Sierpień w Pratello

Ostatnia aktualizacja: 07.09.2018 17:43
Przeszłość to więcej niż przeszłość - więcej o tego, który wspomina, a zwłaszcza więcej o to, jak wspomina. Innego czasu przeszłego-dokonanego nie będzie. I nigdy nie będzie go inaczej niż tylko tak, jak został opowiedziany.
Toskania
ToskaniaFoto: snbder/Shutterstock

Podobnie smak magdalenki przypomniał mi Combray. Ale czemu obrazy Combray i Wenecji dały mi w jednym i drugim momencie radość podobną pewności i wystarczającą, bez innych dowodów, bym całkiem zobojętniał na śmierć?

Marcel Proust "Czas odnaleziony"

   Skobel z kutego żelaza, dziś już zmęczony śmiertelnie, wygładzony setkami palców, przytwierdzono do wrót Pratello wiele, wiele lat przed zmierzchem 23 kwietnia 1988 roku, kiedy to na scenie mediolańskiego Piccolo Teatro Studio Ludmiła Ryba pierwszy raz była w seansie „Nigdy tu już nie powrócę” doskonałą Dziwką Bosą. Przesuwała stoły w scenicznej gospodzie, ścierała mokrą szmatą blaty i deski podłogi, rozstawiała zydle, a wszystko to, by godnie przyjąć gości, złażących się z teatralnej przeszłości Tadeusza Kantora. Liczna grupa z "Wielopola, Wielopola", Chasydzi, Wielki Gimnastyk i Lady Angielska z "Kurki Wodnej", Wisielec z "Niech sczezną artyści", Kobieta z łapką na szczury z "Nadobniś i koczkodanów", jeszcze Kochanka Apasza, jeszcze Szczur i Księżna Kremlińska, i jeszcze inni, wielu, wielu jeszcze. Wszyscy. Witała ich Dziwka Bosa wzruszająco nieporadnie człapiąc, mrucząc coś pokornie. Witała bohaterów niegdysiejszych opowieści Kantora - okutane kruszejącymi szatami widma z dawno zamarłych seansów. Witała graty, co z sobą taszczyli, witała ich pokiereszowane gesty, strzępy zdań, zblakłe maski twarzy, spojrzenia zmatowiałe. Witała cały ten kuśtykający pchli targ pamięci Kantora, to niespiesznie kolebiące się rumowisko, wyborne i pamiętliwe niczym skobel na wrotach domu, w którym Ryba mieszka od lat prawie 30, od czasu do czasu witając gości zupełnie innych, mniej widmowych.

     Pratello. Ta chałupa jest niczym wyjęta z "La Strady" Federica Felliniego dekoracja. Wiekowe, kruszejące domostwo niedaleko Florencji, tkwiące w połowie zbocza, z widokiem na mieścinę Pontassieve daleko w dole i na inne omszałe domostwa na zboczach po drugiej stronie doliny, zgubione wśród winnic, nieme. Skobel z kutego żelaza na wrotach, inne skoble na innych drzwiach z drewna spękanego jak drewno wrót. Dawno temu na amen wystygły, gigantyczny kominek w kuchni. Okiennice już poza czasem. Kamienne schody, framugi od lat powyginane, zydle o plecionych siedziskach, wymagające wielkiego taktu. I mrowie innej namacalnej przeszłości, rzeczy małe i duże. A wszystko zamierzchłe, jakby pokryte szarą, cienką bibułą, i uporczywie pamiętliwe. Jeśliby wprost z "La Strady", z tego "Wędrując", przed wrota Ryby zajechał dziś swym cudacznym, trzeszczącym wehikułem – pół-motocyklem, pół-ciężarówką, co ma z boku wymalowaną syrenę – gdyby zajechał prowincjonalny artysta cyrkowy Zampano wraz z Gelsominą jak laleczka, i gdyby na placu przed wrotami zaczął pokazywać swoje tandetne kuglarskie sztuczki, każąc Gelsominie ciepło uśmiechać się do gapiów – nikogo by to nie zdziwiło. Nie powinno. Ale coś innego przypomniało się w Pratello nagle jednego z ostatnich sierpniowych wieczorów.

     "Gdy w roku pańskim 1990 doktor weterynarii Paweł Kohoutek spojrzał w okno i ujrzał idącą przez ogród swą aktualną kobietę, z właściwym sobie pyszałkowatym fatalizmem pomyślał, iż przydarzyła mu się przygoda, która winna być ostrzeżeniem dla wszystkich".

     Nie dosłownie ten początek "Innych rozkoszy" Jerzego Pilcha się przypomniał, gdyż nie przypomniały się żadne słowa. Powróciła sama intonacja, bez znaczeń, bo przypomniał się grany od czasu do czasu w Teatrze Scena STU w Krakowie seans "Inne rozkosze", przez Artura "Barona" Więcka wyreżyserowany. Franciszek Schubert? Powolne, senne frazy jego pożegnalnych kompozycji? Tak, intonacja Pilcha - zwłaszcza intonacja "Innych rozkoszy" i reszty niegdysiejszych jego, nostalgiczno-melancholijnych opowieści o Śląsku Cieszyńskim, domostwie rodzinnym w Wiśle i wielu niepowtarzalnych osobistościach czasu bardzo przeszłego, na amen dokonanego – ma coś z pożegnalnych fraz Schuberta, lecz z domieszką cierpkiej Pilcha ironii, z pasmami jasnego, kłującego humoru, z chłodną Pilcha niewiarą w moc dobrodusznych pocieszeń.

     Przenieść "Inne rozkosze" na scenę, obcy, nie jedynie językowy, stan skupienia im nadać – to nie mogło się Więckowi udać całkowicie. To nie udałoby się nikomu. Proza każda jest zrobiona ze słów, ale są prozy zrobione ze słów bardziej niż inne. Są prozy tak intensywnie słowne, iż bez wszystkich swoich słów – czymś obcym samym sobie się stają, gubią same siebie. Tu, w takiej prozie, jest Pilch. Przenieść go na scenę, to stracić, gdyż odrzucać trzeba, a nieuchronne odrzucenie, skrócenie, skondensowanie – jest utratą całości, co bywa utratą wszystkiego. Więcek stracił tedy nieuchronnie, ale też – i to jest Więcka walor niepowszedni – nie stracił sedna. Nie zgubił, nie zagłuszył intonacji, nie przemienił powolnej nostalgiczno-melancholijnej melodii w żaden chwytliwy rytm. Po prostu – nie uwspółcześnił pamięci Pilcha, falującej rozległymi, piętrowymi frazami, które nie są słownymi fotografiami przeszłości, tylko przeszłością wziętą w cudzysłów fikcji.

"Rzeczy nabierają wagi, w miarę jak się na nie patrzy, osiem plus osiem to szesnaście, plus ten, który dodaje". Kto tak zgrabnie powiedział? Podobnie z pamięcią. Przeszłość to więcej niż przeszłość - więcej o tego, który wspomina, a zwłaszcza więcej o to, jak wspomina. Innego czasu przeszłego-dokonanego nie będzie. I nigdy nie będzie go inaczej niż tylko tak, jak został opowiedziany.

Kantor, Proust albo Sebald przemienili tę nie do obalenia regułę w arcydzieła. W swoich scenicznych "Innych rozkoszach" – historii kłopotliwej miłosnej wizyty, seansie granym smakowicie, seansie drobnym i bezpretensjonalnym, zrobionym z boku oficjalnego teatralnego zgiełku, mającym przez dwie godziny walor od wieków zamkniętej, gigantycznej, obszernej jak scena STU, szafy rodzinnej, pełnej eleganckiej odzieży z odległych epok, a także zetlałych kolorów, znieruchomiałych zapachów i przedmiotów martwych, dla których nikt już dziś nie znajduje właściwych nazw – w dwugodzinnej tej opowieści Więcek nie zgubił intonacji oryginału. Nie zgubił, gdyż wpierw ją dobrze usłyszał. Tak zwykle się zdarza, kiedy reżyser teatralny umie czytać naprawdę.

To już wszystko. Koniec. Tyle wystarczyło, by z ogromu minionego teatralnego sezonu ocalał sceniczny drobiazg Więcka. I aby z końcem sierpnia drobiazg ten przypomniał się naraz i dobrze się poczuł jako gość w Pratello, pełnym pamiętliwych rzeczy domostwie Ludmiły Ryby, która kiedyś, jako Dziwka Bosa, witała gości zupełnie innych, lecz przecież podobnie widmowych.

***

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki