Śniadanie na Wyspie Króla Jerzego

Ostatnia aktualizacja: 02.11.2018 18:11
Mając marmurową pewność, że cała władza nad opowieścią, każdą opowieścią, przeznaczona jest wyłącznie słowom opowieści – Siergiej Sawicki chwycił za nóż. Jak wiele razy użyłby dziś sztyletu w teatrze polskim? Kto to zliczy?
zdj. ilustracyjne
zdj. ilustracyjneFoto: shutterstock.com

Znałem też chilijskiego psa zabitego przez niestrawność, do jakiej doprowadzili go „Bracia Karamazow”, gdy pewnego popołudnia zeżarł ich stronice w ataku furii.

Carlos Maria Dominguez "Dom z papieru"

Tłumy na Targach Książki w Krakowie to widok piękny, lecz przypadek Siergieja Sawickiego uczy, że piękno ciżby opętanej czytaniem może przemienić się w piękno ciemne, bezlitosne, bezpieczniej więc podziwiać je z oddali, choćby w telewizji. Bezpieczniej, gdyż z nogi na nogę przestępując w ciżbie, człowiek gotów coś niezręcznego palnąć przez nieuwagę, z nudów lub z wrodzonej złośliwości, a wtedy los jego może zmienić się gwałtownie, jak na Wyspie Króla Jerzego w archipelagu Szetlandów Południowych pewnego poranka przy śniadaniu zmienił się los Olega Biełoguzowa, przyjaciela Sawickiego. Biełoguzow zdradził – i to go zgubiło. Sekundę po tym, jak w epilogu swego szybkiego streszczenia rzekł: „No i tak to się kończy, Siergieju!” – poczuł w pobliżu serca piekące dźgnięcie. Nie zdołał uśmiechnąć się cynicznie, jak w podobnych razach uśmiechał się zawsze. Zobaczył ciemność.

Sawicki i Biełoguzow czytali opętańczo. Nie dziwota. Niby co innego można robić długimi jak wieczność zmierzchami w śmiesznie tycich domkach rosyjskiej stacji badawczej Bellingshausen na krawędzi Antarktydy? Czym mieli zajmować oczy i nerwy w środku nieskończonej, białej pustki, na dnie ciszy – kiedy nie wiało – doskonałej? Świetnie zaopatrzona biblioteka pozwalała co kilka, kilkanaście dni zacząć nową wędrówkę przez kolejny świat zdumiewający, gdyż przecież realny jakoś, choć naprawdę nierealny. I wszystko bez bólu toczyłoby się dalej, gdyby nie zgubny fakt, że Biełoguzow czytał znacznie szybciej niż Sawicki – zawsze był już po ostatniej kropce, kiedy Sawicki dopiero mijał połowę. Ale to pół biedy. Niesnaska, jak się okazało - tragedia, początek swój miała w genie złośliwości Biełoguzowa. On po prostu nie umiał przy kolejnych śniadaniach odmawiać sobie zdradzania finałów powieści, których Sawicki jeszcze nie zdążył przeczytać. Było to silniejsze od Biełoguzowa, od przyjaźni, od dobrego smaku, a także – jak miało się okazać – od chęci życia. „No i, wyobraź sobie Siergieju, bohater Aureliano, ostatni z rodziny, na końcu książki czyta pergaminy zapisane przez jednego Cygana, czyta o sobie, jak czyta te pergaminy, a wtedy wiatr się zrywa i zmiata z powierzchni ziemi jego i całą wiochę, gdzie działa się akcja”. Tu Biełoguzow połknął kawałek białego sera lub plaster salcesonu, po czym dodał: „No i tak to się kończy, Siergieju!”

Rzecz jasna, nie wiadomo, czy tamtego feralnego poranka na śniadanie podano biały ser lub salceson. Kronikarze milczą też, czy Biełoguzow zdradził Sawickiemu akurat finał „Stu lat samotności”. Z drugiej strony – dlaczegóż to miałby nie być biały ser lub salceson? I dlaczegóż to miałoby nie chodzić o arcydzieło Gabriela Garcii Marqueza? W każdym razie - jedno jest pewne. Tym razem Sawicki nie wytrzymał. Był w połowie słownej alchemii Marqueza, brnął niespiesznie przez planetę ulepioną ze wszystkich barw, smaków, zapachów i brzmień dalekich Karaibów, w środku monochromatycznej, zamarzniętej krainy zwalniał tempo czytania, aby jak najdłużej istnieć w nierzeczywistej, a przecież sensualnej niczym biały ser lub salceson krainie – a tu streszczenie genetycznie złośliwego Biełoguzowa masakruje przyjemność smakowania cudzych słów, ułożonych niepowtarzalnie. Zacisnął palce na rękojeści noża, wyprowadził cios... Tak było naprawdę. Tak rzeczywiście zdarzyło się pewnego feralnego poranka w tyciej jadalni stacji Belligshausen na Wyspie Króla Jerzego w archipelagu Szetlandów Południowych.

Sawickiemu, który nie skończył lektury „Stu lat samotności”, Biełoguzow zdradził tajemnicę finału – i to zgubiło Biełoguzowa. Boga chwalić – nie ostatecznie. Zobaczył ciemność, owszem, lecz później, w samolocie do Sankt Petersburga, przytomność wróciła. Sawicki po prostu źle trafił, serce Biełoguzowa pozostało nietknięte, co zapewne złagodzi wyrok. A wyrok zostanie ogłoszony niechybnie, gdyż niechybnie odbędzie się proces. Sędzia zapyta: „Dlaczego oskarżony chciał zabić przyjaciela?” – i to będzie moment najciekawszy. Co odrzeknie Sawicki? Myślę, że przywoła z pamięci - pomiędzy dźgnięciem a procesem wystarczająco dużo będzie mieć czasu, by „Sto lat samotności” poznać na wylot - przywoła strzępy finału powieści Marqueza. Choćby te strzępy.

„Były to dzieje rodziny opowiedziane przez Melquiadesa aż do najbłahszych szczegółów, na sto lat przedtem... Aureliano czytał kolejno na głos śpiewane encykliki... Wtedy zerwał się wiatr, ciepły i pełen głosów przeszłości, szeptów dawnych pelargonii i westchnień, rozczarowań dawniejszych niż najbardziej uparte tęsknoty. Nie zauważył go... Był tak pochłonięty lekturą, że nie czuł także drugiego podmuchu wiatru... Macondo było już wirującym słupem kurzawy i gruzu miotanym furią biblijnego huraganu... I zaczął odczytywać moment, który przeżywał obecnie, odcyfrowując go w miarę przeżywania, widząc samego siebie w trakcie odczytywania ostatniej strony pergaminów, tak jakby to widział w mówiącym zwierciadle... Ale nim doszedł do ostatniego wiersza, zrozumiał już, że nie wyjdzie nigdy z tego pokoju, gdyż powiedziane było, że miasto zwierciadeł (lub zwierciadlanych miraży) zmiecione będzie przez wiatr i wygnane z pamięci ludzi w chwili, kiedy Aureliano Babilonia skończy odcyfrowywać pergaminy, i że wszystko, co w nich spisano, niepowtarzalne jest od wieków i na wieki, bo plemiona skazane na sto lat samotności nie mają już drugiej szansy na ziemi”.

Tak, myślę, że przed wysokim sądem Sawicki przywoła te frazy pamiętne, a po niewielkiej chwili ciszy wyrecytuje sieczkę streszczenia, w którą pyszny Biełoguzow bez litości zmienił nad białym serem lub salcesonem zdania Marqueza – i wszystko już będzie jasne. Nic już nie zostanie do dodania.

Prawda bowiem jest ta, że Sawicki pragnął zabić Biełoguzowa w istocie nie dlatego, że ten zdradził tajemnicę finału, lecz dlatego, iż uczynił to własnymi zdaniami, a te są katastrofą dobrego smaku, przykrym brzdękiem pychy małych zjadaczy książek. W rozpacz śmiercionośną wbiła go tyleż złośliwość Biełoguzowa, co jego prostackie grafomaństwo, bez pardonu zagłuszające barytonowy oddech fraz Marqueza. Mając marmurową pewność, że cała władza nad opowieścią, każdą opowieścią, przeznaczona jest wyłącznie słowom opowieści – Siergiej Sawicki chwycił za nóż. Jak wiele razy użyłby dziś sztyletu w teatrze polskim? Kto to zliczy?

 

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki