Fabryka zapachów

Ostatnia aktualizacja: 02.04.2021 17:32
Klawiter pozostał na powierzchni „Jakoba von Guntena”, oddał się we władanie zdań niespiesznych, jasnych. Bracia Quay – zeszli pod powierzchnię, w mrok na podszewce zdań. Lecz w obu przypadkach sen Walsera jest tak samo dotkliwy. Tak samo niepokoi portret głów pochylonych bezpowrotnie.
Zdj. ilustracyjne
Zdj. ilustracyjneFoto: Shutterstock/Ruslan Lytvyn

Michał Klawiter 1200.JPG
"Jakob von Gunten". Czyta Michał Klawiter

Fabryka zapachów

Idź książeczko między ludzi,

Idź i piękne myśli budź.

A gdy myśl się piękna zbudzi,

Sama zarżnie wszelką chuć.

Witkacy


Co Michał Klawiter zobaczył, usłyszał, gdy pierwszy raz odkleił na moment wzrok od czytanej po cichu powieści Roberta Walsera „Jakob von Gunten” i spojrzał przed siebie? Na którym fragmencie wstrzymał lekturę? Było to zdanie? Może tylko słowo? A gdy wrócił do lektury - czy wiedział wszystko o intonacji, jakiej użyje do nagrania?

     By w radiu dać swój głos cudzej opowieści, trzeba koniecznie usłyszeć ją i zobaczyć wpierw – dla siebie. Trzeba usłyszeć i zobaczyć – siebie w opowieści. Rzecz jasna, nie chodzi o banał dziecinnego utożsamiania się z bohaterem, chodzi o sposób istnienia całego świata przedstawionego. W innych uszach, innych oczach – inaczej opowieść się zjawia. Trwa odmiennie, ma zupełnie niepojęte dla ciebie barwy, jej smaki zadziwiają twe zdumione podniebienie, cechują ją obce tobie temperatury, nastroje, zachmurzenia, faktura zaś - odstręcza twoje palce, nawykłe do innych szorstkości, innych gładkości. Małoż to razy wielbiciele jednego tomu, choćby „Sklepów cynamonowych” Brunona Schulza, w intymnej rozmowie o sednie ich podwójnego uwielbienia – z każdym kolejnym zdaniem stają się dla siebie wzajem osobnikami zupełnie niepojętymi, w końcu zaś – zupełnie obcymi? To oczywiste. Oczywista, nawet trywialna jest już dziś prawda, iż odcieni jednej książki istnieje w świecie tyle, ilu ludzi ją przeczytało. A nawet tyle z jednej jedynej książki jest różnych książek, ilu czytelników tej jednej książki. Co tam tomiszcze całe! Z ledwie paru, parunastu słów oryginału – jak wiele księżyców powstaje i krąży wokół słownego oryginału! Wyjmę w ciemno okruch z „Jakoba von Guntena”. Czy nigdy już nie zobaczę górskiego świerka? Zresztą nie byłoby nieszczęścia. Poczucie braku też ma swój zapach i moc. Ciemny zapach takiej utraty – jaką ma moc w nozdrzach, dajmy na to, wielkiego profesora astronomii, jaką zaś dla stępionego przez czas węchu emerytowanej księgowej, letnim popołudniem plewiącej przydomowe grządki? A dla powonienia Klawitera, który w radiowej Dwójce czytał chwilę temu fragmenty „Jakoba von Guntena”?

     Nie pamiętam, przy którym przez Klawitera czytanym na głos zdaniu to się stało, ani też nie zdołam teraz odnaleźć w powieści miejsca, gdzie Walser powiada, iż ponury kruszejący dom, w którym rodzeństwo Benjamenta prowadzi szkołę lokajów, czyli szkołę pokornej małości, w odległej przeszłości był fabryką perfum. Jedno pewne – w obu tych momentach wróciła pamięć o dwóch starych zdaniach Rolanda Barthesa, giganta sztuki lektury. Czy nie zdarzyło się wam – zapytał – czytając książkę, nieustannie przerywać lekturę, nie z powodu braku zainteresowania, lecz, przeciwnie, z powodu natłoku idej, pobudzeń, ekscytacji? Po czym uprościł myśl. Jednym słowem: czy nie zdarzyło wam się czytać podnosząc głowę znad książki? Dwukrotnie wróciły te czysto retoryczne zagwozdki, a za razem drugim zjawił się też nagle czarno-biały kadr filmowy, ślad pierwszej lekcji pokornej małości: chłodne kopytko jelonka przy wargach młodego mężczyzny.

     Puszczam film „Instytut Benjamenta, czyli ten sen, który nazywają życiem”, obraz, co go Bracia Quay stworzyli na kanwie „Jakoba von Guntena”. Dobrze pamiętałem. Oto Jakob został przyjęty do szkoły znikania z głową pochyloną bezpowrotnie. Oto hipnotycznie zimna pani Benjamenta, muskając policzek Jakoba drobną racicą na końcu długiej szpicruty, zmienia Jakoba w pobladłe milczenie. Tak rozpoczyna się ciemny niepokój Jakoba, taki też – ciemny - jest niepokój całej opowieści Braci Quay. Skąd on właściwie? Aż tak cienisty, aż tak somnambuliczny, aż tak bezlitośnie nicowany obecnością niewidzialnych widm, duchów, zjaw. Skąd ta oniryczność godna „Sanatorium pod Klepsydrą” Schulza lub gotyckich powieści, gdzie noce pełne są nie wiadomo czyich oddechów, spojrzeń stamtąd, dźwięków bez źródła? Przecież gdy Klawiter czyta w Dwójce „Jakoba von Guntena” – jest jasno, łagodnie i ciepło, nie ma się czego lękać. Skąd więc mroki filmu?

     Podnieśli Bracia Quay głowy znak powieści Walsera – pewnie, jak to bliźniacy, każdy znad swojego egzemplarza i dokładnie w tej samej chwili, kiedy każdy przeczytał fragment o niegdysiejszej fabryce perfum – podnieśli głowy i zobaczyli trupy jeleni. Nie byle jakich. Zobaczyli stosy martwych jeleni syberyjskich, ukochanych zwierząt wszystkich wirtuozów perfum. Może zamajaczył im powietrzu wirtuoz największy z wielkich, sam Jan Baptysta Grenouille, bohater „Pachnidła” Patricka Süskinda, powieści o woni nieubłaganie miłosnej, którą Baptysta mozolnie tka ze śmierci młodych kobiet? Z gruczołów jednego jelenia można uzyskać 6,31 gramów piżma, a nie ma w świecie nic od piżma lepszego do utrwalania zapachów! Nad otwartą książką Walsera zobaczyli Bracia Quay - cienie. Zobaczyli utratę. Zobaczyli nieustające pożegnanie. Dlatego tyle poroży w sportretowanej przez nich szkole pokory, tyle w niej porzuconych retort i innego laboratoryjnego szkła, i tyle różnych śladów przeszłości na amen dokonanej, tyle kurzu nie do starcia, tyle nigdy niekończącego się zmierzchu w pokojach. Dlatego ta małpka, której pyszczek wita w okienku wrót szkoły nowego ucznia Jakoba, jest niczym ironiczny posłaniec stamtąd, z funeralnego cyrku, pomagającego rezydentom dziur pod kamiennymi płytami jakoś zabić kreci czas, co go jest bezmiar. I stąd racica jelonka przy wargach Jakoba, który ma siłę trzymać głowę podniesioną, wciąż jeszcze ma siłę. Wyobrażam sobie, że Klawiter zobaczył przeciwieństwo mroku.

Być może znad tego samego kawałka o niegdysiejszej fabryce zapachów - podniósł głowę i dostrzegł światło. Ciepły blask witryny najekskluzywniejszego perfumeryjnego sklepu Paryża w dzień słoneczny. Migotanie buteleczek o kształtach niepozwalających spokojnie zasnąć, kolory cieczy obezwładniające niczym zaklęcia dalekowschodnich fakirów, dojmującą czystość kompozycji widoku całego. Zobaczył doskonałe przeciwieństwo mroku i jak to w dni słoneczne bywa – dyskretne, bardzo pokorne majaczenie odbicia swojej twarzy dostrzegł w szybie witryny, gdzieś przy jej krawędzi, albo w prawym dolnym rogu. I tak też czytał Klawiter pięć fragmentów powieści Walsera. Bracia Quay filmowali „Jakoba von Guntena” – o wiele intensywniej zaznaczając swą obecność. Owszem. Tylko że tutaj chodzi o rzecz istotniejszą niż intensywność obecności ludzi obcych w dziele oryginalnym. Chodzi o przeżycie dzieła oryginalnego.

     Klawiter pozostał na powierzchni „Jakoba von Guntena”, oddał się we władanie zdań niespiesznych, jasnych. Bracia Quay – zeszli pod powierzchnię, w mrok na podszewce zdań. Lecz w obu przypadkach sen Walsera jest tak samo dotkliwy. Tak samo niepokoi portret głów pochylonych bezpowrotnie.

Paweł Głowacki