Każdy czas, miejsce każde

Ostatnia aktualizacja: 25.01.2019 15:23
Po tych wielu malowidłach aktorskich zostają ślady. To nieuchronne. Niezliczone fikcje, którym się przez dziesiątki lat pokornie ofiarowywało swą twarz, nie do końca znikają, kiedy się już skończą.
Anna Polony
Anna PolonyFoto: Andrzej Głuc/mat. prasowe

Kocha się prawdę zwłaszcza w czasach, kiedy wszystko jest fałszywe; kiedy zepsucie jest ogólne, teatr jest najczystszy.

Denis Diderot "Paradoks o aktorze i inne utwory"


Najkruchsza staruszka świata - Mirabelle o białych włosach - pół ogromnego życia, może dłużej, czekała, by móc otworzyć butelkę Poire William, unikalnego likieru gruszkowego z owocem na dnie, którą podarował jej ojciec niewiele dni przed śmiercią. Poire William mógł pozostać nietknięty, gdyż wymagał chwili wyjątkowej, niepowtarzalnej, a takie nie są przecież nieuchronne. Szczęście nie jest powinnością losu. Tak. Lecz dla Mirabelle - zlitował się los. Pewnego ranka kazał jej pod pomnikiem Denisa Diderota na małym placu przy bulwarze Saint Germain w Paryżu potrącić niewidzialnego Jacka. Tak zaczęła się miłość. I tak otwiera się seans „Spóźnieni kochankowie” Williama Whartona, który na jubileusz 60-lecia aktorstwa Anny Polony i z nią w roli Mirabelle Błażej Peszek wyreżyserował na scenie Małopolskiego Ogrodu Sztuki w Krakowie...

Ile to jest zdań? Siedem? Dobrze liczę? Zdań siedem, a tak wiele informacji. Potrzebne one? A te? Oto Paryż, lata 70-te ubiegłego stulecia. Kamienny, bądź z brązu, Diderot siedzi na wieki wieków na kamiennym lub brązowym fotelu, trzymając w prawej, na kolanie wspartej ręce gęsie pióro, i na wieki wieków patrzy w siną dal. Gdzieś obok niego – wieża XI-wiecznego kościoła Saint Germain des Prés. Mirabelle, ociemniała w młodości i od tamtego czasu doskonale samotna, dzień w dzień opuszcza swe mieszkanie przy Rue des Ciseaux 5 i między 10.00 a dzwonami bijącymi południe zjawia się pod Diderotem, by słuchać niepojętych rozmów gołębi, czuć kłucie ich pazurków na dłoniach, zapach piór i płytkie ptasie oddechy na policzku, uchu, we włosach. Od 30 lat jest tak, bez względu na porę roku, więc kiedy Mirabelle mówi: "Znają mnie pisklęta" – nie ma w tych trzech słowach choćby cienia pychy. Jack, a właściwie John, którego Mirabelle nazwie sobie Jacquesem, od pięciu lat jest kloszardem, prawie kloszardem, malującym portrety Paryża. Kiedyś – biznesmen, dom, żona, pieniądze. Teraz – nikt i nic, tylko farby, pędzel, płótno i samotność doskonała jak samotność Mirabelle. Błażej Peszek zmieni kloszardzią namiętność Jacka – w jego seansie grany przez Jana Peszka Jack nie maluje, on fotografuje. Kiedy niewidoma Mirabelle zderza się z nim pod pomnikiem Diderota, nie rozsypują się farby, jeno słychać trzask fotograficznego aparatu, uderzającego o ziemię. Owszem. Lecz właściwie jakie ma znaczenie ta zamiana? A cała reszta wyliczonych znaków, konkretów, informacji, z których przywołałem ledwie naparstek? Wszystkie istotne są? Nie wszystkie? Jeśli nie wszystkie znaczą naprawdę, to które znaczą naprawdę?

Na stromej, amfiteatralnej widowni MOS-u siedziałem w ostatnim rzędzie, tuż pod sufitem. Widziałem ciemną przepaść. Scena MOS-u jest monstrualna. Jeśli nie świat cały, to na pewno globus o promieniu dziesięciu metrów bez problemów zmieściłby się w tej czeluści i zostałoby wokół niego jeszcze wiele nieruchomego powietrza. Lecz u Błażeja Peszka nie ma całego świata na scenie, nie ma żadnego konkretnego kawałka świata, ani nie wiruje sennie globus Polifema. Tutaj nic nie ma. Piękny brak.

W otwierającym "Kubusia Fatalistę i jego pana" akapicie - zdaniach, co są niczym litość dla tych, którzy żądają od opowieści geograficzno-czasowo-biograficznych konkretów – ponad dwa wieki temu Diderot powiada łagodnie: "Jak się spotkali? Przypadkiem, jak wszyscy. Jak się zwali? Na co wam ta wiadomość? Skąd przybywali? Z najbliższego miejsca. Dokąd dążyli? Alboż kto wie, dokąd dąży? Co mówili? Pan nic, Kubuś zaś, iż jego kapitan mawiał, że wszystko, co nas spotyka na świecie, dobrego i złego, zapisane jest w górze". Chwalić wszystkich bożków teatru, o "Spóźnionych kochankach" Błażeja Peszka nie sposób w istocie rzec wiele więcej. Wystarczy powiedzieć: Mirabelle. Po czym dodać wystarczy: Jack.

Na dnie monstrualnej czeluści sceny nie ma nic, prawie nic. Scenograf Marek Braun nie zniszczył ciemnej pustki, on ją uwyraźnił, ustawiając na środku dwa płaskie prostopadłościany, mniejszy na większym, a za nimi – ekran, na którym czasem migają gołębie, kobiece piersi i łono, obłoki jeszcze. To wszystko. Nie ma pomnika Diderota, nie ma Paryża lat 70-tych ubiegłego stulecia, nie ma placyku przy bulwarze Saint Germain, ulicy des Ciseaux ani wieży kościoła z XI wieku. Mieszkanie Mirabelle, do którego wprowadzi się Jack, będzie tylko krzesłem, którego nie da się przypisać żadnej epoce. Znakiem łóżka, w którym Mirabelle pierwszy raz dotknie nocą skórę Jacka, stanie się prześcieradło, białe jak zawsze, jak wszędzie. Także klawesyn, na którym Mirabelle grywa, nie jest potrzebny, wystarczają barokowe nuty, czasem płynące sennie z bardzo daleka. Tak, to wszystko. Czyli pusta scena. A czas? On może być każdym czasem. I każdym miejscem może być miejsce, w którym nie ma nic, prawie nic, czyli jest dokładnie tyle, ile aktorom naprawdę niecodziennym wystarcza zawsze, by zaistniała odwieczna opowieść. Odwieczna, bo przecież bajka Whartona nie jest żadną nowością – jest zgrabnym powtórzeniem historii miłosnej, co skończyła się śmiercią.

Najkruchsza staruszka świata - Mirabelle o białych włosach - nie przeżyje spóźnionego szczęścia, lecz zanim wejdzie w ciemność, którą od lat dobrze zna – tutaj, na scenie, w miejscu, które jest każdym miejscem, przez godzinę i kwadrans kuśtyka ostrożnie, obijając kolana o prostopadłościany, mówi słowa piękne, coraz piękniejsze, i tak bezlitośnie, jak tylko ociemniali potrafią, smakuje palcami, nosem i uszami życie Jacka. Dotkliwa jest Polony w tej nagle dziewczęcej płochliwości miłosnej Mirabelle, tak bardzo szczęśliwej na dnie nieogarnionej pustki. Dotkliwie wzruszająca. A kiedy na jej twarzy, która z mojej ptasiej perspektywy zdawała się być nie większa od oblicza gołębia, rodzą się i zamierają cienie i jasności – naraz wraca z przeszłości to, co o twarzach aktorów, którzy zagrali już wszystko, rzekł Federico Fellini, urodzony tylko dzień jeden po Annie Polony, dzień po, ale 19 lat wcześniej.

Mówił o miękkich odciskach na twarzach wszystkich starzejących się aktorów. O cienkich błonach, co przez lata, rola po roli, niczym nieważka, przezroczysta huba narastają na czołach, powiekach, nosach, policzkach, wargach i brodach, o błonach, co w istocie są obroną. Wyznał: „Od pewnego czasu również na twarzy Marcella Mastroianniego zacząłem dostrzegać to zabarwienie, jednocześnie światło i cień, co stanowi znak rozpoznawczy starego aktora, oblicze, które zostało oszczędzone, a jednocześnie zużyte, ale zawsze w pewnych granicach, które nigdy nie miało prawdziwego życia, ekspresji wywołanej uczuciem, autentycznej emocji”. I dodał: „Chodzi o to, że przez lata było się jakby pojemnikiem, w którym przechowuje się na przykład nerwowe marszczenie lub kontrolujące podnoszenie brwi, mające wyrażać zdumienie albo zaskoczenie, kiedy w rzeczywistości wcale tego nie doznajemy”. I jeszcze dorzucił na koniec: „To tak, jakby wychodzące ze środka niewidzialne dłonie rysowały na twarzy wyraz, jaki ma pojawić się w różnych okolicznościach”. Po tych wielu malowidłach aktorskich zostają ślady. To nieuchronne. Niezliczone fikcje, którym się przez dziesiątki lat pokornie ofiarowywało swą twarz, nie do końca znikają, kiedy się już skończą.

Od debiutu scenicznego – a była to postać małej Polikseny w wyreżyserowanym na deskach Starego Teatru w roku 1959 przez Jerzego Kaliszewskiego seansie „Wojny trojańskiej nie będzie” Jeana Giraudoux – ile ról w teatrze, filmie i teatrze telewizji zagrała Polony? Można uzbroić się w cierpliwość i rachować. Ale wystarczy patrzeć na grę cieni i jasności, toczącą się na twarzy najkruchszej staruszki świata, która nosi imię Mirabelle, lecz mogłaby nosić jakiekolwiek inne, i która w „Spóźnionych kochankach” Błażeja Peszka pierwszy raz w życiu jest zakochaną nastolatką. Dotyka, jak nigdy nie dotykała, i tak wącha, tak słucha, tak szuka językiem języka. Wreszcie ma niewzruszoną pewność, że wybiła godzina flaszki Poire William, że można już otworzyć i wypić ten ekskluzywny likier z gruszką na dnie, który dostała od ojca na jasną godzinę prawdziwego szczęścia.

Co dalej? Nic dalej. Koniec. Koniec taki, jak zawsze. A także ten: pełne światła na scenę, ukłony artystów, kwiaty i długie, bardzo długie oklaski na stojąco.

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki