18.00 do Yumy

Ostatnia aktualizacja: 16.11.2018 14:36
Na ten jeden, tyci przykład – dlaczego aktor, który przez dwie godziny gra, że kuśtyka - w godzinie ostatniej, odrzuciwszy ortopedyczne wsparcie, gra, że nie kuśtyka? Cudowne ozdrowienie?
Kadr ze spektaklu w Teatrze Bagatela w Krakowie Kotka na rozgrzanym blaszanym dachu
Kadr ze spektaklu w Teatrze Bagatela w Krakowie "Kotka na rozgrzanym blaszanym dachu"Foto: mat. prasowe/Teatr Bagatela

Mam wrażenie, że w jednym tygodniu nie można uciec z więzienia i dostać się do towarzystwa.
John Wayne w westernie "Dyliżans"

Kiedy słowa starego bajarza przestają wystarczać reżyserowi teatralnemu – bywa, że na scenie zjawia się znienacka kowboj. On bądź inna jakaś ciekawostka inscenizacyjna, inne jakieś uzupełnienie niewystarczających słów starego bajarza. W wyreżyserowanej przez Dariusza Starczewskiego na dużej scenie Teatru Bagatela w Krakowie „Kotce na gorącym blaszanym dachu” Tennessee Williamsa występuje kowbojów od razu dwóch. Pojawiają się wprawdzie bez koni, ale za to noszą malownicze brody islamskich terrorystów. Pytać ich: „Dokąd zmierzacie?”, nie ma większego sensu, gdyż są oni najwyraźniej niemowami - przez całe 3 godziny seansu, pomiędzy 18.00 a 21.00, żaden nie wypowie nawet pół słowa. Idę o zakład, że w antrakcie też ani me, ani be, ani kukuryku. A poza tym – najprawdopodobniej jadą do Yumy. Tak sądzę, gdyż wielbię wyreżyserowany przez Delmera Davesa western „15.10 do Yumy”. Lecz istnieje pytanie ciekawsze. Otóż, pomijając oczywistość, że generalnie z Dzikiego Zachodu – to ściśle skąd żeście, brodaci rewolwerowcy, przybyli, aby sobie u Starczewskiego postrzelać z palców

Dziwna okoliczność. Kilka lat temu Starczewski wyreżyserował w Bagateli „Tramwaj zwany pożądaniem” tego samego starego bajarza Williamsa – i nie było tam nie tylko kowboja, tam nie było nawet kapelusza kowbojskiego. Zypełnie wystarczyły Starczewskiemu same słowa bajarza, w których, jak i w „Kotce...”, nie ma ani pół litery o kowbojach. Cóż się tedy stało przez te kilka lat? Czyżby stracił Starczewski na pokorze wobec reżyserowanego tekstu i odważnie wstąpił w sferę inscenizacyjnego hartu, w teatrach nadwiślańskich pospolitego dziś niczym byle maślak-wypierdek w lesie po deszczu? A może odgrzał swą dawną, chłopięcą miłość do westernów, mustangów, bizonów, Apaczów, rewolwerowców, a głównie do Johna Wayne’a na koniu w środku prerii – i postanowił parą brodatych kowbojów, wysupłanych z własnych wspomnień chłopięcych, ulepszyć, a bodaj nawet wskrzesić omszałe frazy Williamsa? Aż tyle się wydarzyło w czasie tak krótkim? 

Problem, nie do przebrnięcia problem z „Kotką...” w Bagateli jest ten, że przez kilka lat, co minęły od czystego, dojmującego „Tramwaju...” Starczewskiego - wydarzyło się o wiele więcej. Na potrzeby swojej „Kotki...” - nie tylko, oj, nie tylko dawną miłość do kowbojów Starczewski odgrzał. Odgrzał chłopięce uwielbienie do pluszowych, miłych w dotyku stworków, najwyraźniej odgrzał, bo jak inaczej wytłumaczyć ciągłą obecność na scenie trzech miękkich manekinów, którymi aktorzy raz się bawią, a innym razem nie? Odgrzał miętę, co ją dawno temu czuł do odpustowej karuzeli – więc aktorzy czasem wirują na sprzęcie przypominającą stare prowincjonalne karuzelki z placów zabaw epoki Edwarda Gierka. Odgrzał pamięć o marionetkowych teatrzykach, wizytach kataryniarza pod rodzinnym blokiem oraz o figurkach na pozytywkach – większość aktorów więc wciąż zmienia się w grupę ludzików z drewna, dających długi pokaz połamanego, kwadratowego, somnambulicznego pląsu człekokształtnych desek. Odgrzał również chłopięce zamiłowanie do tych niedziel, kiedy tato zabierał go na odpust, by sobie Darek na obwoźnej strzelnicy z wiatrówki postrzelał do tekturowych podobizn kaczuszek, wielorybów i innych bizonów – dlatego nie należy się dziwić, że przy dźwiękach przywodzących na myśl śmiercionośne rewolwery Johna Wayna, z kulis bez ustanku wjeżdżają na scenę, by za chwilę z niej zjechać, wymalowane na obracających się dyktach (obrót tarczy zawsze oznaczał, że mały Darek znów trafił!) podobizny krwiożerczych czerwonoskórych oraz dzielnych szeryfów. Nie należy się też dziwić kolosalnym atrakcjom dźwiękowym, tym wstrząsającym całym gmachem teatru wybuchom, z głośników co kilka chwil dobiegającym całkowicie ni z gruchy, ni z pietruchy – nie należy się im dziwić, gdyż w dzieciństwie niechybnie fascynowała Starczewskiego historia największych bitew pancernych I oraz II wojny światowej, i kiedy czytał „Kotkę...” - fascynacja powróciła z mocą wybuchającej bomby Luftwaffe. Coś jeszcze?

Nie, to już wszystkie atrakcje inscenizacyjne, jeśli zważyć, iż wymieniłem jedynie atrakcje naprawdę wybitne, zaś pominąłem skromne, których jest mrowie całe. Na ten jeden, tyci przykład – dlaczego aktor, który przez dwie godziny gra, że kuśtyka - w godzinie ostatniej, odrzuciwszy ortopedyczne wsparcie, gra, że nie kuśtyka? Cudowne ozdrowienie? A może po prostu kolejne odgrzane przez Starczewskiego wspomnienie z dzieciństwa, powrót do dobrego dnia, kiedy zwichnięta w trakcie futbolowego meczu kostka Starczewskiego – nagle przestała doskwierać i sklęsła na niej opuchlizna?

Krótko rzecz ujmując – taka kondycja świata na scenie przedstawionego wyklucza sens mówienia o sensach opowieści Williamsa, wyklucza streszczanie fabuły, wyklucza też stawianie cenzurek aktorom. Bowiem jeśli nawet wyłożyłbym sensy, opowiedział akcję i grę krótko zanalizował – i tak nikt tego na scenie nie odnajdzie. (Nawiasem dodam, że brak krótkiej analizy ról – w tym wypadku niewątpliwie sprawi aktorom radość, przyniesie im ulgę niebywałą). Po prostu, jeśli kowboja potraktować szerzej, nie jako tylko kowboja, lecz jako metaforę każdego cudacznego konceptu reżyserskiego – w „Kotce...” Starczewskiego występuje tak liczna gromada kowbojów, w tym dwóch brodatych, iż niknie w gromadzie tej wszystko, co nie jest kowbojem, choćby nawet posiadało subtelnie posiwiały zarost samego Osamy bin Ladena.


Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki