Tamte twarze

Ostatnia aktualizacja: 21.09.2018 16:43
Na ramie za troskliwie wygładzoną poduszką, w której nie ma śladu niedawnej wklęsłości, wisi kruchy drewniany krucyfiks. Wszystko jest już przygotowane. Można już zacząć opowiadać.
Zdjęcie ilustracyjne
Zdjęcie ilustracyjneFoto: Elzbieta Sekowska/Shutterstock

Znów widzę swój pokój do nauki w Wyrze, niebieskie róże tapety, otwarte okno. Tamta rześka rzeczywistość przemienia teraźniejszość w zjawę. Lustro promienieje blaskiem. Do pokoju wpadł trzmiel, który trzepie się o sufit. Wszystko jest w należytym porządku, nic się nigdy nie zmieni, nikt nigdy nie umrze.

Vladimir Nabokov "Pamięci, przemów"


     Truskawiec? Czyżby? Truskawiec w latach trzydziestych ubiegłego stulecia, modne uzdrowisko ledwie osiem kilometrów na południe od Drohobycza? Deptak wiodący do siarczano-solankowo-borowinowego kąpieliska lub do źródła unikatowej wody "Naftusia", skutecznie kojącej chroniczne bóle serca, nerek i żołądka?

Gdybym kilka dni temu na dłużej wzrok zawiesił na innej z setek starych fotografii, wiszących w odnowionej Strzelnicy na Woli Justowskiej w Krakowie - zapewne nie Truskawiec naraz by się przypomniał, nie tamten deptak sprzed prawie wieku. Gdybym na innej starej fotografii, a nie na portrecie grupy uśmiechniętych ludzi idących ocienioną aleją bodaj Zakopanego, wzrok zawiesił – zapewne inna, nie Truskawca, stara fotografia w głowie by zamajaczyła.

     Sto, może trzysta zdjęć w różnym wieku w sali na lewo od wejścia. Do tego gromada bardzo lub mniej omszałych fotograficznych aparatów, gromada fantastycznych kształtów, potężnych lub miniaturowych wehikułów do unieruchamiania świata, których nazwy brzmią niczym krótkie alchemiczne zaklęcia. Brownie... Beau Brownie... Agfa Billy... Lubifiel... Korona... Na środku sali brązowy gigant na mocarnym statywie, aparat à la minute, a niedaleko od giganta, za szkłem – istne jajko Fabergé, tyle że prostopadłościenne, cudeńko z lat trzydziestych zeszłego wieku, stworzone w zakładzie braci Pawelskich, mieszcząca się na dłoni skrzyneczka koloru bursztynu, jak odprysk zaginionej komnaty. Z takich machin wyszły kiedyś prostokąty, co od niedawna wiszą na ścianach wyremontowanej Strzelnicy, kolejnej siedziby krakowskiego Muzeum Fotografii.

Sto zatem, może trzysta podobizn zamarłych twarzy – bywa, że po kilka na jednym zdjęciu - zamarłych spojrzeń, gestów, kroków. Większe i mniejsze papierowe prostokąty, wypełnione ruchem już na amen bez ruchu. Pożółkłe oczy, czoła całe w rysach i odpryskach, ręce i nogi za mgłą, ramiona często nie do odróżnienia od mroku za ramionami, a wszystko to, bo papier fotograficzny za słaby jest dla czasu. Tak, na zdjęciach ruch już na amen bez ruchu, lecz znikanie trwa przecież. Całkiem jak w sali na prawo od wejścia lub na tablicach przed wejściem. Wielkie, doskonałe prostokąty Wojciecha Plewińskiego. Na tablicach – ślady starych krakowskich przedstawień teatralnych. "Biesy" Wajdy, "Proces" Jarockiego, "Emigranci" Wajdy, coś jeszcze. Plewińskiego opowieść o znikaniu. A w sali – jego opowieść o znikaniu innym. Innym? Rzeczywiście? Trzy cykle zdjęć z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych – "Dziewczyny", "Starcy", "Ziemie zachodnie" – ułożone w całość, w pożegnanie chyba niezamierzone. Zostańmy przy "Starcach", portretach istot w domu opieki. Czekają. Na każdym zdjęciu czekają, stojąc przy drzwiach, już o niczym nie marząc w inwalidzkich wózkach, siedząc bezwładnie, lub leżąc na wznak w żeliwnych łóżkach, pod białą pościelą. Czekają spokojnie. Patrzą. Usta zawsze zamknięte.

     Właśnie tutaj, w salach Strzelnicy, dobrze się ogląda stare fotografie. Tutaj dobrze czuje się pamięć. Jak idą słowa w niegdysiejszym wierszu? "Oglądaliśmy wczoraj album zdjęć rodzinnych. Dwadzieścia siedem razy westchnęliśmy: Mój Boże!" Czy tak? Nie pamiętam dokładnie, lecz chyba jakoś tak. Dobrze wzdycha się cicho w salach Strzelnicy. Daleko od buczenia centrum, na uboczu, gdzie wszystko toczy się wolniej, ciszej, trochę sennie. Dobrze się tutaj wysnuwa ze stu, może trzystu zdjęć, własne opowieści. Gdyż jest, jak zawsze: stare fotografie to figury przemilczenia, co proszą o ciąg dalszy. A raczej – o ciąg głębszy, wędrujący w tył, po słowach do źródeł. Uwieczniony na prostokącie spacer, który – choć wokół trwa znikanie powszechne - nie skończy się, bo uniesiona noga nigdy nie opadnie; oko, które nigdy nie mrugnie; nieusuwalny uśmiech; gest na wieki bez finału; cała nieogarniona reszta zastygłych znaków. Wszystko, co widać, czeka na słowa i zawsze są to tylko słowa żywego, który patrzy na ruch bez ruchu. Nic się nie zmieniło – oglądanie starych zdjęć jest przygodą taką, jak zawsze. Nieuchronnie prywatną, samotną.

     Istnieje pożółkła, mglista już fotografia, na której widać pięć elegancko odzianych figur, idących spokojnie deptakiem Truskawca w latach trzydziestych zeszłego wieku. Pani w ciemnym kapeluszu i z parasolem w garści, pan pomagający sobie laską, pan w garniturze, pani w sukiennej czapce i płaszczu z kapturem obszytym futrem puszystym. Oni i jeszcze jeden. Maleńki, z twarzą w cieniu ronda ogromnego kapelusza, okutany o wiele za dużym na niego, dwurzędowym prochowcem, sięgającym połowy łydek. On – Bruno Schulz. Taszczy w lewej ręce, zgubionej w rękawie, ogromną teczkę z grafikami na wystawę w reprezentacyjnym gmachu Truskawca. Grafiki? Być może. Lecz równie prawdopodobne, że tkwi w teczce rękopis "Aneksji podświadomości", drukowany w roku 1936, w 17 numerze "Pionu", esej o "Cudzoziemce" Marii Kuncewiczowej. Powiada w eseju Schulz o portretach Rembrandta, że tkwi w nich unieruchomiona cała biografia portretowanego, jego życie, ale bez ruchu, że są one ostatecznym osadem, rezultatem, skamieliną biografii. Dalej dodaje, iż w powieści Kuncewiczowej zachodzi proces odwrotny, "skamielina, martwy kontur fizjonomii ożywa, pęcznieje życiem, eksplikuje swą całą zawartość". W końcu notuje frazy niepokojące.

     "Miałem od dawna pomysł, że można by z twarzy spotkanego człowieka, z jego fizjonomii wyprowadzić całą nowelę lub powieść, uruchomić niejako, zmobilizować z powrotem w biografię to, co w tej twarzy zastygło w jakiś ostateczny rezultat, w jakąś figurę fizjonomiczną". W liście do Marii Kasprowiczowej z 25 stycznia 1934 roku ujął marzenie mocniej. "Oto co mnie pociąga: twarz ludzka jako punkt wyjścia powieści!". I jeszcze: "Między mną a każdym nowym człowiekiem zaczyna się świat na nowo".

     Czy pomiędzy żywą twarzą mijanego na ulicy obcego, uwiecznioną w pamięci migawką mrugnięcia, a twarzą obcego wiele lat temu unieruchomioną na zdjęciu migawką fotograficznego aparatu - dla tego, który patrzy i zaczyna mozolnie szukać słów, naprawdę istnieje jakaś istotna różnica, przepaść, ocean?

     Na stu, może trzystu starych prostokątach różnej wielkości, wiszących na ścianach Strzelnicy – czterysta, może sześćset twarzy  z wielu przeszłości, twarzy żywych na amen. Znikanie trwa, lecz na prostokątach wszystko jest takie, jak być powinno, nic się nigdy nie zmieni, żadna twarz nigdy się sama z siebie nie rozmyje. Można już zacząć opowiadać.

    Ale na jednej z fotografii cyklu "Starcy" sprawy nasze też mają się tak, jak mieć się powinny. Widać już tylko żeliwne łóżko, porządnie zaścielone świeżo krochmaloną pościelą. Na ramie za troskliwie wygładzoną poduszką, w której nie ma śladu niedawnej wklęsłości, wisi kruchy drewniany krucyfiks. Wszystko jest już przygotowane. Można już zacząć opowiadać.

***

Paweł Głowacki