Powrót do żywych

Ostatnia aktualizacja: 26.06.2020 16:21
Gra toczy się gdziekolwiek, to znaczy wszędzie i zawsze, bo toczy się jedynie na pustej scenie teatru, w którym być może siedzisz i oglądasz, i słuchasz „Kubusia i jego Pana”. Albo kiedy przy biurku w swym domu „Kubusia i jego Pana” czytasz.
Zdjęcie ilustracyjne
Zdjęcie ilustracyjneFoto: shutterstock/Nick Fox

To dureń, proszę pana!... Tak jasno rzekł o swym stwórcy, a raczej o swym drugim stwórcy, Kubuś. Rzekł jasno, bowiem stwórca ten - ten drugi wszechmocny magik słów - zwyczajnie zapomniał dla Kubusia i jego Pana wyczarować wiecznym piórem konie, wędrować więc muszą, bidule fikcyjne, pieszo, co, owszem, bywa przyjemne przez godzinę, góra dwie, lecz z pewnością nie kiedy ma się do okrążenia całą kulę ziemską! Dawno temu, z końcem wieku XVIII, w opowieści oryginalnej - dobry Diderot na dzielnych rumakach ich usadził, a teraz, w drugiej połowie wieku XX – co? Trupy nóg, całe w bąblach? Krok każdy – końcem świata? Kubuś jest dla drugiego stwórcy bezlitosny, lecz przy wrzasku Pana – to istna pensjonarska dobroduszność. Na pohybel tym, którzy mają czelność przerabiać na nowo to, co zostało już napisane! Wbić by ich na pal i smażyć na wolnym ogniu! Wykastrować i obciąć im uszy!... I zamyka Pan wściekłość swą skargą oczywistą, żałośnie jękliwą: Nogi mnie bolą...

Kilka dni temu przypomniały się te pretensje sprzed mniej więcej pół wieku. Ktoś dla funeralnego żartu uśmiercił Milana Kunderę, ktoś inny przywrócił go żywym, a w tej godzinie dzielącej nieudaną jego śmierć od jego udanego zmartwychwstania – zabrzęczały naraz te bohaterów Kundery do Kundery pretensje o brak koni, po czym zjawił się cały Kundery hołd dla „Kubusia Fatalisty i jego Pana” Diderota, hołd w trzech krótkich aktach - sztuka teatralna „Kubuś i jego Pan”. W pamięci zjawiła się ta cudna, lekka gra iluzji z realnością, fikcji scenicznej z rzeczywistością widowni, zaś na ulice miast naszych wyszli teatralni reżyserzy... Patrzyłem przez okno: armia liczna, a wszyscy jednacy. Każdy z pionowym tunelem Azji Tuhajbejowicza w ciele swym, każdy o skórze niby rozległa skwarka, każdy bezpowrotnie pozbawiony miejsc na kolczyki i śpiewający już tylko najwyższym sopranem. Człapali wolno do teatrów na próby, przyprószając chodnik węglowym miałem... Czyżby zapisany przez Kunderę wrzask Pana miał moc zaklęcia karcącego rzeczywistość?

Nie. Aż takiej siły wrzask Pana nie ma. Nie ma on żadnej mocy sprawczej, jak i nie mają jej słowa Kundery, który na fatalnej łatwiźnie, brawurowo zwanej „sztuką adaptacji”, nie zostawia cienia suchej nici. Te marne kadłubki przedmiotów w oryginale całkowitych, te łupiny rzeczy spójnych doskonale. Ci wirtuozi sprowadzania każdej pełni - do poziomu marnego strzępu. Z roweru – samo zardzewiałe koło, wystawione na pokaz jako rower; z Mercedesa - tylko skorupa karoserii na czterech pustakach; z człowieka – kikut, lewa noga lub prawa ręka, ucho ewentualnie. Jak pisał Bolesław Leśmian: Uchem wbiegłym na wierzchołek wierzba coś tam słyszy, ucho tedy, bądź samotny nos, co by się nadał do bajki Mikołaja Gogola. Z powieści wielkiej, choćby z historii Marcela Prousta lub Lwa Tołstoja – nieuchronny ogryzek, ba, sam ogonek z ogryzka. A Szekspir? Szkoda słów. Przestrzega Kundera przed przyszłością, w której wszelka sztuka przeszłości zostanie kompletnie przerobiona i całkowicie zapomniana za bezlitosnym parawanem rewritingu, w studni adaptacji nieuchronnie topornych, adaptacji, to znaczy redukcji – obrzynania oryginału tępym kozikiem, obrzynania z wdzięku oraz sensu. Czyli – śmierć? Tak, produkowanie kadłubkowatych trupków. Ale też nie chodzi wcale o histeryczną obronę świętości literackich!

Rzecz nie w tym – uczy Kundera – by bronić nietykalnej czystości dzieł sztuki. Oczywiście Szekspir również przerabiał utwory stworzone przez innych. Ale nie robił adaptacji; posługiwał się danym utworem, aby uczynić z niego temat dla własnej wariacji, której był suwerennym autorem. I dalej, przechodząc do swego ukochanego, oryginalnego „Kubusia...”: Diderot zapożyczył od Sterne’a całą historię Kubusia zranionego w kolano, a następnie wiezionego wozem i leczonego przez piękną kobietę. Jednakże ani go przy tym nie naśladował, ani nie adaptował. Napisał wariację na sternowski temat. A sedno wariacji tej, sedno „Kubusia...” Diderota – jakie? To prawda – tłumaczy Kundera oczywistość – że można wydzielić historię pani de la Pommeraye i zrobić z niej sztukę albo film (zresztą już to zrobiono). Ale otrzymujemy w ten sposób jedynie banalną anegdotkę pozbawioną w zupełności wdzięku. Bo też piękno tej historii jest nieodłączne od sposobu, w jaki Diderot ją opowiada. Tak. I nie tylko piękno nieudanej miłości pani de la Pommeraye, ale hipnotyczna finezja całego „Kubusia...” jest nieodłączna od sposobu, w jaki Diderot zaludnia migotliwymi słowami 250 stronic opowieści, prowadząc mistrzowską literacka grę z „Tristramem Shandym” Laurence’a Sterne’a, z cudownością tej trochę wcześniejszej bajki.

I dokładnie tak samo Kundera gra z Diderotem w złożonym Diderotowi hołdzie w trzech aktach „Kubusia i jego Pana”, opowieści pełnej przeróżnych masek miłości. Gra Kundera wedle reguł wariacji, a nie w zgodzie z tępym rytmem kozika, którym głusi adaptatorzy obrzynają dzieła oryginalne aż do rozmiarów ogonka z ogryzka. Rzecz jasna, Kubuś i Pan błądzą, oskarżając Kunderę o rzeczoną głuchotę. Cóż, nie dane im jest – Kundera nie pozwolił – pojąć cudu wariacji, cudu odpowiedzi nigdy prostych. Z drugiej strony – jak im tej ułomności nie wybaczyć, skoro tak idealnie odnajdują się w Kundery grze, w jego rozmowie z Diderotem, w tańcu słów Kundery ze słowami starego dzieła, pamiętnej bajki z epilogu XVIII wieku. W grze tej czas stanął na głowie, pomieszał epoki i smaki, na głowie też stanęła przestrzeń. Gra toczy się tak we Francji dwa i pół stulecia temu, jak i w Czechosłowacji roku 1970, jubileuszowe pół wieku temu, gdy Kundera zaczął układać hołd. Gra toczy się gdziekolwiek, to znaczy wszędzie i zawsze, bo toczy się jedynie na pustej scenie teatru, w którym być może siedzisz i oglądasz, i słuchasz „Kubusia i jego Pana”. Albo kiedy przy biurku w swym domu „Kubusia i jego Pana” czytasz. Nie spiesz się, do przebycia masz stron ledwie 60. Na dokładkę – ścieżka jest wspaniale łagodna. Niespiesznie idąc po słowach - łatwo zmieściłem się w godzinie oddzielającej nieudanego trupa Kundery od udanego powrotu Kundery do grona żywych wciąż.

Paweł Głowacki