Rzeczy

Ostatnia aktualizacja: 12.12.2020 14:58
Po prapremierze "Wielopola, Wielopola", ulicami starej Florencji powoli wracając do domu, ktoś być może pomyślał znienacka o wielorybie Hermana Melville’a? Albo o czymś podobnie uporczywym?
Garnki
GarnkiFoto: NAC

Nie zachowały się dokumenty - ani bilet PKP, ani zaproszenie na premierę, ani zetlała fotografia - i niczyja pamięć nie jest w stanie potwierdzić, że 4 czerwca roku 1955 Tadeusz Kantor był o zmierzchu w mieszkaniu na IV piętrze kamienicy przy ul. Tarczyńskiej 11 w Warszawie. Nikt też nie odważa się przysięgać ani nie okazuje namacalnych dowodów, iż dwa lata później czytał Kantor wydaną w Paryżu drobną powieść Alaina Robbe-Grilleta "Żaluzja" i nad każdym akapitem wzdychał: No, tak, tak… Za realność dwóch tych możliwości nikt głowy nie kładzie. Lecz ostatecznie - cóż w tym kłopotliwego? Brak dowodów to pustka, na której rośnie bezradność. Owszem. Lecz zarazem pustka - to wystarczająco dużo, by przeszłości skazanej na wieczną niepewność podarować chwilową pewność istnienia postaci teatralnej, chwilowe życie widma w kostiumie, szminkach, pudrach, kędzierzawej peruce, z sztuczną brodą i w butach na wysokim obcasie, co niby kołatka nocnego stróża klekoczą na deskach sceny ciepłej od światła reflektorów. Słychać już je…

Akt I. Słychać klekotanie. Z okazji 30. rocznicy śmierci Kantora, z okazji 40-lecia prapremiery "Wielopola, Wielopola' we Florencji, 40-lecia otwarcia Cricoteki w kamienicy przy ul. Kanoniczej 5 w Krakowie, z okazji tych i kilku innych, mniej lub bardziej krągłych rocznic cricotowych – słychać suchy, niespieszny klekot. Po chwili – cisza. Szelest kartek – po czym cisza kolejna. "Żaluzja" znów otwarta w połowie, tam, gdzie Kantor przerwał lekturę, aby przynieść sobie kubek kawy z kuchni. Ręka o smukłych palcach zacisnęła się na białym obrusie. Pięć rozsuniętych palców zwarło się tak mocno, że pociągnęły za sobą płótno obrusa. Płótno marszczy się w pięciu miejscach, tworząc koncentrycznie zbiegające się fałdy, o wiele dłuższe niż palce. Tylko pierwszy koniuszek palca jest jeszcze widoczny między nimi. Chwila przerwy. Pauza i w pauzie znów to, co nieuchronne nad akapitami "Żaluzji", także nad stronicami dwóch innych opowieści Robbe-Grilleta, "Gum" i "Podglądacza", co je Kantor czytał wcześniej, w 1953 i 1955. Znów zatem: No, tak, tak…

Słowny ten portret palców na miękkiej materii, ta scena przemieniania się dłoni w pięść, to kilkanaście, kilkadziesiąt sekund trwające przedstawienie Robbe-Grilleta, które jest niczym z lodowej tafli żyletką przez geometrę wycięty krajobraz - wiele, wiele lat później on wróci do Kantora. Znienacka przypomni mu się w finale "Wielopola, Wielopola", kiedy wszystkie widma już zniknęły, a on, sam jak palec, na długim wąskim blacie składa biały obrus, ostrożnie, powoli, z lękiem. Jak by to było pełne tajemnic prostokątne milczenie, a nie pożyteczna domowa rzecz do zdobienia stołu w święta. Ale to stanie się kiedyś. Teraz, nad "Żaluzją", wraca doń obraz innych dłoni, widzianych dwa lata temu. Niedawne dłonie cudze, niedawne cudze palce blisko innych przedmiotów…

Akt II. Klik-klak… Klak-klik… Kolejne klekotanie. Klik-klak w stolicy. Wpierw na kocich łbach Tarczyńskiej, później na schodach oficyny domu nr 11. Wreszcie - mieszkanie Lecha Emfazego Stefańskiego. Właściwie – jego pokój. Wielki pokój z wnęką. Tu 4 czerwca roku 1955 zaczął się i trwał chwil kilka teatr Mirona Białoszewskiego, Teatr Osobny, wtedy zwany Teatrem na Tarczyńskiej. Zaczął się lilipucimi seansami: "Wiwisekcją" Białoszewskiego oraz Stefańskiego "Humunculusem". Dla widzów szczęśliwych była ława, kredens oraz kilka krzeseł. Większości pozostawało wspieranie ścian. Kantor trafia na kredens. Skądże, nie na samą górę, nie! Przypadł mu blat w połowie kredensu, nad szufladami. Ma za plecami na półkach najbiedniejsze rzeczy kuchenne: kubek, szklankę, dwa talerze, trzy zapałki bez pudełka i ogarek na czas bez prądu. A solniczka? A grzebień? A kieliszek? Zdumiewająca nieobecność. I podobnie dziwne jest, że w szufladach, gdzie spoczywają aluminiowi reprezentanci realności najmarniejszej rangi: dwa noże, cztery widelce, łyżka, zupełnie tępy otwieracz do konserw – nie ma trzepaczki do ubijania piany z białek jajecznych. Niebywały brak, lecz cóż… Być może już wtedy, a jeśli nie, to z pewnością niebawem, podobne cuda materii zdegradowanej Kantor nazwie sobie i światu Przedmiotami Biednymi, Realnością Najniższej Rangi. A teraz rozgląda się z kredensu. Kaflowy piec-staruszek w kącie, od wieków martwy gramofon z tubą, biedna drewniana baba z wyrzeźbionym na bulwiastej buzi wyrazem szalonej determinacji, popękany anioł z barokowego kościółka, na ścianach zaś – Witkacego pastelowe portrety kobiet o oczach wyposzczonych modliszek. Wzdycha Kantor: No, tak, tak…, wzdycha, bo wie, że właśnie „Mątwą” Witkacego niebawem nie wprost, niedokładnie wskrzesi w Krakowie przedwojenny Teatr Cricot - zainauguruje legendę swego Teatru Cricot 2. To już wie, lecz nie wie jeszcze, że kiedy na drugi dzień po „Wiwisekcji” wróci do Krakowa, wyzna Marii Jaremie, że Cricot 2 tworzyć trzeba z teatrem Mirona Białoszewskiego, koniecznie tak. Zaczyna się…

Akt III. Scena – w niszy. Na scenie scenografia – zwyczajne pudło po bananach. Bohaterowie? W opowiastce Stefańskiego - maleńcy. Dłonie Stefańskiego. Tylko dłonie i palce, pląsające wokół pustego kieliszka, opuszkami muskające pudełko po zapałkach. U Białoszewskiego postacie są jeszcze mniejsze, tycie. Same palce Białoszewskiego. Dziesięć palców w przebraniu a to doktorów z „Lekcji anatomii” Rembrandta, a to holenderskich pań i panów z epoki baroku. Dziesięć palców maniakalnie gadających, szczebiocących, dywagujących, filozofujących, słowami próbujących przeprowadzić lekcję anatomii przedmiotów rangi najniższej, które jeden po drugim zawisają nad palcami jak groźba potężna, jak śmiercionośna chmura, jak przestroga bezlitosnego boga materii. Słowami, zdaniami, recytacjami pragną się palce uporać z kamiennym milczeniem podniebnego grzebienia, napowietrznej solniczki, trzepaczki zastygłej w niebiesiech. Ciche No, tak, tak… faluje nad kredensem, gdyż przecież trzy te realności najniższej kuchennej rangi wiszą nad pudełkową scenką całkiem tak, jak biedna deska, którą w swym okupacyjnym „Powrocie Odysa” Kantor przywiązał do sufitu zwykłego pokoju, w którym zjawiał się wśród widzów znużony Odys.

Deska u Kantora w roku 1944 - jak solniczka, trzepaczka i grzebień u Białoszewskiego w roku 1955, i jak wszystkie rzeczy w wierszach Białoszewskiego, i jak tłum wszystkich przedmiotów scenicznych Kantora – deska ta była potężna w wyrazie swoim, gdyż Kantor, niczym Białoszewski solniczce, trzepaczce i grzebieniowi, oddał jej utraconą kiedyś na długie lata ciszę, zwrócił jej milczenie. Odciął biedny przedmiot od słów, które instrumentalnie traktując przedmiot - wikłały go w jakąś ludzką, doraźną, tymczasową psychologię, w jakiś symbolizm, jakąś bebechowatość, jakieś łzy, namiętności, tragedie bądź komedie. Odcinając zwykłą rzecz od codziennych jej obowiązków w płocie, niejako odsyłając ją na emeryturę - zwrócił Kantor zwykłej rzeczy jej piękną bezużyteczność, pozwolił zwykłej rzeczy trwać jako realność niepokojąco zbędna, pozwolił jej nikomu już nie służyć do niczego, a jedynie być sobie. Być po to jedynie, aby być milczeniem bez końca, wiszącym choćby nad czyimś powrotem albo nad palcami, z iście ludzką pyszałkowatością bezradnie gdaczącymi o istocie rzeczy zwykłej.

Wszystkie przedmioty Białoszewskiego, wszystkie przedmioty Kantora – one są, one istnieją jak wszystkie przedmioty Robbe-Grilleta. Niczym w powieści „Gumy” - którą w niniejszym pisanym spektaklu rocznicowym Kantor czytał w roku 1953 - sławetna ćwiartka pomidora. Po lekturze portretu tej konsumpcyjnej pospolitości – nie wzrasta apetyt, nie cieknie ślina, nie przypomina się sałatka na śniadanie w lipcu nad Adriatykiem. Słowo jeść – znika zupełnie. Zjawia się za to nieusuwalny lęk przed samotnością błyszczącej formy, której cisza jest nie do zniesienia.

Kiedy więc w finale prapremiery „Wielopola, Wielopola” wraca do Kantora słowny portret dłoni kulącej się w pięść na białym obrusie – Kantora wcale nie dziwi ta wizyta. Prawdę mówiąc – zdziwiłoby go, gdyby się nie zdarzyła. Jak na Tarczyńskiej 11 w czerwcu roku 1955 – wzdycha sobie niesłyszalnie: No, tak, tak…, sam niczym palec składając śnieżne prześcieradło. Jest kontent. Ocalił biel przed tandetą doraźności, na zawsze uwolnił płótno od świątecznego krochmalu, zwrócił prześcieradłu ciszę nie do zniesienia, gdyż wielomówną. Po prapremierze „Wielopola, Wielopola”, ulicami starej Florencji powoli wracając do domu, ktoś być może pomyślał znienacka o wielorybie Hermana Melville’a? Albo o czymś podobnie uporczywym?

Kurtyna.

Paweł Głowacki