Życie widm

Ostatnia aktualizacja: 25.10.2019 15:44
Krótko mówiąc – jest, jak było zawsze. Nie wolno gmerać w tym, co zamknięte, skończone i ostatecznie spójne, więc nie wymaga łaski Dobrego Samarytanina. Intonacje pisarzy naprawdę dotkliwych zawsze trzeba zostawiać w spokoju świętym.
Kraków, Śmierć Pięknych Saren - próba spektaklu
Kraków, "Śmierć Pięknych Saren" - próba spektakluFoto: PAP/Jacek Bednarczyk

Na kogo kapie deszcz?

Komu rynnuje kołnierz?

Na kogo kapie szczęście

i czyje lukruje serca?

Miron Białoszewski "Osmędeusze"

 

Mrucząca w „Śmierci pięknych saren” pamięć Oty Pavla ma coś ze skulonej melancholii kataryniarza, który ze starą małpką, śpiącą na jednym jego ramieniu, i z osiwiałą papugą drzemiącą na drugim – co niedziela wciąż tę samą opowieść bez słów kręci i kręci na podwórkach kamienic, kręci tak długo, aż pod ledwo żywymi kółkami swego muzycznego teatrzyku w końcu usłyszy kojący brzdęk lecącego z otwartych okien bilonu o nominale marnym, nigdy innym, lecz czy marność nie lepsza jest niż nic? Ma również coś z szarego uśmiechu wędrownych bajarzy sprzed wieków, za miskę kartofli ze skwarkami wieszczących rychły koniec świata i nadejście świata lepszego, po czym, kiedy miska już pusta – w drogę, do następnej wsi, do kolejnej chałupy, Bóg da, wielkodusznej! I przypomina też seans „Chorego z urojenia”, który lata temu przywiózł do Krakowa Jiři Menzel. Matko Święta, cóż to było za zdumienie! Przecież o legendarną, arcydzielną komedię chodziło, przecież szło o geniusz Moliera, a tutaj – co?! Tutaj podwórko Barbakanu, niebo nad głowami, a pod murem – coś jakby buda jarmarczna, z której wyskakuje przepiękna jarmarczna bieda, prościutka, iście dziecięca intonacja, godna seansów dell’arte, ongiś kleconych dla na pół analfabetycznej gawiedzi pomiędzy straganem z jarzyną a budą pełną ryb sprzed tygodnia, albo lepiej – godna dziecięcej prostoty tych lalkowych teatrzyków, których w czeskiej Pradze jest ponoć od groma. „Ponoć”, powiadam, gdyż jedna z mych ułomności to ta, że nigdy jeszcze lalek czeskich nie widziałem. Nie byłem w Pradze. Tak. Lecz byłem na „Śmierci pięknych saren” Pavla, seansie, który w Teatrze Bagatela, na scenie „Sarego 7”, Jan Szurmiej wyreżyserował na kanwie scenariusza Pawła Szumca. I w sumie, wszystkie za i przeciw ważąc, dziwię się, iż w finale nie zabrzęczały na scenie monety, niechby nawet o marnym nominale.

                Jak w każdej opowieści istotnej - sednem „Śmierci pięknych saren” nie jest fabuła, a natura intonacji. W kilkunastu drobnych rozdziałach-portretach Pavel lepi niespieszny pochód łupin swojej pamięci. Praga, dalsze lub bliższe okolice Pragi, wiecznie śmieszny ojciec, rytualnie zmartwiona matka, jasne dzieciństwo przed ostatnią wojną, później kilka lat wiadomej ciemności, lat trupiego życia z żółtą gwiazdką na piersi, a jeszcze później wiele lat istnienia w groteskowej euforii pod sierpem i młotem, na amen skrzyżowanymi, jeśli pamięć mnie nie myli, w prawym górnym roku flagi wściekle karmazynowej. Oczywiście, przez cały ten czas  ciągłe pomieszanie trwogi i ulgi, radości i smutku, marzeń i rezygnacji, zdarzeń zabawnych i bolesnych. Słowem – w życiu tym wszystko było jak w każdym życiu przeciętnym, powszechnym, nieuchronnie marginalnym. Było, jest i będzie takich losów mrowie. Nihil novi sub sole. Zwłaszcza pod słońcem wiszącym nad tym, także naszym, spłachetkiem globu i w tamtych, też naszych, epokach. Tak. Lecz nowa i nie do podrobienia jest intonacja, jaką Pavel nadaje pamięci. „Mamusi, która miała za męża mojego tatusia”. Taka dedykacja otwiera „Śmierć pięknych saren”. Kiedy przeczyta się ją kilka razy bez pośpiechu - za trzecim bądź piątym, spod chłopięcej prostoty liter, pisanych przecież dłonią dorosłego mężczyzny, spod ciepłej jasności słów tej laurki, jakby niepewną rączką pierwszoklasisty kreślonej ołówkiem maczanym na języku - wychodzą cienie, wysnuwa się smak dziegciu, gdyż poczucia utraty nie da się wygumkować. I Szurmiej nie zgubił tej dwoistości, za co się kłaniam. Owszem, ale...

                Po jednej stronie teatralnej komnaty – podest ze szpitalnym łóżkiem, na którym zamarł Ota, zwinięty w grudę. Po drugiej – scena i dwie pielęgniarki, siedzące na zydlach przy kurtynie z ogromnego białego prześcieradła. Ota wraca na jawę, siada na krawędzi łóżka i zaczyna słowami lepić pamięć. Tak zaczyna się seans. Tak zaczyna się wszystko, bo temu, który właśnie się ocknął, pozostała już tylko pamięć i słowa. A dalej, przez godzinę i czterdzieści minut, po wąskim, otoczonym z obu stron widownią, rozciągniętym między podestem a sceną trakcie - wędrować będą papuzie widma przeszłości Oty, czasem nieruchomiejąc przy szpitalnym łóżku, kiedy indziej odgrywając przed lub za odsuniętym przez pielęgniarki prześcieradłem strzępy, echa, resztki zdarzeń dawno zamarłych. W rytmach tego seansu-pochodu, w jego intonacjach, formach i gestach, także w kostiumach widm – snuje się piękna naiwność bezpretensjonalnej sztuki kataryniarzy, dziecięca prostota wędrownych Przepowiadaczy końca lub początku świata, a nade wszystko nostalgiczna melancholia kuglarskich opowieści z wnętrza jarmarcznej budy. I jak w takiej budzie, albo w „Osmędeuszach” Mirona Białoszewskiego, w tym „Oratorium szyldowym, największej rzeczy scenicznej epickiej z zamkniętej epoki przedmieścia”, gdzie dwoje aktorów, Przedstawiacz i Pomagierka, kreowało postaci aż 19 – aktorzy Szurmieja, na pstryknięcie, wcielają się w wiele figur, przez Otę słowami łuskanych z pamięci, wywoływanych do drugiego życia niby uczniowie do odpowiedzi. Tu, w mówieniu Oty, zaczyna się rzeczona dwoistość, ów słodko-cierpki sposób istnienia przeszłości na scenie, przeszłości wcielonej w fatałaszki, gesty i głosy. Z dziwnym, szarym, ciągle wahającym się uśmiechem, i z tą intonacją umykającą jednoznacznemu nazwaniu, o której nie sposób orzec, jaki właściwie ma odcień – grający Otę Przemysław Branny jest powtórzeniem umykającej dedykacji, która otwiera „Śmierć pięknych saren”.

                Taki Branny, takie widma z jego mowy, taka dwoistość pamięci, słodkiej i cierpkiej. Po co więcej? By zakończyć zgrabnie, powtórzyłbym teraz me zdziwienie brakiem brzdęku monet w trakcie finalnych oklasków. Powtórzyłbym, lecz - przemilczając kilka pomniejszych „kwiatków” reżyserskich, jak choćby ta biograficzna, do psychicznych cierpień Pavla odsyłająca, ale w teatrze żałośnie pusta klamra szpitalna - jednak muszę zapytać o rzecz fundamentalną. Wraca to „Ale...”, com je wyżej porzucił.

Po co pan, reżyserze, w ten dwoisty, kłujący mechanizm sceniczny, w ten lekki teatrzyk, co pokątnie ściera z twarzy głupawe uśmieszki - po cóż pan w to wcisnąłeś kilka songów o bólu istnienia, patetycznych i lepkich niczym smoła? Po co te ciała kompletnie obce, te wtręty z innej planety estetycznej? Komu i na co te armaty ciemności w świecie delikatnym i co najwyżej cienistym? Żeby na siłę wzmóc ukłucia, a nawet w grzmoty je przemienić?

Otóż – stało się dokładnie odwrotnie. To koturnowe pianie, choć samo w sobie fachowe bardzo, to nie wiadomo przez jakiego demona nawiedzone pianie z marsowymi minami i wzrokiem wbitym w siną dal - nie wzmaga ukłuć, lecz na chwilę dławi je zupełnie. Nie ma ukłuć, jest straszenie dzieci starym niedźwiedziem, mocno śpiącym, który jak wstanie, to je zje. Odwracając układ – dzieje się dokładnie tak groteskowo, jak by się działo, gdyby Jerzy Trela, w trakcie recytowania u Konrada Swinarskiego „Wielkiej Improwizacji”, co kilka wersów krasił ciemność fraz Naczelnego Wieszcza humoreskami typu: „Ene, due, rabe, połknął bocian żabę”, bądź też: „Na Świętego Szczepana – pij wódkę od rana”, że już nie wspomnę o: „Fiku, miku na patyku”. Owszem, w ostateczności da się. „Da się i tak – ino po co?”, jak ongiś mawiał dziekan Eugeniusz Fulde, kiedy awangardowi studenci reżyserii pokazywali swoje egzaminy z klasyki nie na scenie, lecz w męskiej toalecie, każąc aktorom recytować wiersze Słowackiego lub Fredry - nad pisuarami.

                Krótko mówiąc – jest, jak było zawsze. Nie wolno gmerać w tym, co zamknięte, skończone i ostatecznie spójne, więc nie wymaga łaski Dobrego Samarytanina. Intonacje pisarzy naprawdę dotkliwych zawsze trzeba zostawiać w spokoju świętym. Albo należy po prostu - zmienić pisarza na innego, mniejszego, najmniejszego. Najlepiej zaś – samemu sobie coś naskrobać.

Stare oczywistości nie zmieniają jednak tego, że niniejszym chętnie naprawiam swój błąd zaniechania, popełniony na premierze „Śmierci pięknych saren”, i po kilku dniach zwłoki – sporą garść monet na scenę rzucam oto bez większego wahania.

Paweł Głowacki