Zając księżycowy

Ostatnia aktualizacja: 22.05.2021 18:03
Kontempluje statystki, którym latem nad morzem kazał obsmarować się keczupem i w piasku się tarzać u stóp plażowiczów, zdumionych, jak cudnie interesujący staje się keczup i jak kuszące perspektywy otwiera przed człowiekiem, gdy w lipcu przenieść go z parówki na babę w bikini.
Fotografia ze spektaklu Tadeusza Kantora: Gdzie są niegdysiejsze śniegi, Centre Georges Pompidou w Paryżu, 1982. ( Anka Ptaszkowska, Negatywy i slajdy są własnością Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie).
Fotografia ze spektaklu Tadeusza Kantora: "Gdzie są niegdysiejsze śniegi", Centre Georges Pompidou w Paryżu, 1982. (© Anka Ptaszkowska, Negatywy i slajdy są własnością Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie).Foto: Eustachy Kossakowski

Dopiero Bacha "Pasja według św. Mateusza" pokazuje, co naprawdę napisał ewangelista.

Kazimierz Wyka "Rzecz wyobraźni"


Jeśli dobrze go przesunąć - nawet najbłahszy przedmiot zyskuje na tajemniczości, ukazuje twarze inne, nieoczekiwane. Miednica? Owszem, także ona. Cokolwiek. Wszystko.

Tak, choćby wiekowa miedziana miednica golibrody, cztery wieki temu wędrującego na szarym ośle ścieżkami prowincjonalnej Hiszpanii. W zwykłej rzeczywistości miska ta, lśniąca od deszczu na głowie golibrody, była tylko tym, czym była – lśniącą na głowie golibrody miską. Lecz gdy w „Don Kichocie” Cervantesa błędny rycerz spojrzy na nią, kiedy spojrzeniem przeniesie ją do swej ulepionej z iluzji rycerskich romansów szalonej imaginacji – zlana deszczem miedziana miednica staje się zaczarowanym hełmem mauretańskiego króla Mambryna w starych poematach o Orlandzie najdzielniejszym z dzielnych.

Wiele lat potem, w innej cudownej przemianie, w pierwszym akapicie bajki Franza Kafki – czy bohater bajki, Gregor Samsa, nie przesuwa samego siebie całkiem podobnie, po przebudzeniu widząc się w postaci leżącego na grzbiecie potwornego robaka, bezładnie machającego licznymi, nieprawdopodobnie cienkimi odnóżami?

Jeszcze później, w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, Tadeusz Kantor przytwierdzał do rozpiętych na ramach płócien parasole rzeczywiste. Wyciągał je z przeznaczonej im realności deszczu, śmiertelnie je zasmucał, pozbawiając odwiecznej roli strażników kołnierzy, i przenosił w obcą realność sztuki, gdzie były bezużyteczne, martwe, gdyż w realności sztuki nigdy przecież nie mży naprawdę. Później, z dziwności parasolowatych obrazów, które przywodzą mi dziś na myśl rozpostarte skrzydła nietoperzy, ułożył w warszawskiej Galerii Foksal wystawę… Nietoperze? Czytałem gdzieś, iż oczekiwał Kantor od gości ich własnych, intymnych historii, snutych wobec wiszących na ścianach zdumiewających portretów błoniastych trupów. Po prostu prosił widza każdego o kronikę przesunięcia, którego widz dokonał w swojej wyobraźni, zmieniając widok w opowieść o widoku. Gdybym wtedy mógł być w Galerii Foksal, przeniósłbym martwe parasole właśnie w stado nietoperzy, co ciszę nocy zapełniają ariami dla nas niesłyszalnie wysokimi.

W tych samych latach nietoperzowych parasoli dokonywał Kantor przesunięć w kierunku odwrotnym – ze świata sztuki w litą rzeczywistość. Tworzył happeningi. Ślady po nich, a także po granym w roku 1982 na scenie Centre Georges Pompidou w Paryżu seansie „Gdzie są niegdysiejsze śniegi”, ślady, to znaczy fotografie Eustachego Kossakowskiego, przez Kamila Kłeczka ułożone na ścianach wielkiej komnaty i ścianie wiodącego doń korytarza - do 13 sierpnia wisieć będą w Galerii Sztuk Wizualnych Vauxhall w Krzeszowicach. W centrum komnaty – fotograficzny portret Kantora z Centre Georges Pompidou. Oparty o teatralną zastawkę - patrzy na swój seans, co miał śnieg w tytule, na impresję, którą utkał z wielu przywołań, ech dawnych opowieści, niedokładnych cytatów. A dziś, w Krzeszowicach, z tego samego zdjęcia, czyli zza tej samej zastawki - jakby przygląda się zastygłym na ścianach fotograficznym śladom swych starych happeningów, z których każdy był seansem przesunięć.

     Patrzy jak w eleganckiej kawiarni aktorzy zażerają się przyniesionym w tekturowej walizie makaronem albo smarują całe swoje głowy pianą do golenia, a wszystko to robią, jak gdyby nigdy nic, swobodnie, bez najmniejszego choćby podniecenia. Zerka na okutanych autentycznymi mundurami listonoszy prawdziwych, w służbowych czapkach z daszkiem, pokornie taszczących przez nocną Warszawę monstrualny, rozpięty na żerdziach list fachowo opieczętowany oraz zdobny trzema gigantycznymi znaczkami z podobizną uroczego łaciatego pieska, buldożka bodaj. Kontempluje statystki, którym latem nad morzem kazał obsmarować się keczupem i w piasku się tarzać u stóp plażowiczów, zdumionych, jak cudnie interesujący staje się keczup i jak kuszące perspektywy otwiera przed człowiekiem, gdy w lipcu przenieść go z parówki na babę w bikini. Nade wszystko jednak Kantor przygląda się w Krzeszowicach śladom tych happeningów, których istotą było przesunięcie sztuki z wnętrza przeznaczonych jej świątyń do szarej rzeczywistości. Oto młodzi ludzie w pełni lata udają na morskiej plaży grupę pół-trupów, w roku 1816 na tratwie dryfujących u wybrzeży równikowej Afryki, 15 rozbitków z fregaty Méduse, których w roku 1819 Théodore Géricault sportretował na gigantycznym obrazie „Tratwa Meduzy” wiszącym dziś w Luwrze. Oto koncertowo wystrojony artysta – czarny frak, nieskazitelne obuwie, biała kamizelka i takaż koszula z białą muchą - chudy niczym obłąkany rycerz Cervantesa, w środku upalnego dnia letniego kroczy piaskową ścieżką pośród płaskich wydm w stronę plaży. Na kolejnym zdjęciu strojniś ten stoi już nad wodą, na platformie ustawionej kilka, może kilkanaście metrów od brzegu i dla setek wczasowiczów zamarłych w leżakach na piasku – dyryguje falującym Bałtykiem. A oto sam Kantor…

     Tak, w Krzeszowicach - na fotografii Kossakowskiego oparty w roku 1982 o czarną zastawkę w Paryżu - Kantor przygląda się dziś samemu sobie na Kossakowskiego zdjęciach uwieczniających happening „Lekcja anatomii wedle Rembrandta”, który był przesunięciem przez Kantora legendarnego obrazu Rembrandta „Lekcja anatomii doktora Tulpa” z roku 1632 do roku 1969, w którym pokazał rzeczony happening. Patrzy tedy Kantor na Kantora, co niczym doktor Tulp w Amsterdamie – rozcina. Otoczony ciekawskimi studentami, w jakimś pokoju rozcina Kantor, tylko inaczej niż Tulp, nie ciało trupa rozcina, lecz odzież leżącego na stole statysty. Rozcina odzież, aby ukazać dziwność tajemnic skrytych w ciemności pod wyślizganą podszewką, a nie dziwność tajemnic wnętrza ludzkiego ciała. Czy Kantor - niczym Jan Sebastian Bach, który wedle urodzonego w Krzeszowicach Kazimierza Wyki, czytelnika genialnego, poszerzył swymi nutami pole rażenia zapisanych przez św. Mateusza obrazów – czy zatem Kantor poszerzył pole niepokojów, które Rembrandt zamknął w ścisłych, 169,5 x 216,5 cm, ramach obrazu? To było nieuchronne.

     Nie tylko happening, a wszelka sztuka, wszelka i od zarania, jest w istocie sztuką przesunięć. One zwykłą rzeczywistość poszerzają o niepokój, odbanalniają truizm, uczą uważności i drugi raz spozierać na to, co przy pierwszym spojrzeniu zdaje się być zupełnym byle czym, niewartym drugiego spojrzenia. Któregoś popołudnia roku 1969 po raz tysięczny przypomniawszy sobie obraz Rembrandta – Kantor drugi raz patrzy na podszewkę banalnej marynarki. Sztuka narracji rycerskich romansów doszczętnie psuje biedną głowę szarego szlachcica, owszem, nie ma co tego kryć. Ale też trywialną miednicę - wsuwa w cudowność. Tak mówi Cervantes w wieku XVII. Wcześniej zaś, dużo wcześniej, może nawet aż na samym początku wszystkiego, Chińczycy przesuwają szaraka w kosmos. Pierwszy raz opowiadają i do dziś wciąż od nowa powtarzają, że kiedy Budda cierpiał głód, aby go nakarmić – do ogniska zbliżył się zając. Oddał siebie. W nagrodę Budda wysłał jego duszyczkę na Księżyc. I tak to się skończyło. Od tamtej pory wniebowzięty zając siedzi sobie nad nami, siedzi na zydlu pod akacjowym drzewem i ubija w moździerzu magiczne narkotyki zapewniające nieśmiertelność. Koniec.

Kiedy nastaje czas pełni, warto dziś na srebrną tarczę w noc bezchmurną spojrzeć, ale spojrzeć - drugi raz. Rzeczywiście, widać wtedy, że Księżyc nie jest tak oczywisty, jak jest poza chińską bajką. A zając zupełnie utracił codzienną szarość.

Paweł Głowacki