zatrudnienia – wspominał po latach Mirosław Młodecki.

Jak wyglądało śledztwo, jakie warunki panowały w więzieniach? Dowiedz się tego z relacji Mirosława Młodeckiego.

- To był bardzo kontrowersyjny sposób walki. Trzeba podkreślić, że celem bombiarzy nie było zabijanie czy niszczenie, ale straszenie władzy. Te ładunki były konstruowane w taki sposób, by uczynić jak najmniej szkód - wyjaśniał dr Łukasz Sołtysik.

Po przełomie 1989 roku

W III RP wyroki, które zostały wydane na bombiarzy, zostały zatarte decyzjami sądów. Niektórzy działacze wchodzący w skład grupy bombiarzy zostali odznaczeni Krzyżami Wolności i Solidarności oraz Orderami Odrodzenia Polski.

Sandra Błażejewska

Czytaj także

Największa ofiara stanu wojennego - ludzka solidarność

Ostatnia aktualizacja: 14.12.2016 18:26
- Wprowadzenie stanu wojennego to było zabicie solidarności. I nie tylko tej przez duże "s", ale - co gorsze - tej przez małe. Było to stłamszenie codziennej ludzkiej życzliwości i nie wiem, czy ją jeszcze kiedyś odbudujemy - mówi historyk, dr Grzegorz Majchrzak.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Teoś, czyli Teodor Klincewicz i grupy specjalne RKW "Solidarność"

Ostatnia aktualizacja: 02.04.2017 16:00
Niedługo po wprowadzeniu stanu wojennego studenci, licealiści, inteligenci i robotnicy stworzyli w Warszawie kilka niezależnych od siebie grup oporu.
rozwiń zwiń