Jawa czerwcowego dnia

Ostatnia aktualizacja: 26.06.2021 22:23
W salonie domostwa Pointz Hall – pozostali tylko oni. Zaczęła się noc. Zaraz rozpoczną. Woolf notuje ostatnie słowa pożegnalnej powieści: Wtedy podniosła się kurtyna. Przemówili… Żeby byli – czy ktoś ich zobaczy? Spokojnie. Przecież czytasz: Podniosła się kurtyna. Przemówili… Przecież jesteś.
Virginia Woolf
Virginia Woolf Foto: Franzi/Shutterstock.com

Kołyska buja się nad otchłanią, a zdrowy rozum podpowiada, że nasze istnienie jest tylko wąską szczeliną światła między dwiema wiecznościami ciemności.

Vladimir Nabokov "Pamięci, przemów"

 Gdyby Claude Monet, cudownie wróciwszy z tamtego brzegu, miał namalować panoramiczny portret ostatniej powieść Virginii Woolf "Między aktami" – od czegóż innego by zaczął, jeśli nie od nenufarów w parku milczącym wokół domostwa Pointz Hall w środkowej Anglii?

  Poszła ochłonąć przy stawie z liliami… Tak Woolf mówi o pannie podkuchennej… Jest początek bajki, strona 42. świeżego, drugiego wydania (Wydawnictwo Literackie, Kraków, rok 2021)… Czerwonawe i białe główki kwiatów unoszą się na zielonych półmiskach liści… Pod nimi – woda stawu… Najniżej – ciemna poducha mułu… Trwa rok 1939, czerwiec ciepły, początek słonecznego dnia… Ryby złote, z plamką bieli, paskiem czerni czy srebra, senne… Cienie zielonych półmisków lilii wolno suną po mule… Na delikatnych niczym igły stópkach wodne pająki przemierzają taflę stawu…  Jakieś nasionko… Jakiś płatek… Pyłek… Utopiła się tu kiedyś dziedziczka… Po latach znaleziono w mule kość udową, tyle że owczą… Owce – powiada Woolf, a raczej duch opowieści – owce nie mają duchów, gdyż nie mają dusz… Ale służba nie wierzy w udową kość owcy, wierzy w ducha pani, która utopiła się z nieszczęśliwej miłości, dlatego nikt nad staw z liliami nie chodzi nocą, a tylko w dzień, gdy świeci słońce… Jak panna podkuchenna teraz, o poranku ciepłego, bezchmurnego dnia czerwcowego roku 1939… I przygląda się czerwonym i białym główkom na zielonych półmiskach liści… Jest bezpieczna… Do godziny duchów - bardzo daleko… Aż dzień cały – cała pożegnalna bajka Woolf, wszystkie 200 stron między bordowymi okładkami, z których pierwsza przedstawia rozsuniętą kurtynę teatralną i majaczący za nią na scenie, z kilku kresek zbudowany park. Pewnie ten sam, co milczy wokół domostwa Pointz Hall. A może nie chodzi o park? Może jest to szybki szkic lasu ateńskiego ze "Snu nocy letniej" Williama Szekspira, gdzie grupa szarych rzemieślników ateńskich, przed parą książęcą i resztą ludzi wysokiego stanu wystawiła z okazji ślubu książęcej pary plenerową sztukę o tragicznych skutkach miłości nieszczęśliwej?

  Początkiem tworzenia rozległego olejnego portretu powieści "Między aktami" byłyby więc nieuchronnie nenufary, zamarłe na tafli parkowego stawu. Tak. Myślę jednak, że w prologu malowania Monet przeniósłby na płótno nie scenę ze strony 42., lecz akapit ze strony 186., z epilogu czerwcowego dnia, z końca bajki, snutej przez Woolf blisko samobójczej śmierci z bezsilności wobec własnej głowy, gdzie światy przemieszały się zupełnie… W niecce koło stawu z liliami aktorzy zdejmowali kostiumy, wyznaje zmęczony swą pajęczynowo finezyjną narracją duch opowieści… Widać ich w krzakach, są tylko w halkach lub spodniach… Rozpinają haftki, zapinają guziki, na czworakach, albo zgięci w pół… Wciskają kostiumy do tanich aktówek… Drewniane miecze, sztuczne brody i kłamliwe szmaragdy poniewierają się w trawie… Zaś panna La Trobe, zarazem autorka oraz reżyserka plenerowego spektaklu, heroicznie walczy z fiszbinami krynoliny i zamkiem spódnicy stanowczo zbyt krótkiej jak na jej grube uda… Woda pod liliami mętna jest od mułu… Pewnie zbudziły muł ryby, próbujące skryć się przed niepojętą ludzką namiętnością do iluzji, do przebieranek i masek, do udawania przez chwilę tego, kim się nie jest, aby dobrze zrozumieć, kim się jest, gdy jest się sobą, i co w ogóle znaczy: być sobą jednym, o ile coś takiego jest możliwe…

  W parku milczącym wokół domostwa Pointz Hall noc w noc spaceruje duch pani, co pod obojętnymi liliami utopiła się z nieszczęśliwej miłości, a w jeden jedyny dzień czerwcowy szarzy rzemieślnicy z pobliskiego miastka rok w rok grają dla towarzyskiej śmietanki plenerowe przedstawienie, wielkie, całodniowe, o rzeczach najistotniejszych, także o karkołomnej miłości. Są całkiem jak ateńscy rzemieślnicy w "Śnie nocy letniej". Użyczają swych ciał i głosów widmom jedynie napisanym przez pannę La Trobe, istnieniom od zarania bez własnego oblicza, postaciom dla których realna twarz aktora zawsze jest tylko maską, sztucznością, prawdą obcą. Szare ludziki użyczają siebie zjawom, które żyją tylko wtedy, gdy udają, których nie ma, kiedy nie grają. I jedno jeszcze jest im konieczne do istnienia. Filozof mawiał: być, to być postrzeganym. Konieczne są więc jeszcze cudze oczy, z boku gry patrzące na grę. Czy wszystko to naprawdę znacząco różni się od zupełnie nieteatralnej codzienności?

  Szaraki Woolf są niczym rzemieślnicy Szekspira, gdyby ich występ w lesie ateńskim rozciągnąć na cały "Sen nocy letniej". "Między aktami" to jest teatr. To jest dwustustronicowy portret ze słów, portret teatru, trwającego cały dzień w parku przy Pointz Hall, portret tej zawsze w ostateczności umykającej tajemnicy falowania masek i zwierciadlanych odbić, nicowania się iluzji i realności, trwającej pomiędzy widownią a sceną gry snu z jawą, i portret aż tak zawrotnego przenikania się światów, że nie docieczesz, po której stronie rampy się znajdujesz i czy nie na zawsze już po stronie nieoczekiwanej, zdumiewającej. Prędko, bardzo prędko staje się to, co nieuchronne. Iluzja, co niby zamiera na czas antraktów, w istocie dalej trwa w światku śmietanki towarzyskiej, wśród wytwornych widzów, spacerujących po parku, pijących herbatę i ciasteczka dziobiących w odświętnie przystrojonej stodole. Między aktami gra toczy się nadal, maski dalej są przywdziewane, trwa dyskretna maskarada namiętności, słowem – arlekiny wstępują w realność. Jakie arlekiny? Gdzie? - pyta narrator ostatniej powieści Vladimira Nabokova. Och, wszędzie – odpowiada jego ciotka. Gdziekolwiek się obrócić. Drzewa to arlekiny, słowa to arlekiny. Podobnie jak rytuały i rachunki. Wystarczy dodać do siebie dwie rzeczy – żarty, obrazy – a już masz potrójnego arlekina. No, dalej! Baw się! Wymyślaj świat! Wymyślaj rzeczywistość!... No to bawią się, prowincjonalni arystokraci Woolf. Wymyślają sobie swe namiętności i święcie wierzą w ich prawdziwość, tak święcie, iż już nie odróżniają maski od twarzy. Zwidom ufają mocno tak, że zjawia się między zdaniami niepokój "Ciągłości parków" Julio Cortazara, maleńkiego opowiadania o panu, który nocą czyta w wysokim zielonym fotelu w gabinecie na I piętrze kryminał, jest już na końcu, czyta, czyta, czyta, że morderca, ściskając w garści nóż, idzie nocą przez park, że wkrada się do domostwa, że pokonuje schody na I piętro, że naciska klamkę, wchodzi cicho do gabinetu, widzi tył zielonego fotela i nad górną krawędzią czubek lekko pochylonej głowy pana…

  Ten kolor wysokiego fotela. Zieleń. Detal? Istne ziarenko. Lecz detal, bez którego fikcja nie zdołałaby przejść z książki do rzeczywistości, ze sceny – na widownię. Owszem, pan by przeżył. Zła sztuka właśnie na tym polega, że widz, czytelnik, słuchacz – zawsze pozostaje nietknięty. U Woolf wszyscy główni bohaterowie są w finale – przemienieni. Niebywała jest ziarnistość jej pożegnalnej bajki. Migotanie chyba miliona detali ma tutaj naturę blasków ziaren wydmy niezauważalnie wolno wędrującej w bezchmurne lipcowe przedpołudnie. Jakby każdym zdaniem Woolf dotykała innego okruchu portretowanego dnia teatralnego. Jeśli więc właśnie Monet miałby na dłuższą chwilę zmartwychwstać, aby stworzyć rozległy portret powieści "Między aktami", to nie tylko z powodu nenufarów. Tak, malował je przez ostatnie 30 lat życia, stworzył około 250 widoków, ukazujących lilie wodne na sennym stawie ogrodu w Giverny. Malarski portret powieści Woolf niechybnie zacząłby więc od powtórzenia na płótnie portretów nenufarów, napisanych przez Woolf. Lecz malowałby całość głównie z powodu swojej impresjonistycznej metody, zwanej dywizjonizmem, polegającej na milionie delikatnych dotknięć płótna, usidlających najkruchsze detale widzianego świata, dotknięć czubkiem pędzla, ledwie maczanym w farbie.

  W nieruchomym kadrze powtórzyłby tak Monet ruchomy dzień teatralny Woolf. Może, jak swoje nenufary, powtórzyłby ów dzień na 250 płótnach? Obojętne. Tajemnica pozostałaby nietknięta, jak nietknięty pozostał 250 razy dociekany sekret nenufarów w Giverny. Byłoby, jak jest w finale bajki "Między aktami".

   A tu - prawie noc. Po teatrze nie ma już śladu w parku, duch pani, co w stawie z liliami utopiła się z nieszczęśliwej miłości, niebawem wejdzie na ścieżkę pod drzewami. Dzień się skończył i spektakl się skończył, lecz arlekiny nie zamarły. Bezlitośnie tańczą w wyobraźniach Isy i Gilesa. W salonie domostwa Pointz Hall – pozostali tylko oni. Zaczęła się noc. Zaraz rozpoczną. Woolf notuje ostatnie słowa pożegnalnej powieści: Wtedy podniosła się kurtyna. Przemówili… Żeby byli – czy ktoś ich zobaczy? Spokojnie. Przecież czytasz: Podniosła się kurtyna. Przemówili… Przecież jesteś.

Paweł Głowacki

 

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki felieton