Pięć tysięcy naszych

Ostatnia aktualizacja: 16.04.2021 17:47
Niewysłuchany w Wenecji - wrócił do domu. Jest melancholijny. Z eukaliptusa, gdzie mieszka, nocami rozchodzi się mruczando. "Miałeś, chamie, złoty róg… Miałeś, chamie, czapkę z piór…". Po czym, jak chce Mrożek, nie rozlega się w ogóle nic.
Zdj. ilustracyjne
Zdj. ilustracyjneFoto: Unsplash/Szabolcs Toth

Bije godzina dziejowa. Znów. Nasz zatem znów idzie żwirową aleją Lido. Słońce praży, laguna migoce, nasz w kapeluszu słomkowym, niewzruszony. Taszczy pełną kabanosa tekturową walizkę, chrzęst kroków miesza się z sunącą zza tektury wonią polskiego czosnku. Kim jest nasz? A czemuż by – tak sobie myślę, enty raz czytając słowny portret autorstwa Sławomira Mrożka – czemuż by miał nie być aktorem? Przecież trwa w Wenecji festiwal filmowy, zjechały gwiazdy niebotyczne, przybył więc i nasz, przybył pomarzyć, albo, jeśli los będzie łaskaw, zaprezentować siebie w krasie pełnej, ukazać własną wyjątkowość. Idzie więc, chrzęści i śni na jawie. Naraz jeźdźcy i amazonka, filmowa gwiazda najjaśniejsza z jasnych, konie wstrzymują za nim i mówią po angielsku. Cóż na to nasz? Płoszy się? Skądże! Bezbłędnie rozumie i odpowiada fluently. Nigdy nie uczył się języka Szekspira, ale to nie szkodzi. Nasz w Wenecji na pstryknięcie zaczął żonglować obcym narzeczem, gdyż – natężył się. To słynna polska magia: kiedy Polak czegoś nie umie, natęża się – i już umie! Nie wchodźmy w detale, dość, że na żwirowym trakcie, między naszym a gwiazdą miłość wybucha. A później  trwa bankiet w baśniowych ogrodach hotelu „Excelsior”. I tutaj los jest dla naszego łaskawy. Zsyła mu arystokratyczno-artystyczną widownię, a nade wszystko nieogarnione, na tacach przez nieskazitelnych kelnerów roznoszone legiony pełnych kieliszków. Nasz czuje zew. Wpierw dziesiątkuje legiony, po czym objawia światu swą wyjątkowość…

     Znów czytam „Monizę Clavier” Mrożka, bo gdy bije kolejna z wielu dziejowych godzin, dobrze jest odkurzyć rodowe portrety, choćby po to, by dostrzec, co naprawdę wydarza się oto, co bije w istocie. Te podobizny… Na przykład - Szczerbiec, przez Chrobrego trzymany na malowanym przez Bacciarellego płótnie, koronacyjny miecz Piastów, któremu wedle legendy Złota Brama w Kijowie, by tak rzec, zęby wybiła w roku 1018, miecz prawie święty właśnie dlatego, że malowniczo ranny w głownię, mocarny mocą blizn na stalowym dziąśle. Albo naga pierś Rejtana na obrazie Matejki, ta klata, która jakby woła: Ni kroku dalej! Dość tego! Niech Ojczyzna prawdę pozna! Chcecie, to czyńcie rany – one się zabliźnią i będą kiedyś świadectwem! Jak wiele jest takich portretów, nie tylko malowanych, także pisanych? Nie muszą być wielkie. Choćby drobiazg Mrożka „Mały przyjaciel”, bajka o kotku, który przejmował od swego pana bóle fizyczne oraz duchowe, przejmował i cierpiał za niego. Chudł, skórę obsypywały parchy, ropnie i kaszaki, mordka mu puchła, szarpały nim konwulsje, łysiał, dwunastnica trzeszczała, ogon zaś odpadał wielokrotnie… A padaczka?... Zostawmy ją, lepiej powtórzmy: warto odkurzać rodowe portrety, kiedy bije godzina dziejowa. A bije.

Otóż, jeszcze nigdy w dziejach polskiego teatru aż tylu artystów teatru nie objawiło rodakom tak wielu blizn na ciele i duszy, blizn po ranach zadanych im przez tak wielu innych artystów teatru. Czy moment jest już graniczny? Czy już doszliśmy do punktu, w którym blizny swoje zmuszeni są objawiać także ci artyści teatru, którzy ranili kolegów i koleżanki, a są zmuszeni, gdyż tylu innych już objawiło, że niebezpiecznie skurczył się zbiór artystów zdolnych do objawiania, po prostu nie ma już kto objawiać, a przecież koniecznie trzeba objawiać dalej, bo skoro się objawiło A, wypada dojść do objawienia Z? Nie wiem, czy to już ten stan. Znam tylko objawienie artysty wałbrzyskiego, który wyznał, iż cierpienia, jakich doznał od artystki reżyserującej, przeszły na małych przyjaciół – na jego ukochane kotki. Czy w świecie aktorskich blizn zaczęło być rzeczywiście aż tak tłoczno?

Wracam do „Monizy Clavier”. Nasz aktor przyjmuje oto z tacy pokrzepienie ostatnie, wychyla kieliszek, rusza w stronę licznej widowni, stojącej w grupkach pod drzewami baśniowego ogrodu, przerażająco szeroko rozdziawia jamę ustną i wskazując palcem zęby trzonowe, a raczej pustkę nad poranionym dziąsłem, pieje starą naszą pieśń: O, tu!... O, tu, wybili, panie, za wolność wybili!... Popatrz pan – tu, aaoo… Tu. O! Brakuje… Ooo!... Wybili, panie, za wolność wybili… I w tym miejscu, po ostatnim Wybili, tekst Mrożka zaczyna tańczyć nieoczekiwanie. Kiedy człowiek enty raz czyta to samo, zdarzają się rzeczy cudaczne. Wystawcie sobie, że nasz, po ostatnim swoim Wybili, nie pada, totalnie uchlany, w krzewy. Nie. Nasz urywa stary Song Blizn, milknie, ponieważ do baśniowego ogrodu wkroczył oto… drugi nasz! Wkroczył, jamę rozdziawił i palcem podobnie poranione dziąsło wskazując, identyczny Song Blizn widzom w twarze wykrzykiwał! Pierwszego naszego zatkało. A po chwili zatkało jednocześnie pierwszego i drugiego, bo stanął na trawniku trzeci nasz i to samo pokazał, to samo zapiał! A później – czwarty, piaty, szósty… Czy trzeba dodawać, że na szóstce się nie skończyło? I czy trzeba dodawać, że gdy naszych zbolałych zebrało się pięć tysięcy i wszyscy jednocześnie rozdziawiali jamy, palcami wskazywali poranione dziąsła i chóralnie krzyczeli w niebo nad Wenecją stary nadwiślański Song Blizn – nikt ich już nie oglądał, nikt ich nie słuchał? Wszyscy widzowie – z nudów usnęli na stojąco. To samo kelnerzy. Ba! Po kilku minutach, góra po kwadransie - z tej samej przyczyny usnęli także wszyscy nasi. Zapadła błoga cisza, zapanował bezruch doskonały.

     To było nieuchronne. Tak już jest, inaczej nie było nigdy, nie będzie. Jak z liściem, co jesienią spadł z klonu jako pierwszy. Jest piękny, niepowtarzalny, jeden jedyny, dziewczynki walczą o niego, bo któraż nie pragnęłaby mieć w zielniku takiego cudu barw! Lecz cóż o liściu tym rzec później, gdy cała ziemia parku pokryta milionami takich samych, płaskich i cienkich trupków? W 1947 roku Konstanty Ildefons Gałczyński krzyczał w epilogu małego wierszyka: Kochajcie wróbelka, dziewczęta/ kochajcie do jasnej cholery! Powiadają starzy ludzie, że pewna nastolatka odpowiedziała mu tak: Dobrze, pokocham, lecz pokaż, jakeś taki mądry, pokaż, którego pokochać, bo tylko na jednym płocie wróbli ci u nas milion, a do tego wszystkie identyczne! Więc?... Niczyja to wina, niczyj wymysł, ani złośliwość, ani marna ironia, ani cokolwiek, co ukłuć może. Tak już po prostu jest, że nadmiar powtórzeń oryginału nieuchronnie dewaluuje oryginał. Pięć tysięcy dziąseł okraszonych podobnymi bliznami – z czasem zwyczajnie znika ten ogrom, przestaje mieć znaczenie. Obojętnieje, staje się armią przezroczystą, tak jak utworem niesłyszalnym staje się w końcu Song Blizn, codziennie nucony przez wszystkich, pojedynczo i chóralnie. Dlatego ostatni gość, który w ogrodach hotelu „Excelsior” zjawił się o północy, nie opowiedział historii swego duchowego cierpienia ani nie objawił swojej starej rany. Bo niby komu, skoro wszyscy byli w ogrodach na kamień znudzeni nadmiarem tego samego objawienia, powtarzanego w kółko?

     Był to miś koala. Pochodził, rzecz jasna, z Australii. Dokładnie mówiąc – żył w zoo pod Sydney. Kochał teatr, pociągała go scena, pragnął zostać aktorem. Na wieść, że do Sydney przybywa z „Umarłą klasą” sam mistrz Tadeusz Kantor, poruszenie misia było niewyobrażalne. A gdy dowiedział się, że mistrz przyjdzie zwiedzić zoo – przez dwie noce nie spał. Lecz to jeszcze nic. Kantor przybył i zapragnął mieć zdjęcie z nim – koalą! Więc cuda jednak się zdarzają! Opiekun zdjął misia z drzewa i usadził na ramieniu uszczęśliwionego, chichoczącego Kantora. Błyskały flesze, migawki trzaskały, rozlegały się brawa. Przygoda skończyłoby się dobrze, Kantor, dowiedziawszy się o marzeniach misia, może obsadziłby go w następnym przedstawieniu. Ba, kto wie, czy z powodu misia tytuł przyszłego arcydzieła nie brzmiałby „Koala, Koala”. Niestety… Miś tak bardzo pragnął zostać aktorem, że natężył się i monstrualne pazury na ramieniu Kantora zacisnął z mocą morderczą. Mistrz zmienił się raptownie. Zbladł, z furią dyszeć zaczął i wycedził frazę sławetną, te oto słowa największego, jaki świat słyszał, teatralnego mobbingu, molestowania oraz duchowego torturowania aktora przez reżysera lub przez pedagoga szkoły aktorskiej: Proszę natychmiast zabrać tego skurwysyna!!!!!!! Natomiast na drugi dzień oskarżył Australię o zamach, swoim aktorom zaś zakazał - mając na myśli wszystkie misie koala - kategorycznie zakazał kontaktów z: australijską swołoczą.

     Co z misiem? Nie został aktorem w Polsce. Szkoda. Mógłby być niezły. Widzę go w roli Chochoła – gra bez charakteryzacji. A język polski? Żaden problem, przecież potrafi się koala natężać. Cóż, nic z aktorstwa nie wyszło. Nikt też w ogrodach hotelu „Excelsior” nie wysłuchał opowieści misia o złym panu Kantorze, który publicznie wyraził się o misiu tak brzydko, że aż fuj, raniąc mu serce i łamiąc karierę. Niewysłuchany w Wenecji - wrócił do domu. Jest melancholijny. Z eukaliptusa, gdzie mieszka, nocami rozchodzi się mruczando. Miałeś, chamie, złoty róg… Miałeś, chamie, czapkę z piór… Po czym, jak chce Mrożek, nie rozlega się w ogóle nic.

Paweł Głowacki