Pójść dalej

Ostatnia aktualizacja: 03.07.2021 19:13
Opuszczenie pierwszej samogłoski podtytułu rozległej księgi nie wymaga ani wielkiej odwagi, ani wielkiej pychy. A później pozostaje już tylko zacząć: Żyje sobie od lat uparty teatr w Krakowie.
Zdjęcie ilustracyjne
Zdjęcie ilustracyjneFoto: Polona.pl

Kiedy to było? Czy wtedy, gdy nazywałem się Pedro McEvoy i wracałem tutaj co wieczór? Czy rozpoznawałem to wejście, wielką prostokątną rogóżkę, klosz u sufitu otoczony miedzianym krążkiem?

Patrick Modiano "Ulica ciemnych sklepików"

Gdyby włosy Tadeusza Nyczka miały cierpliwość, gdyby nie tak gwałtownie rwały się do życia samodzielnego, dziś wokół jego głowy leżałyby nocami rozpostarte na poduszce długie, siwe, połyskujące fale… Być może tak. I może też – udając, że to nie on, lecz ktoś inny tuż przy jego uchu mówi doń monotonnie – bez troski o interpunkcję powtarzałby sobie Nyczek: w kółko tylko te słowa póki ich jeszcze nie zbrakło… I dalej: po prostu nie chce się wierzyć żeś i ty i ty nawet coś takiego wymyślił… Roję iluzję, gdyż stoję z rozległą, świeżo przez Fundację STU wydaną księgą Nyczka pod pachą i nie wiem, w którą stronę biblioteki iść, by sprawdzić, co naprawdę dźwigam pod pachą. Klecę bajkę, bo ufam, że bajka wskaże kierunek.

Rzecz jasna, można pokornie oddać się we władanie dobrodusznej prostolinijności. Zapewniające święty spokój kategorie Obiektywizmu Recenzenckiego, Kronikarskiej Rzetelności oraz Naukowej Solidności Monografisty – wiernie warują, czekając na znak. Rzucisz komendę, a najlepiej komendę wraz ze smakołykiem – i już masz jasność. Ogarnia cię spokój najświętszy, więc mówisz z miną pyszałkowatą: Z książką pana Nyczka – niby w czym problem? Hę? Nosi ona tytuł jasny: „Do STU razy sztuka. Opowieść teatralna”. Czyli od razu wiadomo, o czym to jest. Tak czy nie? Prawie 300 stronic dużego formatu o Teatrze STU, w 48 rozdziałach różnej objętości – cała jego historia, od założenia teatru przez Krzysztofa Jasińskiego w połowie lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, do dziś. Tak czy nie? Pan Nyczek, o czym proszę sobie przeczytać na skrzydełku, jest dobrze przygotowany, bo nie dość, że wystarczająco dorosły on (wiosen 75 sobie liczy), by widzieć spektakle STU na przestrzeni dziejów, to jeszcze wystarczająco porządnie wykształcony z niego krytyk teatralny, aby klarownie wyjaśnić czytelnikowi, jak na przestrzeni dziejów było z teatrem pana Jasińskiego, jak zaś nie było. Tak czy nie? Dla zlikwidowania pseudoniejasności, co je ktoś mógłby złośliwie wskazać w rzetelnym wywodzie pana Nyczka, wydawca wywód ów ilustruje znaczną liczbą fotografii kolejnych na przestrzeni wieków premier STU i także momentów nieoficjalnych, na których to fotografiach wszystko widać wyraźnie. Tak czy nie? Tak, wyłącznie tak! W czym więc problem? Nic tylko siadać, księgę otwierać i czytać, a później na półce stawiać i napawać się świętym spokojem wiedzy obiektywnej!

W czym problem? W tych Nyczka frazach z początku księgi. Znaczna obecność osobistego tonu… Nie zamierzam chować się za różne obiektywizmy i inne podobne zasłony stylistyczne… Stylistyka jest tylko wyborem pola gry z czytelnikami… W obiektywizm krytyczny nie wierzę, nie ma takiego zwierzęcia… Nie chodzi o problem. To błędne słowo. Chodzi o niepokój. Kilkanaście, kilkadziesiąt kartek dalej pisze Nyczek o jednej chwili w Amsterdamie lat siedemdziesiątych, kiedy aktor STU złamał nogę. Podaje Nyczek swą wersję nieszczęścia - wersję dzisiejszej swojej pamięci - podaje też wersje konkurencyjne - to znaczy podaje sposób, w jaki cudze wersje powtarza mu aktualnie jego pamięć. Po czym układa wyznanie godne wiecznej niepewności pamiętliwego ślepca z Buenos Aires. Prawdę powiedziawszy, dzisiaj już nie jestem pewien, co było prawdą, a co podkładką pod prawdę. Gdybym z tym zamarłym w księdze Nyczka zdaniem podszedł do półki znaczonej literą B i wyciągnął tom Jorge Luisa Borgesa „Księga piasku” – przeczytałbym na głos epilog „Nocy darów”. Lata mijają, tylekroć opowiadałem tę historię, że nie wiem już, czy rzeczywiście ją pamiętam, czy tylko powtarzam słowa na nią się składające. Albo, smakując Nyczka słówko „podkładka” - „Szumy, zlepy, ciągi” Mirona Białoszewskiego otworzyłbym na stronie, gdzie tkwi nie do obalenia lekcja prawdomówności i obiektywizmu, lekcja dla krytyków maści wszelkiej. Trzeba brać jeszcze raz przykład ze szmaragdu, który hrabina podbiła zieloną bibułką, żeby się wydawał prawdziwszy.

W historii pisarstwa krytycznego, eseistycznego, różnie do hrabiny tej mądrej się zwracano: drogi Montaigne, szanowny Prouście, zacny Stempowski, dobry Miciński, chłodny Brodski lub czuły Herbercie, lecz w świecie teatru najwyborniejszą wirtuozką kolorowych bibułek była hrabina w latach, gdy nazywała się Jan Kott. Gdybym w bibliotece podszedł do litery K i zdjął z półki którykolwiek z tomów Kotta – Nyczek by się uśmiechnął. Tak. Lecz gdybym wybrał Z i 79. numer Zeszytów Literackich otworzył na eseju Nyczka „W kuchni szamanichy” – byłbym w sednie tej, jak ją Nyczek zwie, stylistycznej gry z czytelnikiem. Byłbym w centrum fantastycznej gry Kotta z prawdą i iluzją, w której to grze zawsze, także we fragmencie portretującym kuchenny występ egzotycznej nawiedzonej babiny, wygrywał Kott, gdyż przy czytaniu jego opowieści człowiekowi obojętniało, co jest, a co nie jest prawdą bądź iluzją, zupełnie obojętniało, bo istotą stawały się przygody słów Kotta, jego zdań, akapitów i stronic. Przecież nikt nie dałby złamanego grosza za prawdziwość tego wieczoru w kuchni szamanichy – powiada Nyczek. I jeszcze: Kott konfabulował, wymyślał także wtedy, gdy pisał o czymś, co widział poprzedniego wieczoru, a co dopiero lata wcześniej. Zawsze go ponosiło, żeby pójść dalej niż rzeczywistość.

Kolejne litery biblioteki. Proust i jego niewzruszone przekonanie, iż sednem literatury nie jest prawda idei, lecz prawda samej intonacji, prawda brzmienia stylu jedynie. I pewność Jerzego Pilcha, druha Nyczka z dwutygodnika „Student”, pewność, że nieważne, jak było naprawdę, bo ważne, jak się napisało. I jeszcze cudna bezradność każdego obiektywizmu, odczuta przez Herberta, gdy stał przed jaskiniowymi malowidłami. Zdaję sobie sprawę, że wszelki opis – inwentarz elementów, bezsilny jest wobec tego arcydzieła, które ma tak oślepiającą i oczywistą jedność. Tylko poezja i baśń mają moc błyskawicznego kreowania rzeczy. Więc chciałoby się powiedzieć tyle: „Był sobie raz piękny koń z Lascaux”. Jeśli nie obiektywizm, to tylko ta bibułka w pastelowym odcieniu bajki.

Nie ma co mnożyć przykładów - nie warto sprawdzać każdej litery biblioteki. Wszędzie ten sam motyw – przekonanie, że słowa, zwłaszcza pisane, nie są przezroczyste. Wszędzie też słychać ton podobny tonom czterech fraz z początku księgi. I także nie o to chodzi, aby Nyczka opowieść o 55 latach trwania Teatru STU, poniekąd będącą Nyczka autobiografią, kroniką życia oko w oko z cudną bandą widm, zwanych postaciami scenicznymi, i w fantastycznym kłamstwie, zwanym sztuką teatru – nie chodzi o to, aby kronikę tę rozliczać z poziomu prawdy bądź zmyślenia. Jako się rzekło – o Teatrze STU i epokach, w których trwał, z 300 stronic dowiedzieć się można, jeśli nie wszystkiego, to wszystkiego co ważne. Tak. Lecz nie o to chodzi, co w księdze jest, lecz o to, czego w niej nie ma. Jeszcze nie.

Patrzę na fotografię ze strony 245. Twarz Beaty Rybotyckiej jako Winnie w „Szczęśliwych dniach” Samuela Becketta, wyreżyserowanych przez Krzysztofa Jasińskiego w roku 2007. Drugi akt, Winnie po szyję w ziemi, wysycha jej pamięć, gdyż ubywa jej słów, albo ubywa słów, bo schnie pamięć. Kolejność obojętna. Pozostało ich garść ledwie, mniej niż garść. Jeszcze tylko zanuci operetkowy szlagier o wiecznej miłości, jeszcze tylko westchnie raz, drugi, nie więcej. Jeszcze tylko nic. I już. Patrzę na twarz opustoszałą po odejściu wszystkich słów pamięci i lepię bajkę o innej twarzy. O obliczu starego mężczyzny, zwanego Słuchającym.

Gdyby włosy Nyczka miały cierpliwość, nie byłoby szaleństwa, kabaretu ni hecy, gdyby Jasiński wyreżyserował „Wtedy gdy” Becketta, w roli Słuchającego obsadzając Nyczka. Raz przecież grał już w STU, w Amsterdamie, gdy aktor złamał nogę. Inny zastąpił kontuzjowanego, Nyczek zaś – jego. W księdze powie: Rozkładałem i składałem wielki stół, śpiewałem napisane przez Krzysztofa Szwajgiera songi i coś tam jeszcze pokrzykiwałem na ten czy tamten temat. Przez chwilę był Nyczek ingrediencją fikcji, o której wcześniej pisał, patrząc z realności. Mógłby być widmem raz drugi.
Stara głowa, zmęczona twarz, na poduszce siwe włosy, długie, połyskujące, trzy metry nad sceną. Tyle widać z widowni, tyle i tak, jakby patrzyło się na zmęczoną twarz z sufitu. W ciemności wokół głowy Słuchającego krążą słowa pamięci Słuchającego. Wędrują połamane zdania, które ułożą się w biedną panoramę czasu przeszłego. I coś jeszcze trwa w ciemności. Monstrualne buczenie reszty przeszłości, która nigdy nie będzie zwerbalizowana. Buczenie ula pamięci. Nigdy? Rzeczywiście nigdy nie znajdą się już słowa?

Pocieszam się marzeniem o suplemencie księgi „Do STU razy sztuka. Opowieść teatralna”, który Nyczek kiedyś być może usłyszy. Opuszczenie pierwszej samogłoski podtytułu rozległej księgi nie wymaga ani wielkiej odwagi, ani wielkiej pychy. A później pozostaje już tylko zacząć: Żyje sobie od lat uparty teatr w Krakowie.

Paweł Głowacki