Bawół

Ostatnia aktualizacja: 13.08.2019 19:10
Słychać spokojny dystans i może trochę nieśmiałości. Twórca "Pana Cogito" czytał swe wiersze ponoć właśnie tak, dokładając jeszcze wrażenie, że czyta jakby "przy okazji".
Zbigniew Herbert
Zbigniew Herbert Foto: PR

Rysunek nie jest formą, ale sposobem widzenia formy.

Edgar Degas


Rodan u schyłku – jaki jest? Niedaleko brzegu Morza Śródziemnego, sunąc przez mieścinę na południu Francji, gdzie zimowym zmierzchem roku 1888, w burdelu przy Rue du Bout d’Arles Vincent van Gogh odciął sobie lewe ucho brzytwą, zawinął w gazetę i wręczył prostytutce Rachel, prosząc o troskliwość – jak wygląda?

Niewiele dni temu w radiowej Dwójce - te słowa z „Arles”, trzeciego eseju tomu Zbigniewa Herberta „Barbarzyńca w ogrodzie”. „Rodan w istocie jest potężny, ciemny i ciężki...” 25 lat temu Zbigniew Zapasiewicz całego „Barbarzyńcę” nagrał w 21 odcinkach, a teraz znów można było ich słuchać. „Lascaux”, „U Dorów”, „Arles”, „Il Duomo”, „Siena”, „Kamień z katedry”, „O albigensach, inkwizytorach i trubadurach”, „Obrona Templariuszy”, „Piero della Francesca”, „Wspomnienia z Valois” – 10 wydanych zimą roku 1962 opowieści o patrzeniu, o cierpliwym wpatrywaniu się w bardzo stare ślady. 10 Herberta portretów jego własnego spojrzenia na uchwytne resztki czasu dawno temu dokonanego – w 21 odsłonach dźwiękowych, 21 radiowych sensach, 21 monodramach jednego głosu, głosu taktownego. Nic z aktorskiego baroku - tych intonacyjnych tromtadracji, skali rozpiętej do granic wytrzymałości ucha, pauz metafizyką namaszczonych - sama jedynie asceza. Zapasiewicz chciał nie płoszyć słów, chciał, by brzmienie jego było przezroczyste, więc było przezroczyste, jak szyba. Słychać spokojny dystans i może trochę nieśmiałości. Twórca „Pana Cogito” czytał swe wiersze ponoć właśnie tak, dokładając jeszcze wrażenie, że czyta jakby „przy okazji”. Szyba głosu Zapasiewicza tedy, a za nią – patrzenie Herberta, złowione w zdaniach Herberta. Choćby to jego z końcem lat 50-tych ubiegłego wieku spojrzenie na Rodan w Arles. Możliwe, iż przypominało ono onieśmielone spojrzenie późniejsze, uwiecznione na czarno-białej fotografii z 10 maja roku 1972.

Oto w Teatrze Narodowym w Warszawie, wśród aktorów za lśniącym stołem – on, Herbert, wpatrzony w otwarty przed nim na blacie egzemplarz jego sztuki „Jaskinia filozofów”, czytanej z okazji 25. rocznicy śmierci Juliusza Osterwy. Poecie przypadła rola Sokratesa. Siedzi, przygląda się słowom. Zaraz wstanie i głosem skromnym, bez śladu namaszczenia, z lekką nieśmiałością i jakby „przy okazji” przeczyta... Kto wie – może właśnie te frazy?

„Spójrz chłodno na linie zamykające przedmioty: widzisz stożki, kule, sześciany. Są bez barwy. Leżą w przestrzeni, jakby je ułożyła ręka szukająca ładu. Spośród wszystkich zmysłów najmądrzejsze są oczy. Oczy chronią duszę od zamętu. Uleczy was spokój, jaki zsyła linia gałęzi położona na tło zimowego nieba. Ty, Fedonie, jeśli budzisz się w nocy, zapalaj światło. Nie leż w ciemności, bo wtedy zatopią ciebie mętne muzyki. Zapalaj światło i obserwuj przedmioty swego pokoju. Wszystko jedno co: może to być sandał albo krawędź stołu. Nauczcie się skorupy świata, zanim wyruszycie szukać jego serca. Koniec na dzisiaj. Odejdźcie”.

Należałoby te słowa powtórzyć. A później – trzeci raz, może i czwarty. Bo sedno „Barbarzyńcy w ogrodzie”, a także „Labiryntu nad morzem” i „Martwej natury z wędzidłem” - kolejnych Herberta tomów opowieści o starych kamieniach, obrazach i świątyniach, o patrzeniu – zdaje się skrywać w tym akapicie „Jaskini filozofów”, w zmyślonej lekcji Sokratesa. U stóp gotyckiej katedry, na dnie legendarnej jaskini, przed obrazami dawnych mistrzów, na marmurowym rumowisku, gdziekolwiek – zawsze zaczynał od nauki skorupy. Oko zatem, zupełnie odcięte od poetyczności, metafory, było bogiem. I obiektywna surowość geometrii, algebry, a także danych historycznych, biograficznych, słowem – obiektywna surowość nauki. Zaś aby później, nocą w hotelu, lub za tydzień bądź miesiąc, nie dać wyobraźni szaleć w trakcie spisywania wrażeń – uparcie szkicował Herbert skorupy dawno zamarłego świata, na które patrzył.

Rysował, przerysowywał fragmenty płócien, kawałki rzeźb, skrawki kolumn, strzępy krajobrazów, profile ocalałych przedmiotów. Nie szło o kalkowanie, o powtórzenie maksymalnie ścisłe – tu wystarczyłaby zwykła fotografia. Żaden więc realizm, naturalizm, żadne lustrzane odbicie. Dokładnie mówiąc – w pierwszym rzędzie, owszem, chodziło o wygląd, o to, by nie umknęła fizyka oglądanej skorupy. Lecz w ostatecznym rachunku jednak nie o wygląd szło, a o to, co pod wyglądem – o istotę kształtu. Nerwową, lekko wibrującą kreską wyławiał Herbert z oryginału jakiś detal, coś fundamentalnego, lecz fundamentalnego tylko dla Herberta. I tak w wielu szkicownikach setki, może tysiące razy, na długo przed pisaniem – naprędce portretował swój sposób widzenia. Później słowa powtarzały portret, a raczej – ostatecznie go tworzyły, wypełniając puste miejsca prędkiego szkicu. Po słowach schodził tak Herbert na dno, do sedna skorupy, sedna przeznaczonego dla niego. I tutaj zawsze trzeba było porzucać obiektywną surowość nauki.

Otwieram „Barbarzyńcę” w ciemno. Ot, esej drugi – „U Dorów”. Puszczam nagranie. Za szybą głosu Zapasiewicza – solenny Herberta  wykład o kolumnach w porządku doryckim oraz w innych. Wykład? Bez mała podręcznik architektonicznej geometrii i arytmetyki, jeśli taka dziedzina nauki w ogóle istnieje. Proporcje! Stosunki! Moduły! Zależności! Porównania z innymi porządkami architektonicznymi! Ułamki i reszta operacji godnych milimetrowego papieru! Słowem, skorupa doryckiej kolumny, bryła doryckiej świątyni – laboratoryjnie zbadane! Tak, podano ostateczne wyniki, mucha nie siada!... I co? Co dalej? Nic? To już koniec? Wszystko już wiemy? Rozwikłana już tajemnica skorupy? Kiedy laboratorium się zamyka - niekoniecznie na końcu opowieści, może staś się to gdziekolwiek i wiele razy – wracają kreski metafory, które są Herberta sposobem widzenia form.

Powiada w finale „U Dorów”: „Gdyby zwiedzający mieli więcej wyobraźni, zamiast trzaskających kodaków, przyprowadziliby byka i zabili przed ołtarzem”. Powiada też: „Trzeba spędzić wśród kolumn przynajmniej jeden dzień, aby zrozumieć życie kamieni w słońcu. Zmieniają się one zależnie od pory dnia i roku. Rankiem wapień Paestum jest szary, w południe miodowy, o zachodzie słońca płomienisty. Dotykam go i czuję ciepło ludzkiego ciała. Jak dreszcz przebiegają po nim zielone jaszczurki”. Ale płomienistość to nie ostatni odcień. Jest jeszcze chwila tuż przed końcem światła, a później już tylko noc. „Kolumny przyjmują żywy ogień zachodu. Niedługo w ciemniejącym powietrzu będą stały jak spalony las”. Dotkliwe jest to Herberta przejście od zdania: „Dla stylu jońskiego u Witruwiusza znajdujemy proporcje 1:6, a dla tego samego stylu Alberti podaje proporcje 1:3,9”, do kamiennych pni w mroku, pachnących popiołem.

Tak bez ustanku dzieje się w Herberta opowieściach o sztuce. Wciąż uchyla furtki, wiodące ku temu, co nieuchwytne – solenność fachowego buchaltera, profesjonalnego laboranta, wciąż przemienia się w niepokój metafory. Zawsze przychodzi kłująca chwila, gdy pewność traci pewność. To nigdy nie są przejścia gwałtowne, a zawsze łagodne. W czytaniu Zapasiewicza dobrze słychać tę łagodność. W każdym z 21 odcinków wszystkie przejścia brzmią czysto tak, jak w eseju „Arles” te zdania-obrazki już na pierwszej stronie: „Jak opisać miasto, które nie jest z kamienia, ale z ciała. Ma ciepłą, wilgotną skórę i puls spętanego zwierzęcia”. Jak tedy opisać? Nie inaczej. Ale tak rozmiękczone Arles staje się miastem tylko Herberta. Tak jak tylko jego jest płynący przez jego Arles Rodan, jeśli tylko dokończę przywołane na początku zdanie.

Dla większości, dla wszystkich może, dla każdego, kto odwiedzi Arles, rzeka ta - to woda rzeczywiście potężna, ciemna i ciężka. Trzy przymiotniki - tyle wystarcza. Herbert dodaje do nich kreskę metafory, bo w przeciwnym razie musiałby poprzestać na kłamstwie. „Rodan w istocie jest potężny, ciemny i ciężki jak bawół”. Tak powiada i ma już własną rzekę.

Paweł Głowacki