Ja jestem Dziad z "Wesela"

Ostatnia aktualizacja: 20.03.2021 19:22
Sztuka ta jest o Polsce, intensywnie o Polsce. Owszem. Lecz kłopot nie w tym, że „Wesele” jest o Polsce, lecz w tym, że wystawiając „Wesele” - Polacy wystawiają Polskę, nie „Wesele”.
Stanisław Wyspiański
Stanisław WyspiańskiFoto: NAC

W wiedeńskim kinoteatrze blady widz patrzy na ekran, gdzie odbicie przyglądającego się sobie w wysokim lustrze studenta, bez zgody studenta wychodzi naraz z lustra i rusza w miasto, zaś w Teatrze Miejskim w Krakowie postać Żyda wychodzi z kulis na jasno oświetloną scenę, a skostniały z przerażenia i wstydu prawdziwy Żyd boleśnie jęczy na widowni: Jahwe, toż to ja…

     Nie, tej równoległości w czasie nie było. Prapremierę „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego dzieliło od późniejszej prapremiery filmu „Student z Pragi” lat 11. Sporo. Lecz ileż może dziś znaczyć lat 11 wobec lat aż 120, co minęły od pierwszego scenicznego „Wesela”? A poza tym, dla dwóch rzeczonych traum, które z początkiem zeszłego wieku w dwóch punktach Europy wybuchłych w ludziach na widok nagle samodzielnych sobowtórów, nieposłusznych odbić, cieni zbuntowanych - chronologia raczej nic nie była warta. Kiedy zatem Hersz Singer, karczmarz z Bronowic Małych pod Krakowem, w marcu bądź kwietniu roku 1901 patrzył z parteru Teatru Miejskiego na siebie, samopas wychodzącego z kulis i na proscenium gadającego z Dziadem, było tak, jakby zarazem 11 lat później przyglądał się w wiedeńskim kinoteatrze zamarzniętemu przed lustrem Balduinowi, patrzącemu na znikające za drzwiami plecy Balduina, a później w już na amen puste po Balduinie miejsce w lustrze. Na amen, gdyż dał się student skusić Scapinellemu, diabłu o będącym zasadzką wyglądzie skrzata w lichym garniturze wędrownego sprzedawcy Biblii. Podpisał cyrograf, sprzedał duszę, spieniężając swe zwierciadlane odbicie. Zyskał lekkość, tak, lecz przeoczył, iż nic w cyrografie nie było postanowione o dalszym życiu samego odbicia. I zaczął się czas prześladowania. Odbicie wciąż drażniło oryginał, wchodziło mu w drogę, gmatwało godziny, uwierało. Drugi Balduin grał z Balduinem pierwszym w prawdę i fałsz, aż w końcu nie było wiadomo, który jest którym, który którego powtarza, która strona lustra przeznaczona jest dla którego. Dalej nie sposób było istnieć tak niepewnie. Balduin wyciąga pistolet, celuje przed siebie, naciska spust. Wystrzału nie słychać, od początku niczego nie słychać, gdyż „Student z Pragi” jest kinem niemym, bezgłośnym horrorem tożsamości. Widać jedynie obłok nad lufą, a później - jak martwy pada ten, który wystrzelił… W Krakowie też nikt na widowni nie słyszy bolesnego jęku Singera: Jahwe, toż to ja… Ja tam… Tu siedzę, a tam bez mej zgody chodzę i gadam z jakimś Dziadem… Jahwe – dlaczego, za jakie grzechy?...

     Wielu mogło jęczeć podobnie. Bardzo wielu, bo przecież, nie licząc jednej, wszystkie figury „Wesela” - również zjawy, od Stańczyka po Wernyhorę - miały w realnym świecie swe modele, wzorce, źródła. Całe „Wesele” jest poprzedzone realnym weselem w Bronowicach Małych. Powiedziałby Stendhal – lustro scenicznego tekstu Wyspiańskiego powtarza oryginał trzydniowego pijaństwa w chałupie, przemieniając je w mit. Po prapremierze „Wesela” bardzo wielu Balduinów chodziło po Krakowie, zdumionych samodzielnością swych odbić na scenie. Tylko że inaczej niż Balduin pierwszy – żaden z naszych, żadnego podpisu sprzedawcy Biblii nie podarował. Wyspiański bez pytania wcisnął cienie w bajkę – więc zmarkotnieli niektórzy właściciele cieni. Ten chłop, który w „Weselu” jest Czepcem, podpity szarpał na Floriańskiej Tadeusza Boya Żeleńskiego za rękaw, żaląc się, iż na weselu wcale nie gadał tak, jak gada na scenie, oraz zupełnie inaczej machał pięściami. Ten, co w bajce istnieje jako Pan Młody, ponoć na piśmie składał Wyspiańskiemu pretensje w sprawie fałszywego zachowania swego scenicznego sobowtóra. I nawet jeśli większość oryginałów w milczeniu przełknęła udział w tej kolosalnej towarzysko-artystycznej imprezie – i tak zagrało, znów gromko zagrało to, co na linii dzielącej Polaków od sztuki wszelkiej gromko gra od zawsze. To chyba genetycznie uwarunkowane spiżowe przeczulenie nasze na siebie samych.

     Cokolwiek w świecie sztuki istnieje – w ostatecznym rachunku o Polsce jest. Zwłaszcza w teatrze. O mnie, o tobie, o nas. O naszych zwierzętach, naszych krajobrazach, naszych deszczach, śniegach i skwarach. Myszka Mickey ciamka ser żółty z mleka krów nadbiebrzańskich, Winnetou lubi poczytać sobie do snu „Ogniem i mieczem”, biały wieloryb Hermana Melville’a ma ogon ostro czerwony, zaś Rosynant błędnego rycerza niebawem pociągnie wóz dzielnego Drzymały ku zwycięstwu. W oku Polaka nawet Chińska Opera zaludniona jest rodakami spod Kutna bądź Łomży. Wyspiańskiego wielbimy głównie za myśl, iż „Hamlet” nie jest opowieścią o tym, co jest w ogóle do myślenia, lecz tylko o tym, co jest do myślenia w Polsce. Dlatego książę Hamlet ma u nas na imię Staszek, ewentualnie Heniek. Słowem, cokolwiek widzi na scenie Polak – powtarza stare łkanie Singera: Toż to ja… Ja tam chodzę, gadam, działam… Po czym, jeśli zawiedziony jest scenicznym zachowaniem swego sobowtóra, które z reguły tylko on jeden na świecie dostrzega - do sądu rusza i pozew o urażenie gruntownie osobistych uczuć dumnie składa. Podobnie jak Singer kilka lat po prapremierze „Wesela”.

     Belial przyszedł i zburzył moje życie, powiada oryginalny Żyd w uroczej, całej z ciepła i goryczy ulepionej opowieści Romana Brandstaettera „Ja jestem Żyd z Wesela”. Kilka lat po tym, jak zobaczył i usłyszał siebie na scenie, przybywa Singer do prawniczej kancelarii, aby prosić koncypienta Waschütza o przeprowadzenie sprawy rozwodowej. Przyczyna? Żona i córka chcą się przechrzcić, a to koniec świata, jego świata. To jest śmierć, która zaczęła się na prapremierze „Wesela”. Od dnia następnego – wszystko się zmieniło, realność zaczęła mieszać się z iluzją, najbliższy świat zaczął staczać się w iluzoryczność. Córka, na scenie jako snująca się Rachela, przepoczwarzała się w litą Polkę, pijąc z artystami wódkę w Jamie Michalika, nad książkami poetyckimi zapominała o bożej rzeczywistości i za darmo lała w karczmie artystom bimber, żeby tylko śnili przy niej na jawie. Żona na coraz dłużej znikała w tłumie szalenie postępowych i trzeźwo myślących polskich gospodyń. Karczma coraz rzadziej była karczmą jak Pan Bóg przykazał, a coraz częściej tylko scenografią dla wspomnień bohemy, co do Bronowic zjeżdżała, aby u źródeł wracać wyobraźnią do 16 dnia marca roku 1901, kiedy to w Teatrze Miejskim w Krakowie o 19.00 pierwszy raz poszła w górę kurtyna „Wesela”. Belial… W narzeczu Singera słowo to znaczy: Diabeł. Ale ten nie przypominał wędrownego sprzedawcy Biblii. Nie nazywał się Scapinelli. Był Wyspiańskim. Jak powie koncypientowi Singer, był tym małym, rudym i bladym, co przez noc całą stał w drzwiach weselnej izby w Bronowicach Małych, stał, nie pił, nie jadł, nie tańczył i tylko – patrzył. Panie koncypiencie, ja takiego patrzenia, jak długo żyję, nie widziałem!... I wie pan, co ja wtedy pomyślałem? Ja pomyślałem w złą godzinę, że od tego małego, bladego, rudego będzie wielkie nieszczęście…

Wpierw zatem prośba Żyda o sprawę rozwodową, później długi proces, wreszcie – dzień zwycięstwa powoda. Tryumf, to znaczy – samotność. Dom starców na krakowskim Kazimierzu, dni i noce z Pismem Świętym na wyciągnięcie ręki. Niewiele więcej. Coraz mniej słów brzęczących wokół, coraz mniej twarzy. Wreszcie nawet i tego zabrakło. Skończyło się. Gdzieś z początkiem pierwszej wojny światowej. Koniec. Koniec cichy i ulotny. Finał na podobieństwo obłoku, powoli niknącego nad pistoletem biednego Balduina.

     Czy ktoś odważy się dyskutować z oczywistością, że mało istnieje książek tak fundamentalnie jak „Wesele” uwikłanych w rzeczywistość? Czy ktoś doszczętnie zgłupieje i na szkolne pytanie: O czym jest „Wesele”? – odpowie niezgodnie z prawdą? Sztuka ta jest o Polsce, intensywnie o Polsce. Owszem. Lecz kłopot nie w tym, że „Wesele” jest o Polsce, lecz w tym, że wystawiając „Wesele” - Polacy wystawiają Polskę, nie „Wesele”. Montują na scenie tuczony przeczuleniem na własny temat reportaż o płomiennej realności za oknem, a nie dotkliwą baśń, zaludnioną duchami, wirującą, jak uczą znawcy wersyfikacji, w somnambulicznej intonacji wersów tonicznych. Prościej mówiąc – szukają na ulicach oryginałów, kolejnych oryginałów Czepca, Dziennikarza, Gospodarza, Racheli, Żyda, Poety i reszty, miast skupić się na fenomenalnym osamotnieniu Dziada.

     Jako jedyna figura w „Weselu” – nie ma Dziad wzorca, źródła, początku innego niż on sam. Nie istniał jego model. Nikt go nie poprzedzał. Przed napisaniem Dziada – nie było na świecie Dziada. Zawsze był tylko tym, kim jest. Słowami. Odbiciem słuchu Wyspiańskiego. Figurą w lustrze, przed którym nikt nie stoi. Przydałoby się „Wesele” z Dziadem w roli głównej. I przydałby się drugi Roman Brandstaetter, który dla piękna symetrii i uspokajającej równowagi świata ulepiłby dziś bajkę „Ja jestem Dziad z Wesela”.

Paweł Głowacki