Stare poranki

Ostatnia aktualizacja: 30.08.2019 16:02
Trzeba kochać – mimo. Jak Roman Polański. Choć chyba musiał się czuć trochę kłopotliwie każdego pięknego poranka, kiedy widział jedno, a słyszał coś zupełnie innego.
Zdj. ilustracyjne
Zdj. ilustracyjneFoto: Shutterstock/Bernd Rehorst

Mężczyźni idą do łóżka z Gildą, ale budzą się ze mną.

Rita Hayworth

"Widziałem już taką nogę!", westchnął gość siedzący obok mnie na seansie filmu "Pewnego razu w... Hollywood" Quentina Tarantino. Poprawiłem okulary. Oczywiście – ja też! Lecz gdzie? Kiedy? W jakimś starym filmie, to pewne. A może w wielu starych filmach? Owszem, widziałem coś bardzo podobnego, mam w pamięć wklejoną kliszę, a nawet wiele bliźniaczych klisz, mylić się nie mogę. Widziałem więc, tyle że nie taką, ale tak, prawie dokładnie tak pokazywaną na ekranie nogę kobiety. Widziałem ten styl opowiadania.

     U Tarantino - niczym na starej kliszy z podobizną Rity Hayworth, bodaj w "Tancerce mimo woli" leżącej na złotawej pościeli - blond piękność śpi nago na lewym boku o poranku, skromnie okryta prześcieradłem. Biała pościel, spokojna skóra, prawa noga zgięta w kolanie, podciągnięta nieznacznie, skądś sunie muzyka łagodna, niespieszna, pod powiekami śpiącej pewnie obrazy miłe płyną. Muzyka trwa i jeszcze jakieś obce muzyce brzmienie się kolebie gdzieś z boku - dźwięk chropawy, rytmiczny, płaski. Kamera wędruje sennie, niby słynna długa aż do łokcia rękawiczka, co ją Rita Hayworth w "Gildzie" nie do wytrzymania wolno, hipnotycznie zsuwa ze swego przedramienia. Wszystko tedy u Tarantino - jak na dłoni. Idzie zatem oko moje: jej palce stopy, pięta, kostka. Muzyka wciąż taka sama, lecz chropawy dźwięk lekko narasta... Łydka, później olśniewające kolano, nad nim udo zakończone taktownym skrawkiem bieli. Dalej – prawy bok, cień pachy i prawy profil blond piękności w trójkącie prawej ręki, przy głowie zgiętej w łokciu. Tu koniec wędrówki. Olśniewająca twarz z profilu. Błogość. Tylko rozchylone wargi dygoczą nieznacznie i dziwne brzmienie jest już bardzo ostre...

Sąsiad mój więcej razy już nie westchnął, choć na najnowszej opowieści filmowej Tarantino można nostalgicznie wzdychać – bez przerwy. Właściwie co kadr, co dźwięk, co gest. Fabuła? O reżyserze tym wiele powiedziano, sztukę jego tak samo mocno się podziwia i nagradza, jak intensywnie się nią gardzi, perorując o intelektualnie pustej gierce, łatwiźnie epatowania krwią, papuziej tandecie za grube miliony – tak, wiele powiedziano, jedno wszakże jest pewne. W opowieściach jego fabuła nie znaczy zgoła nic. Jest, owszem. Jakaś jest, mniej bądź bardziej trywialna, szczątkowa, zawsze jest, bo musi się coś dziać, lecz głównie dzieje się – filmowy styl Tarantino. U niego właściwe przygody niezmiennie są przygodami jego poetyki, sposobu opowiadania, czyli sposobu, w jaki film jest nie przezroczysty, płaski; sposobu, w jaki dzieje się on na powierzchni ekranu, nie epatując żadną głębinną metafizyką, żadnym przesłaniem ogólnoludzkim, przepastną psychologią, sunącym na dno serc umoralnieniem jakimś strzelistym. Gdyby filmom Tarantino odebrać na moment estetyczną finezję i maniakalną dbałość o najdrobniejszy detal – bylibyśmy blisko bezpretensjonalnej, wzruszająco parcianej sztuki starych kuglarzy: artystów dell’arte, sztukmistrzów z prowincjonalnych cyrków sto lat temu, lalkarzy z objazdowych, biednych niczym mysz kościelna teatrzyków marionetkowych, swą uroczą marnością bawiących gawiedź na wiejskich odpustach. Im też nie chodziło o wiele więcej niż o oczy patrzących – o to, by sens ich bajek krystalizował się na dnie spojrzeń widzów, a nie w marsowym dumaniu ze sklejonymi powiekami gdzieś tydzień po seansie. Dbali o to, aby wszystko odbywało się tu i teraz – w trakcie seansu - nigdy później. Zatem, fabuła "Pewnego razu w... Hollywood" – jaka jest?

     Ot, Miasto Aniołów w latach 60. ubiegłego wieku. Ot, tamta fantastyczna epoka Hollywood, Fabryki Snów, epoka trochę późniejsza niż cud Rity Hayworth, lecz przecież i w latach 60. całe zastępy szarych kinomanów też bez zmrużenia oka oddałyby życie za choćby pół godziny intymności z jakimkolwiek kawałkiem ukochanej fikcji ekranowej. Ot, przyjaciele – Rick Dalton (Leonardo Di Caprio), trzeciorzędny, upadły aktor, i pięciorzędny kaskader Cliff Booth (Brad Pitt) – próbują nieudolnie odgruzować swe upadłe kariery. Obok mieszka sam król – Roman Polański (Rafał Zawierucha) wraz z żoną Sharon Tate (Margot Robbie). Wiadoma tragedia jest już blisko, lecz Tarantino nie pokaże mordu. Pokaże próbę mordu innego. Banda Mansona chce zarżnąć nieszczęsnego trzeciorzędnego aktora Daltona. Znają go z trywialnych seriali, z banalnych westernów i kretyńskich telewizyjnych turniejów. Znają go z ekranu – i to im wystarcza. Fantastyczna epoka Fabryki Snów! Ot, jedni tak wielbią, że chcą iść do łóżka z fikcją, drudzy zaś nienawidzą tak, że pragną fikcję zabić. I to już wszystko. Czym tedy jest w istocie ten prawie trzygodzinny film, którego streszczenie zajmuje akapit cienki?

     Pastisz. "Pewnego razu w... Hollywood" jest kolosalnym pastiszem, filmowym nostalgicznym brzuchomówstwem, próbą powrotu do niegdysiejszego Hollywood poprzez powtórzenie smaków, kolorów, brzmień i stylu niegdysiejszego Hollywood. Można wzdychać prawie bez przerwy, gdyż prawie bez przerwy, w każdym kadrze Tarantino bawi się, tworząc detaliczne echa starego świata, swobodnie cytując, czyli pastiszując samą poetykę, sama formę starych seriali, programów telewizyjnych, napuszonych westernów bądź innych filmowych romansów, kryminałów i wojennych dramatów.

Marcel Proust, którego przywołuję i obok Tarantino stawiam oczywiście dla litej hecy, godnej ekranowych hec Tarantino, Proust o sztuce brzuchomówstwa nie był zdania najlepszego. Rzekł: "Merde pour les pastiches!" Chyba nie trzeba tego tłumaczyć, zwłaszcza słówka "merde". Trzeba jednak dodać, że mimo "merde" Proust namiętnie bawił się tworzeniem pastiszów starych pisarzy. Bawił się brzuchomówstwem, gdyż dobrze wiedział, że naprawdę nie wtedy dotyka się istoty cudzych opowieści lub przeszłego świata, gdy kalkuje się idee, filozofie i mądrości cudzych opowieści lub przeszłego świata, lecz wtedy, kiedy zdoła się powtórzyć ich intonację, styl, poetykę, ich język po prostu. Więc powtarza Tarantino brzmienie starego Hollywood (przy okazji wielokrotnie powtarzając siebie ze swych dawnych filmów). Wraca do stylu tamtej odzieży, stylu tamtych plakatów, reżyserii, gry aktorskiej, zastawy w słynnej knajpie "Musso & Frank Grill", piosenek, fryzur, okularów – do stylu wszystkiego po prostu. Także do stylu pokazywania na ekranie nogi nagiej blond piękności, śpiącej o poranku.

Przez prawie trzy godziny wraca tak Tarantino detal po detalu, dopieszczając każdy z nich, lecz powrót ten nie ma w sobie nic z łzawego sentymentalizmu, nic z miękkiego westchnienia "Ach, cóż za żal, że się skończyło, bo pięknie było, ach, ach, jak cudnie!!!". Nie, nic z tych pensjonarskości. Tarantino przede wszystkim – setnie się bawi czasem przeszłym dokonanym. Kiedy kamera kończy wędrówkę po krawędzi nagiej Sharon Tate, o poranku drzemiącej w białej pościeli, i zatrzymuje się na jej boskim profilu – wyjaśnia się sekret tego chropawego, rytmicznego, płaskiego dźwięku, kolebiącego się tuż przy jej rozchylonych, lekko dygoczących wargach. Boska Sharon po prostu – chrapie, solidnie chrapie. No i cóż z tym poczniesz, jak nic nie poczniesz? Trzeba kochać – mimo. Jak Roman Polański. Choć chyba musiał się czuć trochę kłopotliwie każdego pięknego poranka, kiedy widział jedno, a słyszał coś zupełnie innego.

Paweł Głowacki