Życie kresek

Ostatnia aktualizacja: 18.07.2020 15:45
Nie omdlałyby, tak jak Prospero - inne sztuczne istnienie, bohater bajki innej - wcale nie omdlewa, gdy nad głową jego kozły fika nieważki Ariel, arlekin zupełnie biały, w szatach tak zwiewnych, że można pomylić je ze skrzydłami motyla lub ćmy.
Sen
SenFoto: NAC/domena publiczna

Przestań się tak sępić – wołała ciotka. – Patrz na te arlekiny!
Jakie arlekiny? Gdzie?
Och, wszędzie. Gdziekolwiek się obrócić. Drzewa to arlekiny, słowa to arlekiny. Podobnie jak rytuały i rachunki. Wystarczy dodać do siebie dwie rzeczy – żarty, obrazy – a już masz potrójnego arlekina. No, dalej! Baw się! Wymyślaj świat! Wymyślaj rzeczywistość!

Vladimir Nabokov „Patrz na te arlekiny!”

Bajkowo prawdopodobne, że 80 lat temu Vladimir Nabokov patrzył w Nowym Jorku na ten sam portret egzotycznego motyla, któremu ja przez kwadrans przyglądałem się w zeszłą środę.

Zmierzch zimowy roku 1940. Na stepowo rozległym IV piętrze Amerykańskiego Muzeum Historii Naturalnej, w jednym z laboratoryjnych gabinetów działu lepidopterologicznego, autor napisanego 16 lat wcześniej w Berlinie opowiadania „Wigilia” zamarł nad „Systemem naturalnym wszystkich znanych krajowych i zagranicznych owadów”, gigantyczną, po otwarciu cudem mieszczącą się na blacie przyrodniczą księgą Carla Gustawa Jablonsky’ego i Johanna Friedricha Wilhelma Herbsta, pod koniec XVIII wieku w Berlinie wydaną z pieczołowitością godną nieludzkiej cierpliwości buddyjskich mnichów, co z milionów ziaren piasku dniami i nocami układają mandalę tylko po to, aby móc zacząć układać ją od początku, gdy ze świeżo ukończoną wiatr lub kwadratowi bliźni zrobią to, co zawsze. W żółtawym świetle lampy motyl na szarej karcie księgi, wielki niby rajski ptak, jest obezwładniająco samoistny. Jak by doszczętnie zobojętniał mu jego punkt wyjścia – rzeczywistość lasów deszczowych. Jakby gardził odwiecznym ludzkim mozołem porównywania sztuki z realnością, w celu ustalenia lustrzanej wartości sztuki. Jakby doskonale zbędna mu była rodząca się w głowie patrzącego nań myśl o modelu, o kiedyś naprawdę żyjącym motylu, z którego rytownik wziął wzór. Jakby ta baśniowość fantastycznych barw i finezyjnie splecionych kresek, którą motyl jest – w zupełności wystarczała motylowi do istnienia. Jakby chciał być wyłącznie tym – nieruchomą bajką ze skrzydłami na wieki rozpostartymi w jednym jedynym geście nie do usunięcia, nie do zmiany. A może tamtego wieczoru zimowego Nabokov zastygł pochylony nad następną kartą księgi Jablonsky’ego i Herbsta? Może patrzył zauroczony na motyla nocy, mroczną ćmę, i wspominał ćmę inną – indyjską, z gatunku Attacus – której w swoim berlińskim opowiadaniu „Wigilia” kazał być posłańcem przybywającym ze świata zmarłych z niemą wieścią, z migowym sygnałem, że ciemność po tamtej stronie nie jest absolutna?

Tę ćmę Jablonsky’ego i Herbsta też widziałem w środę. Widziałem wszystkie inne ćmy, wszystkie inne motyle, pokazane na I piętrze Międzynarodowego Centrum Kultury w Krakowie, na wystawie „Rośliny i zwierzęta. Atlasy historii naturalnej w epoce Linneusza”. I widziałem pchły oraz chrabąszcze, i wszystkie ryby, i ptaki co do jednego, także skorupiaki tudzież rośliny. Blisko pół tysiąca wielkich i małych portretów istnień, podobizn wyłuskanych z ponad 40 atlasów flory i fauny świata całego, z buddyjskim uwielbieniem detalu tworzonych od XVI, po XIX wiek. Dzieła Marii Sibylli Merian, Georgesa’a Cuviera, Eleazara Albina, François Levaillanta, Ulissesa Aldrovaniego, innych jeszcze, na czele z owadzią księgą Jablonsky’ego i Herbsta. I każdy z porterów - jak portret motyla, co mu się z Nabokovem przyglądaliśmy, rozdzieleni ośmioma dziesięcioleciami zupełnie bez znaczenia. Każdy portret – doskonale samoistny. I rzeczywistość – każdemu z portretów zupełnie na nic. Osiem dziesięcioleci jest bez znaczenia, gdyż czas jako taki nie ma znaczenia na planecie bajek, również bajek nieruchomych, bajek-rycin, bajek-rysunków, bajek-obrazów. A prawie 500 podobizn roślin i zwierząt w cudowne bajki przeistoczyła nieludzka detaliczność rytowników, rysowników i innych magików od kolorowych farbek. Ten krańcowy, maniakalny realizm w efektach swych przywodzi na myśl obrazy Jana Petera Trippa, na których łupiny realności są tak detalicznie odtworzone, że naraz tajemnie tracą wszelkie powiązania ze źródłem, z realnością, i lądują po jej drugiej stronie, na planecie poezji przedziwnej, niepokojącej, tworząc kolekcję portretów dojmującej, nieusuwalnej samotności rzeczy, twarzy, ciał, zwierząt, ludzkich i zwierzęcych oczu.

Taka jest detaliczność, a raczej pokora wobec detaliczności, wobec potęgi najdrobniejszego szczegółu świata, cechująca artystów starych ksiąg przyrodniczych, ksiąg śladów. Czyżby wiedzieli, przeczuwali, że to, co odchodzi – gatunki, jednostki, widoki – najdłużej zachowa się nie w kalce, w fotograficznym zająknieniu, lecz w opowieści precyzyjnej jak kalka lub fotografia, w nieruchomej opowieści portretów, ocierającej się o baśniowe kłamstwo, czyli w sztuce po prostu - w śnie tkanym przez nocne mózgi nieuleczalnych maniaków precyzji? Wiedzieli, iż pamięć prawdziwa jest w gestii detalicznego kłamstwa sztuki? Nabokov wiedział o tym aż za dobrze, za boleśnie. Stąd on u mnie. Owszem, mogli zjawić się inni. Bajki naprawdę mistrzowskie, także mistrzowskie bajki nieruchome, w istocie nie odsyłają do rzeczywistości, odsyłają do innych bajek, innych miejsc bibliotecznych regałów.

W krakowskim MCK, przy majestatycznym tukanie, co z wystawionym na pokaz w otwartym dziobie językiem wygląda niczym jegomość popisujący się w towarzystwie dam męską sztuczką połykania niedopalonego peta – w wyobraźni patrzącego może zjawić się Ojciec, zmieniający się u Brunona Schulza w starego kondora, drzemiącego na krawędzi szafy. Z małpką, langurem kasztanowym, pomykasz po gałęziach dżungli Rudyarda Kiplinga. Przy strusiu stojąc, jesteś przy Stasiu i Nel, a kiedy na rybę piłę patrzysz – tkwisz we frazach Hermana Melville’a, które tropią ciemność białego wieloryba. Nabokov przychodzi wraz z widokiem każdego motyla, każdej ćmy. Od dziecka wielbił te latające kawałki ciszy. Z operowej migotliwości motylich skrzydeł wysnuł tezę o identyczności sztuki i natury w zwodzeniu, uwodzeniu, oszukiwaniu, pięknym kłamstwie. Indyjska ćma z gatunku Attacus, która w „Wigilii” Nabokova jest częścią fikcji i przybywa ze świata umarłych, na wystawie w krakowskim MCK zjawia się blisko, bardzo blisko portretu lelka zwyczajnego, w tomie Marka Catesby’ego „Historia naturalnej Karoliny, Florydy i Bahamów” znieruchomiałego z dziobem rozwartym na zawsze. Ptak ten niewielki, przypominający grudę fruwającego zmierzchu, w ludowych podaniach jest ptakiem, który z sowią dyskrecją bezszelestnie odprowadza dusze zmarłych na drugi brzeg rzeki. Obole nie są konieczne.

Ten motyl na początku, ten detaliczny portret motyla... Nabokov uczył, że tak w nauce prawdziwej, jak w prawdziwej sztuce – detal jest wszystkim. Zaś koturnowo pretensjonalne, marmurowe, bombastyczne idee – niczym. Precyzyjna kreska istotniejsza niż stutonowe przesłanie. Stare ryciny w krakowskim MCK wracają do tej nauki. Przypominają o potężnej sile drobnostki. Ten motyl... On jest detaliczny jak rysowane przez Nabokova skrzydła owadów z rodziny Lycaenidae. W latach 1963-64 pracował nad dziełem „Motyle Europy”. Tworzył ryciny – ogromne tablice podobizn owadów, podobizn będących misternymi sieciami linii cienkich na pół włosa i kropek postawionych najdokładniej tam, gdzie być powinny. Tablice rozpoczynały się od reprodukcji oryginalnych tablic Karola Linneusza. Zabawne, z uwagi na boginię wracania do przeszłości - zabawne i nieuchronne jest, iż jeden z motyli na kolumnie Linneusza – samica mnemosyne mnemosyne – jest bliźniakiem motyla narysowanego przez Nabokova w roku 1965, zdobiącego okładkę książki Nabokova „Pamięci, przemów”, pierwotnie noszącej tytuł „Mnemosyne, przemów”. I jeszcze jedna, ostatnia już symbioza realności i iluzji.

Przeznaczone na prezenty egzemplarze swych genialnych bajek Nabokov zdobił wyszukanie nierealistycznymi portretami owadów. Jeden z nich to motyl-arlekin, zamarły na tytułowej stronie przeznaczonego dla żony, Véry, egzemplarza ostatniej ukończonej powieści Nabokova „Patrz na te Arlekiny!”. Owad ten jest hybrydą kryształowych, cudownie barwnych rombów, które zapamiętał z dzieciństwa (tworzyły ścianę ganku letniskowego domu w Wyrze pod Petersburgiem) i uwiecznił na kartach „Pamięci, przemów”, i wszystkich arlekinów - tych scenicznych, tych przeczytanych i tych w zwykłym życiu błąkających się ulicami - zapamiętanych z przeszłości.

Taki Arlekin, swobodnie fruwający nad sceną, choćby w „Słudze dwóch panów” Carla Goldoniego! Lepidopterologiczne dell’arte!... Wbrew pozorom wykrzykników – nic nadzwyczajnego. Ryciny, istnienia fikcyjne, w krakowskim MCK wcale by się nie zdziwiły na widok lecącego nad nimi motylego facecjonisty włoskiego, całego w kolorowej geometrii. Nie omdlałyby, tak jak Prospero - inne sztuczne istnienie, bohater bajki innej - wcale nie omdlewa, gdy nad głową jego kozły fika nieważki Ariel, arlekin zupełnie biały, w szatach tak zwiewnych, że można pomylić je ze skrzydłami motyla lub ćmy.

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki