Ćma

Ostatnia aktualizacja: 26.12.2020 16:38
Zero. Nic. Całkowita nieobecność wyciągniętych na pomoc dłoni. Ale nie mając nic – mieli wszystko przecież. Miała Glińska "Wiśniowy sad". To znaczy – źródło.
Antoni Czechow
Antoni Czechow Foto: shutterstock.com/Everett Historical

Jeśli będą to ludzie, to damy im na przykład tylko jedną stronę twarzy, jedną rękę, jedną nogę, tę mianowicie, która im będzie w ich roli potrzebna.

Bruno Schulz "Traktat o manekinach albo wtóra księga rodzaju"

Pomiędzy czernią słów nieruchomych na kartkach aktorskiego egzemplarza sztuki teatralnej a recytowaniem ich ze sceny przez urzeczywistnionego bohatera w premierowym blasku - rozpościera się mozolny czas majaczeń. Długie dni, tygodnie, czasem i miesiące tajnego szukania ciał. Szukanie? Nie. One nigdy nie są zawczasu gotowe, nie czekają w ukryciu, aby je znaleźć i użyć. Nie o szukanie gotowych ciał chodzi, a o mozolne konstruowanie nowych ciał dla starych zdań, lepienie wedle nigdy niczego nie gwarantującej metody prób i błędów. Przez te dni, tygodnie, miesiące – jest podobnie jak wczoraj przez trochę ponad sto minut, kiedy w Narodowym Starym Teatrze z głośnego czytania "Wiśniowego sadu" Antoniego Czechowa zrobiono seans publiczny. Spektakl z samych domniemań, przeczuć, z tego w nieskończoność powtarzanego wahania: A może by tak… Przedstawienie braku przedstawienia, pokaz niegotowości, seans kształtów we mgle. James Joyce rzekłby: Dzieło w toku. Andrzej Wajda dorzuciłby tytuł swego spektaklu w Starym Teatrze, seansu, który u zarania był pokazem kilku, kilkunastu upublicznionych prób, zdradzonym światu sekretem improwizacji Jerzego Radziwiłowicza i Jana Nowickiego, lepiących z siebie figury Księcia Myszkina oraz Rogożyna. Powiedziałby Wajda: Nastazja Filipowna.

Ponad sto minut zatem. Tyle minut lękliwego wypróbowywania pojedynczych sztucznych gestów, tików i rytmów, i badania, czy nadadzą się one do pożegnalnego świata Czechowa, do jego ostatniej opowieści o ostatnim pożegnaniu. Ciągłe przymiarki min do zdań, nieustanne sprawdzanie, który z licznych rodzajów wściekłości bądź smutku, milczenia lub krzyku, gniewu albo czułości nada się w scenie X, a który w sekwencji Y. Wszystkim aktorom w kupie, a i każdemu z osobna, jeszcze daleko, potwornie daleko było do choćby namiastki przyszłej pełni spektaklu lub pełni postaci. Wciąż jeszcze tylko majaczyli głosami i gestami, wciąż jedynie próbowali wymajaczać z siebie mętne, postne szkice samotnych figur, którymi być może staną się kiedyś w pełni. Lubow Andrejewna Raniewska (Ewa Kaim), Leonid Andrejewicz Gajew (Adam Nawojczyk), Jermołaj Aleksejewicz Łopachin (Grzegorz Mielczarek), Szarlota Iwanowna (Anna Radwan), Firs (Jerzy Trela) i cała reszta duchów Czechowa. Może powinienem był zapisać to odwrotnie: imiona duchów – w nawiasach istnienia niegotowego, imiona aktorów zaś - po stronie racjonalnej pewności? Owszem, powinienem. Jak reżyserka Agnieszka Glińska, czytająca didaskalia, na pewno mogłaby cytować też fragmenty traktatu wtórej demiurgii, które to dzieło wiekowy Jakub wygłasza dla panienek u Brunona Schulza.

Nie zależy nam na tworach o długim oddechu, na istotach na daleką metę. Nasze kreatury nie będą bohaterami romansów w wielu tomach. Ich role będą krótkie, lapidarne, ich charaktery – bez dalszych planów. Często dla jednego gestu, dla jednego słowa podejmiemy się trudu powołania ich do życia na tę jedną chwilę. I dalej: Twory nasze będą jak gdyby prowizoryczne, na jeden raz zrobione. I jeszcze: Byłoby pedanterią troszczyć się o ich drugą, nie wchodzącą w grę nogę. Z tyłu mogą być po prostu zaszyte płótnem lub pobielone. W końcu to: Demiurgos kochał się w wytrawnych, doskonałych i skomplikowanych materiałach – my dajemy pierwszeństwo tandecie. Po prostu porywa nas, zachwyca taniość, lichota, tandetność materiału.

Tak, mogłaby te wytyczne Schulza wplatać Glińska w zdania didaskaliów Czechowa, nawet powinna była. I nie tylko dlatego, że reżyserowany przez nią seans czytania "Wiśniowego sadu" był czasem lepienia postaci z niepewnych pojedynczych gestów i samotnych intonacji, ciągle wątpiących w swoje racje. Powinna była na głos czytać Schulza traktat o nieudolnym stwarzaniu ludzi przez ludzi, bo czyż ucieleśnione przez Czechowa duchy nie są cudowną tandetą, kawałkami pięknej marności, godnej odpustowych tworów z pstrej bibułki, lakowej farby, kłaków i trocin, kawałkami marności dotkliwej, które z bezradnym uporem krążą wokół swoich wiernych gestów i słów, jakby rzeczywiście nie troszczyły się o rękę, nogę i zdania, co nie biorą istotnej roli w grze zwanej losem? Ile razy Raniewska mówi słowo sad albo patrzy tak, jakby patrzyła na już nieistniejące krajobrazy? Ile razy Gajew wykonuje gest starego bilardzisty? Jak wiele karcianych sztuczek ma Szarlota w zanadrzu? Ile razy Łopachin pociesza się swym kolosalnym, błyskawicowym awansem społecznym? Cóż jest dla Jepichodowa dźwiękiem wierniejszym niż symfoniczne i nie do zdławienia skrzypienie jego butów? I jak wiele razy prawie martwy Firs zmartwychwstaje dzięki celebrze karcenia Gajewa za źle dobraną garderobę, za portki i płaszcz zupełnie nie na takie chłody?

Byli sobie tak aktorzy na krzesłach przez minut ponad sto, w sali jasnej, pastelowej, odziani prywatnie, każdy sporą swą częścią wciąż jeszcze tkwiący w codziennej realności, a tylko niewielkim kawałkiem siebie już w pożegnalnej fikcji umierającego Czechowa. Tak lepili z siebie nowe ciała dla starych słów, dokładali mniej lub bardziej sensowne gesty do brzmień mniej bądź bardziej przypadkowych. Prawda, że w Święta jakoś niezgrabnie byłoby stawiać temu przedsięwzięciu cenzurkę. Zmilczę więc. Zwłaszcza, że kilkoro tragików, tych młodszych głównie, dzień po Wigilii czytało na głos podobnie jak sporo stworzeń dużych i małych sny swoje opowiadało w noc wigilijną. Zostawmy też w spokoju starą regułę, że gdy się reżyseruje, mając do dyspozycji całą maszynerie inscenizacyjną – to jednak trzeba przede wszystkim zająć się reżyserią, cóż więc mówić o sytuacji, kiedy – jak Glińska przy seansie czytania Czechowa - nie ma się do dyspozycji inscenizacyjnej maszynerii, a na domiar czystości trzeba wyreżyserować nie przedstawienie, jeno brak przedstawienia, same tylko wczesne usiłowania, jedynie pustkę, majaczenie, mgłę! W jak wysoką matematykę należy zmienić sztukę reżyserii, aby stworzony na scenie lub w zwyczajnej sali brak świata był spójny niczym sam świat! Zostawmy to.

Nie mieli nic przez ponad sto minut. Nic nie miała Glińska. Ani reflektorów, ani kostiumów, ani sceny obrotowej, ani dekoracji, ani charakteryzacji, ani machiny do wytwarzania śpiewu ptaków o poranku, ani gitary, ani kurtyny, ani antraktu, ani nawet fundamentalnego samowara. Zero. Nic. Całkowita nieobecność wyciągniętych na pomoc dłoni. Ale nie mając nic – mieli wszystko przecież. Miała Glińska "Wiśniowy sad". To znaczy – źródło. Gdy przepada gdzieś maszyna inscenizacyjna – zawsze wtedy zostaje początek. Przez ponad sto minut próbując czytaniem głośnym, często całkiem od rzeczy, i garścią gestów, często nie do pojęcia, wrócić do źródła i powtórzyć je – rozmijali się z sobą aktorzy słowami, gestami, milczeniem. Jakby nie była to potężna pożegnalna rozmowa paru duchów, a ostatnie spotkanie wielu doskonale osobnych monologów, tylko przez przypadek ocierających się od czasu do czasu plecami dźwięków. I to było paradoksalnie - dobre! Nie jedynie „Wiśniowy sad”, każda Czechowa opowieść sceniczna jest na dnie portretem mijających się samotności, co przystają, aby pożegnać się ostatni raz. Jak Raniewska i reszta duchów, które się zjawiły, aby ruszyć dalej.

Nazywam ich duchami, bo czyż nie jest tak, że tuż przed przyjazdem Raniewskiej do domu rodzinnego, wszyscy czekający czują nocą nagły mróz, choć przecież jest maj i kwitną na biało drzewa w sadzie? Czy nie wyczuwano szronu w Paryżu, chwilę przed jej zjawieniem się? Jak wielu bajkopisarzy prawiło, że rychłą wizytę widm zawsze zwiastuje para sunąca z ust żywych? Może więc Raniewska jest formą istnienia, której każde przyjście zwiastowane jest chłodem? Bywa, że chłód ten przyjmuje postać ćmy. Na przykład – czarnej, jak ta, co w nocy z 15 na 16 lipca roku 1904 bezszelestnie krążyła w Badenweiler nad łóżkiem śmierci Czechowa. I kto prócz duchów potrafi tak swobodnie umierać i zmartwychwstawać, jak w "Wiśniowym sadzie" swobodnie umiera i zmartwychwstaje stary Firs? Czechow powiada, że ten lokaj spoza czasu ma lat 87. Ot, wielkoduszne pocieszenie precyzji, raczej nic więcej. 87 – to sporo. Tak. Lecz jednak wciąż do przeliczenia tutaj.

Paweł Głowacki