Zakład fryzjerski pana Joly’ego

Ostatnia aktualizacja: 05.02.2021 21:40
Brzmienia Paryża i Francji wieku XVII, delikatnie powtórzone po trzech wiekach. Któż by pomyślał, że coś tak pokornego ukłuć mogło Kreml epoki Gruzina! A ukłuło. Najprawdziwszą Bułhakowa bajkę o Molierze wydano dopiero 30 lat po jej powstaniu.
Zdjęcie ilustracyjne
Zdjęcie ilustracyjneFoto: Shutterstock/lofti photography

A nade wszystko zabraniam tobie być pretensjonalnym pyszałkiem, który z subtelnością syberyjskiego drwala epatuje Paryż roku 1622 cierpieniami rosyjskiego ludu w latach trzydziestych XX wieku!... Michaił Bułhakow nie musiał tego powtarzać. Trwał rok 1932. Moskwa też, choć z każdym dniem coraz trudniej było wierzyć w jej trwanie.

Któregoś poranka, albo pod wieczór, tuż przed rozpoczęciem układania opowieści „Życie pana Moliera”, Bułhakow wygłosił nad jeszcze nietkniętą piórem kartką to fundamentalne żądanie dyskrecji i taktu, na co Narrator tylko uśmiechnął się lekko. Było dla Narratora jasne, że kiedy daleka przeszłość mówi, dobre wychowanie zabrania włazić z butami, nawet jeśli są to niezłomne walonki, w co drugie zdanie dalekiej przeszłości. Było dlań oczywiste, że nie należy przerywać mówienia dalekiej przeszłości, podtykać jej pod nos swe uciemiężone oblicze i w rozdziawionej gębie dźgać paluchem pustkę po zębach wybitych przez aktualny sowiecki reżim. Zwyczajnie mówiąc - miał Narrator dobry smak. Tyle wystarczyło. Dlatego na pierwszych stronach opowieści Bułhakowa o Molierze nikt w Paryżu dnia 13 stycznia roku 1622 nie zauważył przyjazdu karety z Moskwy przyszłości, przyjazdu tego wehikułu przestrzeni i czasu, co przebył Europę całą oraz trzy bite stulecia wstecz. Nikt nie usłyszał woźnicy, rosyjskim „prrr” zatrzymującego konie u zbiegu ulic Saint-Honoré i Stare Łaźnie, nikt nie usłyszał, jak Narrator zamyka za sobą drzwiczki karety ani jak otwiera bramę dwupiętrowego domu, zdobnego w rzeźbione drzewka pomarańczowe i w na wieki nieruchomo buszujące w konarach drewniane małpki, sięgające po owoce, których nigdy nie dosięgną. Nikt nie złowił jego kroków w sieni, ani jak nacisnął klamkę, później zaś pchnął drzwi pokoju, w którym właśnie przychodził na świat Molier, wątły pierworodny tapicera i handlarza mebli, niejakiego Jeana-Baptiste’a Poquelina. Nikt prócz akuszerki. I jest to właściwie jedyny wyjątek od reguły wielkiej dyskrecji i jeszcze większego taktu, na jaki na ponad 250 stronach pięknej baśni Bułhakowa o twórcy „Don Juana” pozwolił sobie Narrator. W niewielkiej wymianie zdań przestrzega akuszerkę przed zbytnią rutyną. Niech uważa! Niech miarkuje automatyzm! Niechaj ma się na baczności, bo jeśli, Boże chroń, upuści kruchego chłopczyka - to w istocie upuści nieogarniony teatr!... Posłuchała. Mądra kobieta!

Posłuchała akuszerka Narratora, Narrator posłuchał Bułhakowa, a Bułhakow nie sprzeciwiał się wyrokom losu. Nie dały mu Muzy wrażliwości syberyjskiego drwala, więc nie był w stanie instrumentalnie traktować starych opowieści lub starych istnień, zwłaszcza istnienia tak osobnego jak to o pseudonimie Molier. Nie był w stanie siekierą oraz tępą piłą zmuszać starych bajek i czasów do doraźnego podgryzania, szczypania, dźgania bądź kopania jakiejkolwiek teraźniejszości. Nawet teraźniejszości tak nieludzkiej jak lata trzydzieste ubiegłego stulecia w Moskwie i reszcie Rosji. Dlatego w roku 1932, któregoś poranka, albo pod wieczór, przystępując do pisania „Życia pana Moliera” - nie zażądał od Narratora siłowego przywleczenia XVII-wiecznego Paryża samolotem na Plac Czerwony, odziania tamtych sprzed trzech stuleci Francuzów i Francuzek w sowieckie kufaje oraz czapy-uszanki i usadzenia tak kuriozalnie przebranych pod murami Kremla, aby z powodu ogólnonarodowej bidy rosyjskiej - na sucho konsumowali przywiezione tym samym samolotem udka drewnianych małpek z fasady domu, w którym Molier się urodził i nie został upuszczony przez mądrą akuszerkę. Gdyby głupia ona była i upuściła Moliera, po czym na powrót do kupy złożyła, albo, co na jedno by wyszło, wyreżyserowałaby to składanie Moliera w duchu nowoczesności – uzyskałaby Moliera dobrze dziś znanego. Nóżki tam, gdzie rączki, rączki tam, gdzie plecki, plecki tam, gdzie brzuszek, główki zaś w ogóle nie ma, bo po co komu dziś myślenie! Główki brak, owszem, lecz za to ocalały uszka, które są tam, gdzie były nóżki. Chodzić na tym Molier za wiele nie pochodzi, są jednak plusy. Nie pochodzi za wiele, lecz będzie świetnie słyszał, co w trawie piszczy mianowicie.

Narrator nie sprowadza więc starego Paryża samolotem do Moskwy stalinowskiej, sam też nie leci do Paryża sprzed wieków trzech. Wsiada do dalekobieżnej karety - dalekobieżnej w przestrzeni i czasie - gdyż głównie karetami przecież wędrowało się w wieku XVII. Po cóż straszyć niegdysiejszych ludzi stalowym ptakiem, niemiłosiernie ryczącym im nad głowami? W przytroczonej do dachu karety skrzyni podróżnej nie wiezie Narrator ani czarnych wąsów najsłynniejszego Gruzina, ani atrapy lewej uschniętej jego ręki, ani żadnej z militarnych marynarek legendarnego Gruzina, ani jego butów z cholewami wielkimi jak Rosja, ani walonek zzutych z nóg ciemiężonego ludu, ani zdjętych ze skulonych pleców ciemiężonego narodu burych szmat, ani czap-uszanek, ani makiety murów Kremla, ani dzbanka samogonu, ani żadnego innego rekwizytu godnego Rosji lat trzydziestych ubiegłego stulecia. Słowem – nie ma samowara w skrzyni. Nie ma zwłaszcza samowara zgniecionego przez nieludzki terror. A wszystkiego tego nie ma, aby bez potrzeby nie płoszyć przeszłości, nie krępować jej, nie brudzić intonacji przeszłości obcymi ciałami, brzdękami, sykami – nie brudzić i usłyszeć wszystko bez zakłóceń. Więcej trzeba powiedzieć. Sam Narrator, ten kolosalny podróżnik, nie ma w sobie, a raczej na sobie i pod ręką, nic z literata moskiewskiego czarnej epoki Stalina. Ba! Zostawił w domu nawet to, czym pisze na co dzień, że o elektryczności już nie wspomnę. I oto mam na sobie kaftan o wielkich kieszeniach – pozwala Bułhakow wyznać Narratorowi na stronie pierwszej swojej pięknej bajki o wielkim teatrze – a w dłoni nie obsadkę, lecz pióro gęsie. Przede mną palą się woskowe świece, głowa mi płonie. Tak, nie ma prądu. Nie ma prądu, gdyż tam, dokąd Narrator przybył w gości, wtedy, kiedy przybył – nie było prądu.

Słowem, nikt z Paryżan i Paryżanek pierwszej połowy XVII wieku nie zauważył przybycia do ich miasta karety z Moskwy pierwszej połowy wieku XX, gdyż kareta ta niczym nie różniła się od ich karet, a postać, co z niej wysiadła, do złudzenia przypominała ich samych. Nie było więc powodu, by się płoszyć, jak grób milczeć przed obcym, nagle stawiać życie swoje na głowie. Istnieli sobie dalej zwyczajnie, mówili jak zwykle, niczego nie zmieniali. I to było dla podróżnika w czasie i przestrzeni dobre. Siedząc z boku świata, do którego przybył, z piórem gęsim w garści, pochylony nad oświetloną świecami kartką – mógł się Narrator poczuć niczym sam Molier w zakładzie fryzjerskim pana Joly’ego.

Był rok, powiedzmy, 1655. Ze swą wtedy jeszcze nieszczęsną trupą sceniczną błąkając się po dziurach prowincjonalnej Francji, trafił Molier do mieściny Prézénas. Tu – cudowna nora Joly’ego! Cudowna, gdyż rojna. Zwłaszcza w soboty bywało w niej jak w ulu. Mieszkańcy, czekając na swą do strzyżenia bądź wyrwania zęba kolej, zabijali czas gadaniem. Snuli banialuki o wszystkim, stroili miny, machali rękami, chodzili, siadali, popijali coś, zażywali tabakę, krzyczeli, milczeli, zapadali się w sobie, marzyli – po prostu żyli jak w pigułce życia. Molier był zachwycony. Uprosił Joly’ego, aby mógł mu pomagać w liczeniu kasy, zwłaszcza w soboty. Rzecz jasna – nie o to szło! Siedząc z boku, szary i piękny jak wszyscy, nie do odróżnienia - mógł okiem i uchem łowić balet i mruczanda wielu istnień pięknie byle jakich. Kodował zapachy, pewnie zapamiętywał faktury biednej odzieży, którą niby niechcący dotykał czasem. Jak wiele pomysłów późniejszych scen teatralnych upolował u Joly’ego? Ile późniejszych gagów w głowie swej wyreżyserował, podsłuchując i podglądając życie we fryzjerskim ulu mieściny Pézénas? 

Tak, miał Narrator wszystko, aby spokojnie opowiedzieć daleką przeszłość. Miał znieruchomiały w tysiącu dokumentach Paryż roku 1622 i lat kolejnych, miał w tysiącu książkach znieruchomiałą w tych samych latach Francję całą, w końcu miał też wielką stertę dokumentów dotyczących narodzin, życia oraz śmierci Moliera. Mógł ruszyć w podróż, nie ruszając się zza biurka w Moskwie. Miał wszystkie brzmienia i gesty ula przeszłości, a jeśli nie wszystkie, to wystarczająco wiele, aby móc reżyserować to, co kiedyś się stało. Tak właśnie: reżyserować. Bo „Życie pana Moliera” Michaiła Bułhakowa jest w istocie formą pisanej inscenizacji dalekiej przeszłości, ale inscenizacji na warunkach dalekiej przeszłości. Z teraźniejszości Bułhakowa pulsuje w tym świetnym drobiazgu tylko niepodrabialna intonacja Bułhakowa, ten finezyjny, ledwo zauważalny taniec na krawędzi pomiędzy goryczą jak ołów a frenetyczną groteską. Tylko tyle i aż tyle.

Narrator, w dalekiej przeszłości przez chwilę obecny niczym Molier w ulu Joly’ego, pozwolił przez stron ponad 250 buczeć dalekiej przeszłości, subtelnie nicując stare buczenie pajęczą nitką tonu własnego. Brzmienia Paryża i Francji wieku XVII, delikatnie powtórzone po trzech wiekach. Któż by pomyślał, że coś tak pokornego ukłuć mogło Kreml epoki Gruzina! A ukłuło. Najprawdziwszą Bułhakowa bajkę o Molierze wydano dopiero 30 lat po jej powstaniu.

Paweł Głowacki