Święto banału

Ostatnia aktualizacja: 07.12.2018 14:10
A niby jaki jest sens uwznioślania polskiego kolarza profesjonalnego za to, że umie jeździć na rowerze, profesjonalnego pływaka – że nie tonie, zaś profesjonalnego koszykarza – że nie wrzuca piłki do kosza na śmieci?
zdj. ilustracyjne
zdj. ilustracyjneFoto: shutterstock.com

Albo rybka, albo akwarium.

Refleksja wielbicieli "Hamleta"


Dzieci przynosi bocian. Przez trzy i pół godziny opowieści „Rok z życia codziennego w Europie Środkowo-Wschodniej”, którą Paweł Demirski napisał, a Monika Strzępka na Scenie Kameralnej Narodowego Starego Teatru wyreżyserowała, średnio co pół minuty - zainspirowany sceniczną akcją, głównie zaś sentencjami Demirskiego - powtarzałem sobie tę wiekopomną mądrość ludową, urokliwą tę diagnozę rodzicielstwa nad Wisłą. Jeśli dobrze rachuję – 420 razy rzekłem więc „Dzieci przynosi bocian” i tyle razy zamajaczył w powietrzu tuż przede mną sławetny podwójny obrazek, dwie wzruszające makatki kuchenne. Oto wysoko na błękitnym niebie, z trzymanego przez bociana w czerwonym dziobie tobołka wystają tycie różowe stópki i uśmiechnięta buźka, wiszące nad rozpostartymi bocianimi skrzydłami białe obłoczki ronią łzy wzruszenia, w dole, na kominie chałupiny albo na grządkach rzepy za chałupiną rozanielony tata szykuje z wykrochmalonego prześcieradła lądowisko dla lotnego położnego, zaś szczęśliwa mama, zadzierając głowę na ganku, macha ręka i łka: „Tutaj, boćku, prosimy tutaj!”. Na makatce drugiej – położny ląduje.

Tak, zainspirowana seansem Strzępki i Demirskiego wyobraźnia moja 420 razy rodziła ten widok. Ale i 420 razy obrazek rodził zdumienie moje. Czyżby wciąż trwało nad Wisłą intelektualne grono, któremu za całą bezkompromisową diagnozę macierzyństwa wystarcza fraza: „Dzieci przynosi bocian”?!

Doprawdy, drugorzędnym kłopotem dla mózgu jest sceniczny krajobraz. Monstrualne ruiny chyba cerkwi. Brązowy trup krowy pod cerkiewna kopułą. Żeliwne łóżko, chyba szpitalne, dwa metry od pyska krowy. Na tylnej ścianie – kino, film ukazujący plażę pod palmami lub twarze aktorów bodaj w windzie. Atrakcyjne kostiumy: a to kowboja, a to księdza proboszcza, a to bab ukraińskich, a to nawiedzonego profesora, a to śmiertelnie chorego młodzieńca, co krwią pluje, a to zjawy z podkrążonymi oczami, a to wytatuowanego hydraulika, i wiele, wiele innych, lecz niezmiennie wedle reguły: od Sasa, do lasa. Do tego gumowy karp, siekiera, walizki na kółkach, krzesła z pięciu parafii, choinka, ebonitowa lalka i stolik na wigilię zastawiony dość postnie, itd., itp. Ruina ta jest kłopotem drugorzędnym, jak i fakt, że ruina wciąż się na obrotowej scenie kręci, co na przykład sprawia, że krowa, której duch już w zaświatach, jawi nam się raz z prawej strony sceny, raz w środku, innym zaś razem po stronie lewej, że już nie wspomnę zbyt detalicznie o zrobionym z żółtej folii wnętrzu obalonej cerkwi, w którym wisi poziomo na sznurach wspomniany pacjent, bodaj w charakterze samolotu, o ile nie w roli bociana. I tak oto trafiam na motyw zasadniczy. Nie do ogarnięcia ruina, którą widać, nie jest kłopotem pierwszorzędnym, albowiem słychać zdania Demirskiego, który po prostu nie umie pisać. To znaczy – słychać gołe refleksje.

Codzienne tiki mentalne szarego Polaka lub Polki. Nadwiślańskie umysłowe sztance. Naszego plemienia wady, grzechy, banały, nawyki, trywialności i inne, umysłowo-emocjonalne, odwieczne i niczym psy wierne garby oraz kuśtykania. Ten zestaw masowych ułomności Demirski zapragnął słowem swym zdemaskować, rozliczyć, obnażyć, a wszystko po to, by nas, na widowni siedzące ucieleśnienia ułomności, poprzez uszy – uleczyć, naprawić, odnowić. Chyba po to. I pal licho westchnienie nasze „Na Boga! Ileż można!”, westchnienie jak najbardziej słuszne, bo ambitni reżyserzy średniego pokolenia w sumie niczym innym nie parają się od lat, jak tylko scenicznym batożeniem garbów polskich oraz bezkompromisowym reperowaniem polskiej duszy. I cała fatalność także nie na tym, nie tylko na tym polega, że Demirski nie umie pisać. Cóż, bywa tak. I bywa też tak, a właściwie nie bywa, lecz zdarza się bez przerwy, że ludzie dla teatru piszą dziś dlatego, że pisać nie umieją. Cała fatalność polega na tym, że Demirskiemu w zupełności wystarcza epatowanie dziecinnymi banałami, serwowanymi na goło.

Ruina inscenizacyjna Strzępki jest kalką papierowej ruiny Demirskiego, która, jak to ruina, nie ma żadnej narracyjnej struktury, żadnego intonacyjnego kręgosłupa, nawet cienia solidnego sznurka, na który nanizane byłyby korale scen. Aktorzy więc przez trzy godziny z wielkim hakiem wykonują dziesiątki elementarnych zadań aktorskich, jak by na pierwszym roku studiów byli, zadań, które nie zlepiają się w nic. Owszem, bywają oni w etiudach swych, chyba kabaretowych w zamyśle, świetni: Anna Dymna choćby, Michał Majnicz, Dorota Segda, albo Anna Radwan czy Dorota Pomykała. Bywają smakowici, lecz co z tymi smakami czynić, skoro rozsypane one kompletnie? Zlepiać je w coś na siłę? Albo może chwalić aktorów, że umieją ciekawie mówić byle co, czyli za usłużną fachowość ich uwznioślać? A niby jaki jest sens uwznioślania polskiego kolarza profesjonalnego za to, że umie jeździć na rowerze, profesjonalnego pływaka – że nie tonie, zaś profesjonalnego koszykarza – że nie wrzuca piłki do kosza na śmieci? Że porządny aktor jest w stanie nawet z telefonicznej książki stworzyć sceniczną perłę do śmiechu lub płaczu – to są zwyczajne dzieje. Ale też ani rechot, ani łza nie zmienią tego, że jednak słychać - książkę telefoniczną. To samo z rewelacją o bocianie w roli skrzydlatego położnego.

Lepsze swoje na smole niż czyjeś w rosole... Mądry Polak po szkodzie... Grzmot listopada dużo zboża zapowiada... Kapelusik z piórami, a wszy wyłażą dziurami... I ja waść, i ty waść, a kto będzie gęsi paść?... Aby do wiosny... Co łysemu po grzebieniu?... Czyja kosa pierwsza, tego miedza szersza... Gdy pszczoła w kwietniu nieruchliwa - wiosna mokra bywa... Gdzie Słowianin, tam i pieśni... Jak wilk komarowi pomoże, to komar i konia zmoże... Rzecz jasna, u Strzępki nie padają ze sceny akurat te rewelacje, lecz demaskatorska polszczyzna Demirskiego, bezlitosna dla polskiego mężczyzny, polskiej kobiety, polskich świąt, polskiej nauki, polskiej polityki oraz innych polskości, na czele z karpiem, snuje się na takim właśnie poziomie, i to przez trzy, bite trzy godziny z półgodzinnym bitym dodatkiem.   

Mówiąc krótko, w seansie „Rok z życia codziennego w Europie Środkowo-Wschodniej” bocian dzieci przynosi bez wytchnienia, więc po ostatniej kurtynie czuje się zapewne jak krowa pod ciężarem obalonej cerkwi. A na drugi dzień intelektualne grono, któremu całkowicie wystarcza, że dzieci przynosi bocian, po godzinie poobiedniego obowiązkowego leżakowania – wyskakuje spod kołder, poprawia pieluchy w  elastycznych rajtuzkach i tupta do ogrodu za przedszkolem, gdzie fajne huśtawki są i świetna karuzela. Albo też, co w ostateczności na jedno wychodzi, rzeczone grono zasiada do tworzenia pełnych szczerego podziwu recenzji z seansu „Rok z życia codziennego w Europie Środkowo-Wschodniej”.


Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki