Byki z Lascaux

Ostatnia aktualizacja: 01.11.2019 16:12
Zostań cały w cudzysłowie scenicznych obrazów. W ich ciągłych przyjściach i odejściach, przyjściach i odejściach, przyjściach i odejściach... Zostań, aż w końcu na placu, którego nie ma naprawdę, zapadnie ciemność prawdziwa.
Stary Rynek w Poznaniu
Stary Rynek w PoznaniuFoto: pixbay.com

Najlepsza rzecz, jaką masz do zrobienia, opowiadaczu; łagodnie skłoń innych do opowiadania historii – to twój cel; a zrób to tak, by oni mieli wrażenie, że to im opowiedziano historię (i to piękną).
Peter Handke

     Kto? Ktokolwiek. Kobieta? Jedna z wielu idących przez rynek miasta bez nazwy? Niech będzie. Która konkretnie? Obojętne. Może być ta? Może. Proszę bardzo: „Jakaś kobieta w chustce na głowie, obuta w gumiaki, przemierza plac”. Tak maluje ją słowami Peter Handke na jednej z kartek milczącej sztuki scenicznej „Godzina, w której nie wiedzieliśmy nic o sobie nawzajem”, pełnej ludzkich figur powoli bądź prędko sunących przez rynek w każdą stronę świata. I żeby postać w chustce wyraźniejsza się stała – Handke dorzuca dwa detale i jeden gest. „Dźwiga konewkę i trzyma prócz tego zwiędły, ba! zgniły bukiet kwiatów, który rzuca za scenę wysokim łukiem”. Jak stara jest kobieta? Albo jak młoda? Wysoka? Niska? Odór trupich kwiatków - który z nie do wytrzymania smrodów przypomina? I co umarło? Stokrotki? Goździki? Tuberozy?... Ile jeszcze podobnych pytań zadać musi patrzący obrazowi kobiety przemierzającej plac, by wiedzieć więcej niż zobaczył? I jak wiele słów potrzeba mu na wszystkie odpowiedzi?

     A zatem - kobieta w gumiakach i chustce na głowie. Albo może ten cudny drobiazg: śliczna dziewczynka w białym czepku, która się na środku rynku zatrzymała tak czarodziejsko, że tkwi w pustce zupełnej, szaro-czarnej, gdyż nagle przepadły gdzieś kamienice, bruk, drzewa i wszyscy inni ludzie, wędrujący skądś dokądś? Niech będzie. Dziewczynka ma na imię Helena, odziana jest w starodawną, bardzo starodawną białą suknię, długą tak, że zupełnie zasłania buciki, a z prawego jej przedramienia zwisa wiklinowy koszyk na czarnej wstążce. Dziewczynka uśmiecha się delikatnie i ogromnymi ciemnymi oczami patrzy rezolutnie w oczy komuś, kto na nią uważnie patrzy w jednej z wielu jej przyszłości. Na przykład – Zbigniew Herbert w połowie XX wieku. Dziś dziewczynka liczy sobie grubo ponad trzysta wiosen i nie namalował jej słowami Handke. W roku 1648 stworzył ją z farb olejnych Gerard Terborch, a wiele, wiele lat później nie wiadomo kto zawiesił ją w jednym z muzeów w Amsterdamie, gdzie istnieje sobie po dziś dzień, dzień po dniu rozmawiając niemo z żywymi, co nieruchomieją przed jej portretem, by spojrzeć jej w oczy tak uważnie, jak ona spoziera w ich oczy, i aby zamienić z nią kilka niesłyszalnych słów. „Ilekroć jestem w Amsterdamie – wyznaje Herbert na stronach „Martwej natury z wędzidłem” – odwiedzam i spędzam parę chwil na pogawędce z Heleną van der Schalcke, rezolutną trzyletnią dziewczynką o ciemnych oczach i małych, bardzo czerwonych ustach. (...) Helena zjawia się tutaj na moment – patrzy na nas z ciekawością i niepokojem – ucieknie zaraz ku swoim niepojętym, dziecinnym światom”. O czym gawędzili niemo w połowie XX wieku? Zawsze o tym samym? Za każdym razem o innych sprawach? Co Helena skrywa w cudnym wiklinowym koszyczku? Jaki jest jej głos? Po której stronie niewidzialnego rynku bezimiennego miasta stoi dom Heleny? I w jakich bucikach, na amen skrytych bod białym kloszem sukni, czmychnie tam, kiedy tylko stojący przed nią człowiek mówiący przedziwnym językiem odwróci się na pięcie i odejdzie do swoich spraw?...Ile jeszcze podobnych pytań zadać można? Jak wiele słów potrzeba na wszystkie odpowiedzi, by zrozumieć więcej niż się widzi?

     Herbert nigdy nikomu nie zdradził, o czym rozmawiał ze starym obrazem, nie zdradził, co samemu sobie mruczał, patrząc na obraz. Nie zdradził tego nigdy i nigdy już nie zdradzi, a Helena od zawsze, od roku 1648, jest dyskretna doskonale i raczej nie zmieni się to. Na amen więc zostali na dnie tamtej ich rozgadanej ciszy, co kilka razy powtórzyła się w którejś z malowniczych komnat amsterdamskiego muzeum? „Co ujrzałeś, tego nie zdradzaj; pozostań wewnątrz obrazu (ze wskazań wyroczni w Dodonie)”. Tak brzmi motto „Godziny, w której nie wiedzieliśmy nic o sobie nawzajem” i bez względu na to, czy wyrocznia w Dodonie jest prawdą czy fałszem – wyrocznia w Dodonie nie wypowiedziała tych słów, gdyż ułożył je sam Handke i wcisnął w bardzo daleką przeszłość. Tak, sam siebie przesunął do odległego źródła. I ta archaiczność świetna jest! Świetnie  bowiem zgrzyta w trybach awangardy szalejącej, rewolucji estetycznej, nowatorstwa literackiego oraz bitnej kontestacji, słowem - w trybach kategorii, z którymi Handkego łączono namiętnie i od zawsze. A on – co?

     Tegoroczny Noblista literacki uporczywie pielęgnuje młodzieńczą swą, a nawet jeszcze chłopięcą namiętność do starożytnych tragików, studiuje labirynty klasycznej greki, przekłada „Prometeusza w okowach” Ajschylosa, w specjalnie do tego przeznaczonych kajetach wciąż od nowa zapisuje małe i wielkie słowne obrazy Homera, by później napawać się maestrią „Płonącego trójnoga”, „Starannie wypranej szaty”, „Powłoki świeżo przepiłowanej kości słoniowej” i nieusuwalną urodą innych lingwistycznych krajobrazów, na kanwie których człowiek zaczyna swoimi słowami dyskretnie szkicować krajobrazy własne, własne samotne opowieści, czyli zaczyna parać się tym, czym każdy od zawsze się parał na widok obrazów, ale subtelnych obrazów, dyskretnych, jakby niedopowiedzianych, jakby niedomalowanych, obrazów zapraszających do pogawędki, niczym Terborcha portret „Heleny van der Schalcke jako dziecko”.

Co tam zresztą śmiesznie bliski rok 1648! Czy byki, malowane palcami na ścianach przedhistorycznych jaskiń, nie były zaproszeniem wszystkich wędrowców z przyszłości, by każdy snuł sobie – i tylko sobie, jak chciała wyrocznia w Dodonie albo Handke – by tylko sobie snuł z palcem na ustach swą własną opowieść, patrząc na byki nieporuszone niczym mała Helena, która czmychnie, kiedy tylko spuścisz z niej wzrok? W tym sensie awangardowy artysta teatru Handke stary jest niczym olśniewające pieczary w Lascaux, co chyba nie jest w smak innym awangardowym artystom teatru, choćby naszym, teraźniejszym. A może nie? Może się mylę? Może teraz, po Noblu, sceny nadwiślańskie obrodzą inscenizacjami arcydzieł Handkego, choćby inscenizacjami kanonu: „Publiczność zwymyślana”, „Kaspar”, „Godzina...”?

     Czym jest ta trylogia? Nie wejdę w detale trzech tych opowieści, precyzyjnych i nieomylnych niby zegarki z Alp. Niech wystarczy, że owa trylogia jest w istocie powrotem do źródła, jednego ze źródeł teatru – do oczywistości, że w teatrze teatr jest, zawsze tylko teatr, sztuczność, iluzja, fikcja, bombastyczna nieprawda, a nie coś innego. Nie rzeczywistość, ani choćby tylko ćwierć rzeczywistości. Nie prawda, ni pół prawdy. Nie lustro odbijające realność prosto bądź krzywo. Nie szpital psychiatryczny, przynoszący ulgę zgromadzonym na widowni pacjentom, których dusze dokumentnie pokiereszowane są palącymi problemami codzienności za murami teatru. Tak, powrót do źródła jest powrotem do oczywistości, że komnata teatralna ma ściany, lecz nie ma, z reguły nie ma w ścianach tych okien, przez które w trakcie dziania się na scenie fikcji – spozierać możesz na ulicę, by sprawami ulicy badać jakość fikcji scenicznej.

     „Nie gap się na boki!”. Tak zdaje się w trylogii napominać widzów Handke. Nie szukaj na mieście wsparcia dla myśli twoich w teatrze. Nie paćkaj sztuczności gazetowymi bełkotami, co ci się wciąż w głowie kolebią. Nie licz na kawał prawdziwego życia na scenie, bo na scenie może być jedynie kawał prawdziwego złudzenia. Zostań więc cały tutaj i tylko tutaj, bo jedynie tak istotnie dotkniesz świata za murami fikcji, dotkniesz go istotnie, gdyż nie wprost. Zostań cały tylko tutaj, zostań i patrz. Patrz na figury, co w „Godzinie...”, w tej opowieści bez słów, zaludniają miejski plac. Patrz na wędrujące przez scenę obrazy fikcyjne i usłysz twoje własne, w twojej głowie snujące się słowa, które są odpowiedzią na to, co widzisz. Nie ma rzeczywistości jako takiej. Klasyk mawiał: Rzeczywistość nic nie znaczy bez cudzysłowu. W teatrze nie łyp więc na boki rzeczywiste. Nie łyp tam, bo kark skręcisz i nigdy nie dowiesz się, żeś głupi był jak bigos, łypiąc na boki rzeczywiste. Zostań cały w cudzysłowie scenicznych obrazów. W ich ciągłych przyjściach i odejściach, przyjściach i odejściach, przyjściach i odejściach... Zostań, aż w końcu na placu, którego nie ma naprawdę, zapadnie ciemność prawdziwa.

 Paweł Głowacki