Nieznany los Gieni

Ostatnia aktualizacja: 26.10.2018 18:00
Skoro bohaterowie obrazu mogą wejść doń z zewnątrz, to niby co za kłopot wyobrazić sobie, że bohaterowie obrazu – wychodzą z niego.
zdjęcie ilustracyjne
zdjęcie ilustracyjneFoto: Pixabay (Domena publiczna)

Poszedłem nad San. W wodzie nieruchoma czapla, w tym samym miejscu stała rok temu. Cisza. Poleżałem w trawie, przymknąłem powieki.

Kazimierz Wiśniak „Dziennik”


Stanąć na chwilę z boku, przytkać czymś uszy, choćby watą, by słyszeć jak z oddali, oczy otworzyć szeroko i zobaczyć. W „Piesku przydrożnym” Czesław Miłosz radzi, by tak wychodzić z labiryntu brzmień. „Warto byłoby, pisząc o muzyce, mówić nie tylko o dźwięku, także o samej czynności. Widzieć orkiestrę symfoniczną albo kwartet w działaniu, to przecież cudowne”. I zdanie dalej: „Ten łysy, tamten znów brodaty, ten chudzielec, tamta w zielonej sukni wyróżniającej się wśród fraków”. I wreszcie finał rady Miłosza, zaczerniającej ledwie pół strony: „Prowadzą po strunach swoje smyczki, przyciskają klawisze fortepianu, dmą we flet i rożek myśliwski. A dla nas z tego ogromna radość, myśl o tym, jak wspaniały, bogaty i różnorodny jest ludzki świat”. A co z malarstwem? Jest powód, że nie warto na chwilę odlepić spojrzenia od gotowego obrazu i spojrzeć na dłoń z pędzlem, malującą obraz? Czy taki przeskok w czasie jest możliwy? Tylko pozornie nie. Błogosławieni bowiem niechaj będą fotograficy!

Teraz - kilka dni po ludnym i wręcz operowym wernisażu wystawy rysunków, obrazów i projektów scenografii teatralnej i kostiumów Kazimierza Wiśniaka, przez Józefa Opalskiego, Macieja Rudego, Hieronima Sieńskiego i Elżbietę Wrzesińską stworzonej w górnej sali oraz w piwnicach knajpki aktorskiej „Loża” przy Rynku Głównym w Krakowie – przeglądam wydaną kilka, może kilkanaście lat temu księgę „Narodziny obrazu”, złożoną z fragmentów plenerowego „Dziennika” Wiśniaka, ze zdjęć spokojnych krajobrazów, z fotografii malunków Wiśniaka i fotograficznych portretów jego samego. Pyszny tom! 17 strona cała jest kolorowym zdjęciem. W prawym górnym rogu kawałek widzianej z tyłu głowy Wiśniaka – niewyraźne ucho pod siwymi włosami. Niżej - fragment lewego ramienia w kraciastej koszuli, dominuje czerwień. Pomiędzy siwizną a ramieniem - prawa ręka Wiśniaka, jakby wyrastała z jego niewidocznej brody, wyciągnięta w stronę obrazu stojącego na stole, opartego o ścianę. To „Drabina do nieba” z roku 1998, olej na płótnie, cały w zielonkawej tonacji.

Oto majestatyczna, kruszejąca stodoła. Z lewej strony, po wspartej na dziurawym dachu drabinie lezie w górę babina, niech będzie jej Gienia, lezie ku żółtawemu blaskowi gdzieś wysoko nad dachem jak sito. Gienia jest już w połowie drabiny. A po prawej stronie stoi na dole w trawie druga babina, może kuma czyjaś. Ma głowę zadartą i otwarte usta, zapewne krzyczy: „Trzymaj się, Gienia!”, albo: „Gienia, ty lepiej uważaj!”, ewentualnie: „Złaź, Gienia, w twoim wieku to nie uchodzi!”, lub jeszcze tak: „Bo zawołam Heńka i ci przyleje, a wtedy zmądrzejesz!” Nie wiadomo, jak ta przez Wiśniaka unieruchomiona w zielonkawym kadrze historia się skończyła. Przepadła Gienia w żółtawym blasku i jest już szczęśliwa? W połowie drabiny przemyślała sprawę i zlazła? I co wtedy, jeśli się poddała? Poszły z kumą doglądnąć bydlątka w stajni? Może na grzyby? A może przybiegł z wyjętym z portek paskiem w garści Heniek, mąż Gieni, i drabiniasta fanaberia Gieni skończyła się tak, jak kończą się wszystkie fanaberie Gieni? W którą stroną pociągnąć mam opowieść, co z niej Wiśniak ujawnił tylko jedną scenę, wyjętą gdzieś ze środka opowieści? Tak, ze środka. Może więc należy snuć bajkę nie od chwili zamarłej na obrazie, czyli w przyszłość, a od przeszłości, najlepiej od początku, zaczynając choćby tak: „W dniu, kiedy miała wleźć po drabinie w blask nad stodołą, Gienia obudziła się z krzykiem. Tuż przed brzaskiem przyśnił się jej skórzany pasek i sine pręgi na dwóch białych, zlepionych z sobą jędrnych kulach, unoszących się nad lasem”... Może być? Wracam do wyciągniętej ręki Wiśniaka.

Na blacie przed „Drabiną do nieba” – wielkie rzeczy malarskich pomieszanie. Chyba jedyna forma bałaganu do przyjęcia przez Wiśniaka. Futerał na okulary, różnych rozmiarów tubki farb, papuzio kolorowa, plastikowa podstawka pod doniczkę – w roli palety, cienki niczym igła pędzelek (będąc alchemikiem najkruchszych detali, Wiśniak raczej nie sięga po pędzeliska o włosiu godnym liny okrętowej), szklanka z sokiem pomarańczowym, i jeszcze coś. Płachta białego kartonu, cała w ołówkowych rysunkach, lecz płachta niepełna, z wycięta dziurą. To, co wycięte, jest figurą, echem, identycznym w rozmiarach powtórzeniem kumy, co na wspartym o ścianę płótnie krzyczy coś do Gieni. I właśnie to kartonowe echo kumy Wiśniak trzyma w palcach wyciągniętej ręki, tuż przy kumie widniejącej na obrazie. Jakby sprawdzał, czy nie należy kumy oryginalnej zamalować, przesuwając ją trochę w prawo. To samo z Gienią człapiącą do nieba. Na innej fotografii Wiśniak sprawdza wyciętą z kartonu Gienią na drabinie, czy by jednak nie przemalować namalowanego, drabinę marzenia Gieni przystawiając do stodoły pod ostrzejszym kątem... I tak oto jesteśmy w sednie. Owszem, potężne bywają pożytki z przeniesienia wzroku z gotowego obrazu na dłoń malarza komponującego obraz. Oto figura spoza płótna, z zupełnie innej rzeczywistości – w palcach Wiśniaka wchodzi lekko na płótno.

Jesteśmy w sednie, bo skoro bohaterowie obrazu mogą wejść doń z zewnątrz, to niby co za kłopot wyobrazić sobie, że bohaterowie obrazu – wychodzą z niego i wkraczają w naszą rzeczywistość, w nasze słowa, zdania, w naszą opowieść. Naszą? Nie. Nie w naszą, a w pojedynczą, zawsze samotną opowieść snutą przez każdego, kto patrzy. Pozwolić obrazowi wejść w słowa. Cóż w tym dziwnego, skoro odwrotność tego gestu nie kłopocze nikogo? W „Loży” na ścianie górnej sali – Wiśniaka projekt scenografii do wyreżyserowanej przez Konrada Swinarskiego w Starym Teatrze komedii Williama Szekspira „Wszystko dobrze, co się dobrze kończy”. Czymże są te smakowicie skomponowane barwy i kształty, jeśli nie efektem wędrówki słów Szekspira, które opuściły tekst, by przez głowę i prawą rękę Wiśniaka, a dalej przez igłę pędzelka – wejść w obraz, w znieruchomiałą opowieść Wiśniaka, dopowiedzianą przezeń Szekspirowi?

Jesteśmy w sednie, gdyż tych cudeniek rysunkowych i malarskich, wystawionych w „Loży”, nie sposób oglądać inaczej, jak tylko dokładając do nich własną, sobie w trakcie patrzenia snutą opowieść, zaludnioną skrzatami, grajkami, łąkami, drzewami, myszami, sowami i innymi Gieniami, które cicho wyszły z obrazów, jeśli miało się cierpliwość, by na nie poczekać. Przedziwna natura małych arcydzieł Wiśniaka jest ta, że jakby nie wystarczają same sobie. Nie wystarcza im ich niepowtarzalna melancholia kresek i barw, łakną więc ciągów dalszych, przygód, o których nie mają pojęcia, a bardzo są ciekawe, jak skończy się ich znieruchomiałe na ścianie istnienie.

Nie pamiętam zbyt ostro, lecz chyba właśnie przed projektem scenografii do „Wszystko dobre, co się dobrze kończy”, kolejny raz w życiu przypomniał mi się bezbłędny drobiazg Gustawa Flauberta „Legenda o świętym Julianie Szpitalniku”. Na 31 stronach – detaliczny portret całego fantastycznego życia Juliana, życia potwornego i cudownego, pełnego zdarzeń niewyobrażalnych i zwykłych, ciemnych i jasnych, słowem – fabuła obezwładniająca, bajka nad bajkami. Lecz naprawdę obezwładniający - zwłaszcza tych, którzy o malarstwie pisać pragną – jest finałowy akapit. Oto dokonało się już życie Juliana, już wzniósł się on ku błękitnym przestrzeniom, o których marzyła Gienia, ale jeszcze nie tutaj Flaubert stawia ostatnią kropkę. Postawi ją dopiero wtedy, gdy ułoży to zdanie, ten finałowy akapit.
„Oto historia świętego Juliana Szpitalnika – taka mniej więcej, jaką można oglądać na witrażu kościelnym w moich stronach”.

Paweł Głowacki