Zmierzch w Wiśle

Ostatnia aktualizacja: 12.10.2018 16:27
Kapitan unosi głowę znad bezlitośnie pełnych zdań i jak człowiek, który wie, że realność nic nie znaczy bez cudzysłowu, powiada: „Zamknij drzwi, bo przeciąg!”. I drzwi się zamykają. Można czytać dalej.
zdj. ilustracyjne
zdj. ilustracyjneFoto: Gellinger/pixabay.com

Lata mijają, tylekroć opowiadałem tę historię, że nie wiem już, czy rzeczywiście ją pamiętam, czy tylko powtarzam słowa na nią się składające.

Jorge Luis Borges „Noc darów”


Kulka nad rozległym drewnianym blatem stołu. Srebrna kulka na pokrywce cukiernicy widziana spod sufitu kuchni, w której sennie toczy się życie w domostwie pana Naczelnika. A raczej – toczy się gadanie, gdyż życie w tym domostwie stareńkich sprzętów i jeszcze starszych rytuałów codziennych jest w istocie krzątaniną języka, tańcem zdań wytwornych, iście barokowych i zawsze bezlitośnie pełnych nad drewnianym blatem stołu. W emitowanym niedawno w TVP Kultura seansie „Zabijanie Gomułki”, przez Jacka Głomba na kanwie powieści Jerzego Pilcha „Tysiąc spokojnych miast” wyreżyserowanym w Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy, kilka jest takich spojrzeń z lotu ptaka na blat. Z tej perspektywy widać trzy pełne kieliszki, które trzy dłonie wyciągają z kadru, by je za moment, puste już, ponownie wstawić w kadr; otwartą flaszkę gorzały w palcach pana Naczelnika, kłaniającą się szyjką każdemu z kieliszków jeszcze ledwie przez sekundę pustych; szachownicę z rozstawionymi figurami i pionami; pokrywającą cały blat papierową płachtę, na której widnieje narysowany przez arcymajstra Szwaczynę projekt starodawnej chińskiej kuszy; no i błyszczącą kulkę. Ona okaże się kluczowa, śmiercionośna. Pan Trąba – absolutny wodzirej wszystkich kuchennych krzątanin języka – z powagą studiując projekt arcymajstra Szwaczyny, doda swoją kropkę nad i, kropkę w kształcie jednego ze swych bezlitośnie pełnych zdań.

„Wystarczy jeden bełt, wystarczy jedna strzała sporządzona tak, jak mówiłem, ze szprychy rowerowej, drewniane lotki, natomiast grot ma być uczyniony ze srebrnej gałki odpiłowanej od pamiątkowej cukiernicy pani Naczelnikowej”.

Tak, są lata 60-te ubiegłego stulecia i tyle ma wystarczyć do zabicia Władysława Gomułki: chińska kusza i jeden bełt. Plan Trąby i Naczelnika jest prosty. Opuścić rodzinną Wisłę, mieścinę leżącą w cieniu Bawolej Góry, jechać nocnym pociągiem do Warszawy z Jerzykiem, małoletnim synkiem Naczelnika, bo przecież nikt o nic nie będzie podejrzewał mężczyzn spacerujących ulicami z chłopczykiem, który taszczy na ramieniu swą ulubioną, przypominającą łuk zabawkę. Jechać tedy, dojechać, dzień cały turystów zgrywać, a o zmierzchu wypuścić z kuszy bełt o srebrnym grocie prosto w cień potwora, majaczący na szybie pilnie strzeżonego domu. To wszystko. Zacny to plan, malowniczy bardzo. Owszem. Lecz w seansie Głomba – i jest to jego fantastyczny gest - spiskowcy nigdzie nie jadą. Nie ruszają się z kuchni - nie opuszczają słów. Nie nadają gadaniu swemu ciała – zbrodnia pozostaje tylko zbrodniczą krzątaniną ich barokowego bajania o zbrodni. Ich wyprawa, wędrowanie przez Warszawę, wizyta w stołecznej kawiarni i wreszcie kluczowy strzał o zmierzchu – wszystko jest u Głomba inscenizacją, teatrzykiem, operetką, jaką słowa Trąby, jego nieubłaganie pełne frazy na poczekaniu klecą z tego, co mają, by tak rzec, pod ręką. Ze stareńkich sprzętów w kuchni domostwa pana Naczelnika, ze światła lampy nad stołem, ze świątecznej zastawy pani Naczelnikowej. I w finale wyprawy to nie wystrzelony z kuszy przez Trąbę bełt sunie przez zmierzch w Warszawie. To wystrzelone przez Trąbę w kuchni naczelnika słowo „bełt” sunie przez zmierzch w Wiśle. A jak było naprawdę?

Jak było, tak było. To bez znaczenia, bo kiedy zostają tylko słowa, wtedy w przeszłości było tak, zawsze tylko tak, jak słowa mówią teraz. W „Tysiącu spokojnych miast” mały Jerzyk miał zwyczaj zapisywać przewalającą się nad stołem w kuchni krzątaninę języka, lecz lubił też wyprzedzać gadanie dorosłych. Zanim ostatnie słowo zdania naprawdę padło nad stołem – od siebie dopisywał zdaniu ostatnie słowo. Uzupełniał rzeczywistość drobiną własnej fikcji. A po chwili, kiedy pan Trąba lub ktokolwiek innych skończył swoją frazę, okazywało się, czy Jerzyk trafił, czy spudłował. Tak, czy siak – zanim padało słowo ostatnie, rzeczywistość była przez chwilę bogatsza o zapisaną przez Jerzyka drobinę fikcji. Ale to nie Jerzyk opowiada przeszłość w „Tysiącu spokojnych miast”. Opowiada ją już stary Jerzy, opowiada ją wiele, wiele lat później. Z epoki Jerzyka pozostał mu zwyczaj kraszenia prawdy drobiną fikcji, tyle że teraz krasi swój czas przeszły, dokonany, nie jednym zmyślonym słowem, a milionem zmyślonych słów. Pamięć jego, która jest pamięcią jego zdań nieubłaganie pełnych, jakby przykrywała całą jego przeszłość. Któż uwierzy, że malowniczy ludek, który zaludnia stronice „Tysiąca spokojnych miast”, rzeczywiście gadał językiem tak finezyjnym, jakim gada w powieści? To nie jest kwestia wiary, to kwestia fikcji pamięci. „Tysiąc spokojnych miast” jest w istocie gigantycznym monologiem, którego rozliczanie z prawdy byłoby niedorzecznością. Monologiem, pod który podszywają się przeróżne widma wiślańskie, monologiem pamięci, jak uczył Borges i Tadeusz Kantor, zawsze utkanej z fikcji, bez której dawno temu zamarła realność byłaby uboższa, o ile byłaby w ogóle i znaczyła cokolwiek. Vladimir Nabokov - do którego rebusów powieściowych Pilcha, jak wyznał ostatnio, mocno ciągnie - Nabokov naucza w „Lolicie”, iż „realność nic nie znaczy bez cudzysłowu”. Monolog starego Jerzego jest gigantycznym cudzysłowem, bez którego istnienie dawnej Wisły, tamtej mieściny małoletniego Jerzyka, nie byłoby pełne.

Srebrna gałka na pokrywce cukiernicy pani Naczelnikowej, gałka, którą pan Trąba zmieni w grot strzały, co ma zabić Władysława Gomułkę. Nie sposób nie pomyśleć o innej srebrnej gałce na pokrywce innej cukiernicy. O gałce, którą Jan Potocki długo szlifował, po czym wsunął w lufę pistoletu, lufę we własne usta – i wystrzelił. Mózg splamił ścianę. To może być czyjś malowniczy wymysł, lecz nie jest zmyśleniem dzień, kiedy Jan Potocki wlazł do gondoli balonu, wzniósł się wysoko i stamtąd, z ptasiej perspektywy, spod niebieskiego sufitu – spojrzał na rzeczywistość, której był przecież wybornym znawcą. Co dostrzegł? Brak? Poczuł, że konieczne jest jakieś uzupełnienie? Objechał i zbadał pół świata, stworzył na tej kanwie całą bibliotekę naukowych traktatów, pełnych litej prawdy, do tego obdarzony był ponoć pamięcią iście słoniową, więc lita prawda realności była wciąż w głowie jego. I co? Czyżby wyczuwał, że jednak czegoś brakuje tak fachowo przez niego okiełznanej realności? Czyżby nie wystarczało mu, że poznał i uwiecznił kolosalny zbiór prawd o świecie? Czegoś musiało brakować, coś musiało doskwierać, bo w innym razie po cóż lepiłby – on, lodowaty racjonalista, ufający swojej pancernej pamięci - po cóż przez długie lata lepiłby nieogarnioną fikcję "Rękopisu znalezionego w Saragossie", ten fantastyczny, wielopiętrowy sen, śniony przez wiele widm, ten cudzysłów w formie labiryntu, którym szczelnie pokrył swą pamięć pancerną i niewzruszoną swą wiedzę o świecie? Po cóż miałby zmyślać, gdyby nie pojął, że w istocie żadna pamięć nie jest pancerną prawdą?

Głomb niewiele zostawił z powieści Pilcha. Fundamentalną sprawę zamachu na Władysława Gomułkę, smak pierwszych erotycznych cierpień małego Jerzyka, kilka rozmów cudownie groteskowych, parę scen godnych najboleśniej finezyjnego kabaretu. Zostawił niewiele słów, niewiele zdań, ale to oczywiste. Kiedy się taką prozę na scenę przenosi, straty są nieuchronne. Ważniejsze, o wiele ważniejsze jest, że przenosząc niewiele zdań – przeniósł je nietknięte, pełne. Więcej – on całość zbudował tak, jakby budował ze zdań pełnych, na jednym, spokojnym oddechu. Scenografia jest niczym pełne zdanie, podobnie z kostiumami i aktorstwem, które pozwala myśleć o objazdowym teatrzyku marionetek – w najlepszym rozumieniu słowa „marionetka” oraz słów „teatrzyk objazdowy”. Pamięć starego Jerzego ma w seansie Głomba naturę taką, jaką ma w powieści Pilcha – naturę całej, pełnej frazy, bez dziur, pokiereszowanego rytmu i kretyńsko nowoczesnych ozdobników. Dobrze się przy pamięci tej siedzi, lekko się jej słucha. I w jej pobliżu przypominają się pierwsze takty filmu Wojciecha Jerzego Hasa „Pamiętnik znaleziony w Saragossie”.

Oto wieki temu, w centrum walk o Saragossę, dwaj oficerowie siedzą przy stole w rozpadającej się chałupie, pochylając się nad przypadkiem znalezioną księgą. Na zewnątrz – realna potworność. Lita prawda trupów, ognia, krwi i bólu - a tutaj, przy stole, człowiek cichym głosem tłumaczy drugiemu z hiszpańskiego na francuski fantastyczną fikcję, opowiadającą o czasie przeszłym, dokonanym. Czyta mu „Rękopis znaleziony w Saragossie”. Naraz drzwi się otwierają i ranny żołnierz wrzeszczy do czytającego oficera: „Kapitanie! Otaczają nas ze wszystkich stron! Co robić?!”. Kapitan unosi głowę znad bezlitośnie pełnych zdań i jak człowiek, który wie, że realność nic nie znaczy bez cudzysłowu, powiada: „Zamknij drzwi, bo przeciąg!”. I drzwi się zamykają. Można czytać dalej.

 

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki