Sonia

Ostatnia aktualizacja: 12.06.2021 17:25
W Soni granej przez Pankiewicz zbyt dużo jest wiecznego świata Czechowa i czystej jego intonacji, aby „Wujaszka Wanię” Bogajewskiej krzykiem w połowie przerywać i żądać od Pilitowskiego natychmiastowej zmiany obuwia na mniej sportowe. Mogą być sztyblety.
Anton Pawłowicz Czechow
Anton Pawłowicz CzechowFoto: PAP/CTK

     Dzień po premierze przeniosłem „Wujaszka Wanię” z pamięci na dno cienia w najdalszym kącie głowy. Niech przez jakiś czas nie istnieje. Ciekaw byłem, który obraz zjawi się pierwszy, gdy kiedyś znów zacznę wspominać. Kto wie, pan Malte, literacka postać, może miał rację? Żeby znaleźć istotę zdarzenia - może naprawdę trzeba zdarzenie wpierw zapomnieć, a potem cierpliwie czekać, aż zdarzenie wróci, całe lub skroplone choćby w jednej tylko, najkruchszej łupinie? Po tygodniu nieistnienia „Wujaszka Wani” - zjawiła się Sofia Aleksandrowna. Sonia. Sonia w bodaj drugiej scenie tego przez Małgorzatę Bogajewską w Teatrze Ludowym, na Scenie Pod Ratuszem wyreżyserowanego arcydzieła Antoniego Czechowa. Sonia, czyli Maja Pankiewicz. Mocny to był powrót, wyraźny. Ostry obraz zawisł w pamięci. Jak na premierze – znów stała Sonia nieruchomo przy scenie, na marginesie blasku, w mroku na schodach po prawej stronie pierwszego rzędu widowni. Jak palec. Ojciec jej, schorowany lub tylko do szczętu shipochondryciały starzec, emerytowany profesor Sieriebriakow (Kajetan Wolniewicz), z wnętrza jasnego światła na scenie wyciągał do niej rękę, uśmiechając się łagodnie. Zapraszał do wejścia, do bycia wewnątrz małego świata, do wzięcia udziału, po prostu – namawiał do zwykłego życia z innymi, do wegetacji rodzinnej, słodkiej, z dnia szczęśliwego na szczęśliwy dzień. Opierała się trochę. Krucha, okutana wełnianym swetrem w tonacji otaczającego ją mroku, otulając się ramionami, uparcie omijała spojrzeniem wyciągniętą dłoń. Dzielna! Lecz nie miała sił długo trwać z boku, nie stać jej było na więcej niż kilkanaście sekund odwagi. Weszła na scenę. Tak. I teraz, przy pisaniu, gdy kolejny raz wspominam „Wujaszka Wanię” Bogajewskiej, Sonia znów wchodzi na scenę. I jak na premierze, jak w pierwszym moim wspomnieniu po tygodniu od premiery – ten jej gest oznacza przegraną jedynie wobec fizyki świata, wobec trzech wymiarów, wobec świętego spokoju starca. W tym właśnie tkwi pestka całej opowieści snutej przez Bogajewską na piwnicznej scenie pod Wieżą Ratuszową.

W pierwszych taktach bajki, skulona w babilońskim swetrze z grubej wełny, krucha Pankiewicz wchodzi na scenę, wkracza w ciepłe światło salonu wiejskiego dworku Sieriebriakowa – ale w istocie nie opuszcza swojego mroku. Dla reszty postaci staje się postacią bliską, figurką na zwykłe wyciągnięcie ręki albo na pierwszy rzut oka, tak, nie inaczej. Lecz sama nie zechce oblepiać bliźnich opuszkami palców lub uporczywymi spojrzeniami. I owszem, tkwi Sonia wewnątrz rozgdakanego stadka ludzkiego – ale do samego końca bajki nie abdykuje z samotności. Nie tylko Sonia z „Wujaszka Wani” tak istnieje. Jak wiele jest u Czechowa figur podobnych Soni granej przez Pankiewicz, figur bliźniaczo, rzekłbym, podwójnych, które przed światem identycznie przemilczają jedną trzecią samych siebie, a nawet połowę, niczym wieczny Jekyll równie wiecznego Hyde’a?

     Grana przez Pankiewicz Sonia żyje na scenie niczym figury woskowe z galerii Anny Marii Grosholtz, powszechnie znanej jako Madame Tussaud, gdyby figury te żyć mogły. Nie mówię, rzecz jasna, o żadnej marionetkowości, toporności ruchów, o nieudolnym imitowaniu prawdy. Nie mam na myśli ani trupiego głosu japońskiego robota, ani ślepych oczu ze szkła, ani tego, że czoło Pankiewicz błyska niczym u Madame Tussaud głupkowato roześmiane oblicze woskowego psa Pluto. Nie. Mam na myśli jedynie gigantyczną dyskrecję woskowych istot, ich emocjonalną elegancję, nieosiągalny takt ich zachowania w towarzystwie, nieistotne czy dobrym, czy złym. Gdyby mogły żyć, ich gesty, intonacje, milczenie i spojrzenia byłyby celne i nieuchronne jak u Soni granej przez Pankiewicz. Sonia ta jest mistrzynią dławienia własnych bezradności, własnej siły, tęsknot własnych i wszelkich swoich fiask. A także, może zwłaszcza, swej ciemnej pewności, że nic już nie da się zrobić, bo przecież nigdy, od samego początku nic nie dało się zrobić, z niczym nic. I nikt nigdy z niczym nic. Wania (Piotr Pilitowski) zgorzknieje więc nieuchronnie i na amen, ojciec Soni umrze jako największy kabotyn Rosji, młodziutka i piękna żona ojca, Helena (Roksana Lewak) będzie się z lenistwa i cynizmu chwiać przez wszystkie dane jej dni, doktor Astrow (Piotr Franasowicz) nigdy nie pokocha Soni, i nikt nigdy nikogo nie pokocha w tym dworku widm jeszcze namacalnych, ale, rzecz jasna, namacalnych tylko do czasu. Wymienieni i kilkoro innych - a każdy sam, z niewypowiedzianym mrokiem pod skórą. Marne ich widoki? Marne. Lecz przecież wciąż są to widoki. I więcej niż marne jest pocieszenie światła i bliskości. Stojąca w mroku naprzeciwko wyciągniętej ręki Sieriebriakowa Sonia wie o tym od zawsze. Ale cóż stąd, że pocieszenie mniej niż marne, skoro przecież wciąż jest pocieszeniem? To Sonie wie również. Dlatego po chwili wejdzie w światło na scenie. Zgodzi się na dotyk, który niczego nie zmieni. Nie ocali.

„Wujaszek Wania” Bogajewskiej odrobinę przypomina seans „Dziesięć portretów z czajką w tle”, który bardzo dawno temu Jerzy Grzegorzewski na kanwie „Mewy” Antoniego Czechowa stworzył w Starym Teatrze. U Bogajewskiej też można w ostateczności mówić o portretach właśnie. Bardziej o portretach kilku zgubionych istnień, bardziej o takich wiecznych podobiznach niż o czymś fatalnie ambitnym, o jakiejś pedagogice teatralnej, o nauczaniu teraźniejszości przy pomocy klasyki, o jakoby ukrytej w tekście Czechowa, wysoce pożytecznej dla współczesnych Polaków podobiźnie współczesnej Polski, o tych i stu podobnych publicystycznych dyrdymałach. Owszem, da się Bogajewskiej zadać kilka niewdzięcznych pytań. A po cholerę akcja dzieje się w dworku akurat remontowanym, więc obwieszonym folią malarską? Że niby Ojczyznę naszą odnawiać należy? A po diabła prawie przez cały czas przebywa na scenie tajemniczy siwy parkieciarz, układający kwadratowe klepki, które potwornie wybuliło tuż przy ścianie? Co to, droga pani, powódź przeszła przez salon Sieriebriakowów, czy też dach przeciekał przez całe lato? Niektórych aktorów dałoby się szczypnąć z powodu zbytniej plakatowości granych przez nich postaci. I gdyby oślo się uprzeć, dałoby się panią reżyser wraz z panią scenograf, Anną Marią Kaczmarską, skarcić za współczesne kostiumy, za wszystkie te nasze dzisiejsze portki, buty, marynarki, sweterki i inne adidasy, w czym aktorzy paradują ze swobodą godną lepszej sprawy. Z drugiej jednak strony - nie bez przyczyny wspomniałem o oślim uporze. Przecież jest tak, że wszystkie te, powiedzmy w przenośni, adidasy modnej aktualizacji – w ostatecznym rachunku wcale nie są nachalne. Nie rażą, nie denerwują swą oczywistością, nie kuszą, aby klecić szyderstwa na ich kanwie, nie skłaniają do opuszczenia widowni w połowie dzieła. Są jakby – wycofane, stonowane, bez nachalnych właściwości, męczących oko widza i zaprzątających mu głowę.

Adidasy są takie – znikliwe - gdyż przy wszystkich, powiedzmy, maleńkich płyciznach perspektywy portretów malowanych przez Bogajewską, zamknięta na portretach samotność ludzkich figur zbyt jest dotkliwa i nie do usunięcia. W Soni granej przez Pankiewicz zbyt dużo jest wiecznego świata Czechowa i czystej jego intonacji, aby „Wujaszka Wanię” Bogajewskiej krzykiem w połowie przerywać i żądać od Pilitowskiego natychmiastowej zmiany obuwia na mniej sportowe. Mogą być sztyblety.

Paweł Głowacki