Grupa szarych jaj

Ostatnia aktualizacja: 24.07.2021 18:21
Biorę karton rozległy, biały i gumkę myszkę, ostrzę ołówki, myję ręce – i rekonstruuję spektakl, uważnie wędrując zdaniami rzeczonej recenzji… Już? Tak. Dzieło skończone. I co?
Zdjęcie ilustracyjne
Zdjęcie ilustracyjneFoto: Slatan/Shutterstock

Teraz nie umiałbym nawet powiedzieć, jaka jest pani de Guermantes, po czym ją poznaję, bo co dzień w całokształcie jej osoby twarz jej zmieniała się jak suknia i kapelusz.

                                                                                                                   Marcel Proust


     Filozofowie mają rację, uspokajający test kropki polecając każdemu, kto nieswojo się czuje, patrząc w lustro. Zwierciadła, jak wiadomo, oszukują. Odwracają strony świata, lewą podmieniają prawą lub odwrotnie, więc kiedy człowiek spoziera na swe odbicie - nie widzi siebie całkiem prawdziwego. A jeśli ten tam, to nie w pełni ja, gdyż realnie przecież nie tak wyglądam, nie tą powieką mrugam, nie za to ucho i nie tymi palcami chwytam – niby skąd mam brać pewność, że to w ogóle ja jestem a nie ktoś inny, nie złodziej jakiś, co tożsamość mi skradł, podwędzając moją twarz i w jajowatą pustkę po niej wstawiając oblicze własne? Pewność da kropka. Palcem maczanym w nieopróżnionej popielniczce, plamkę sobie zrób na środku czoła, właśnie dokładnie na środku, gdyż środek jest nie do ruszenia - i wtedy spójrz. Widzisz kropkę? To znaczy, że ten w szkle – to ty. Niech sobie teraz optyka do woli miesza strony świata! Niechaj żongluje uszami i przestawia mrugnięcia! Ocaliłeś siebie! Ulga… Lecz co wtedy, gdy nie ma czoła, choć jest życie?

     Ponure to pytanie, niedokładnie w tej formie, przyszło mi na myśl pod koniec lektury tekstu o szalenie poważanej ostatnio premierze teatralnej. Oto autorka informuje naraz, że sceniczna postać, Irina, jest jeszcze piękna, ale już więdnąca, że stojąc przed lustrem, dotyka zarazem swego ciała i jego odbicia, dotyka z niedowierzaniem, międląc kostium i ciągnąc skórę, gdyż nie może pogodzić się z wyglądem, który autorka tekstu zwie powłoką. Po czym woła autorka gromko: Wielka rola!... Po tym wykrzykniku zapytałem siebie: A gdzie twarz Iriny? Jest suknia, jest ciało i możliwość pociągania za skórę, jest zatem jakieś życie Iriny, ale nie ma twarzy Iriny! Poeta uczył, że co nienazwane, zmierza do nieistnienia. Przemilczała więc autorka twarz Iriny, gdyż istnienie twarzy Iriny było całkiem bez znaczenia? Zatem możliwa jest wielka rola bez choćby najlichszego śladu fizjonomii? Czy naprawdę rzeczywista może być jakakolwiek rola, jakakolwiek postać sceniczna, której twarz nie gra żadnej roli, więc szkoda słów na twarz?

     O jakąkolwiek, nie tylko wielką kreację pytam, gdyż w rzeczonym utworze recenzenckim, od początku, do końca - ani jednego pełnego portretu ani jednej twarzy nie ma. A utwór porządny przecież. Fachowy, teatrologiczny, laboratoryjny, czyli metodycznie analizujący wszystkie ważkie elementy scenicznego dzieła. Metodycznie, to znaczy po to, aby element wymieniwszy gładko – czym prędzej przejść do recytowania wzniosłej idei, jakoby skrytej w tymże elemencie albo za nim, bądź na jego dnie. Obiektywnie zatem, rzetelnie oraz bezlitośnie przedstawia autorka wyniki swoich badań, czyli referaty ideologiczne rozkwitłe dzięki a to światłom reflektorów, a to kształtom i kolorom kostiumów, a to muzycznym intonacjom, a to filmowym projekcjom na ścianie, a to wreszcie bohaterom, lecz nie całym. Tu kawałek ciągniętej skóry, tam jakiś gest, ówdzie jakieś zmęczony szept, jakiś kształt skryty pod szlafrokiem lub zieloną marynarką, jakiś oddech, jeszcze plama pleców, jeszcze kawałek nogi i cień na torsie. I tyle. Mało, biednie, lecz jednak coś. A nad tym czymś – nic. W słowach autorki - ani jednej całej twarzy.

     Irina, Olga, Masza, Tuzenbach, Wierszynin, Czebutykin i reszta. Jest tak, jakby każda z tych istot nosiła na szyi duże jajo, wycięte z szarej, pismem nietkniętej tektury. Tylko na jednym eliptycznym owalu autorka skrobnęła: Nadrabia miną. I dorzuciła na innym: Mamrocze coś pod nosem. Koniec. Zasugerowany tik zmarszczki i tytułowy bohater jednej z nieśmiertelnych bajek Mikołaja Gogola. Na kilkanaście szarych tekturowych jaj – tyle i tylko tyle tego, co twarzowe, skapnęło z pióra autorki ekfrazy seansu.

     Pisząc o ludziach - pomijać coś tak fundamentalnie w ich cielesności ludzkiego jak twarz?! Czy to nie zdumiewające?! Nie chodzi mi tylko o tę jedną recenzję teatralną. I mówię to, co mówię i jak mówię nie po to, Boże uchowaj, by karcić autorkę recenzji, by ironizować, kłuć czy szydzić. Idzie tylko o czyste zdumienie. Czy przeczytałem w życiu choć jeden opis przedstawienia, który by twarzy jakiejkolwiek postaci scenicznej nie zostawiał poza słowami? Niepojęte – ani pół! Skąd bierze się przemilczanie fizjonomii, również tych skleconych z zastygłej w jednej minie mazi papierowej, bez których przecież żadna mowa teatralna, także pantomimiczna, w ogóle nie jest możliwa? Dlaczego właśnie przed twarzami bohaterów, a dokładniej przed twarzami aktorów w rolach, aż tak kategoryczny palec zjawia się na ustach krytyków tworzących relację z premiery? Lęk jest tego przyczyną? Bezradność? Lenistwo? W każdym przypadku finał jest ten sam: tekst o ludziach bez głów. Programowa w recenzjach cisza o twarzach scenicznych figur to jest sugestia, że niepowtarzalność i tajemnica twarzy każdej - nie mają znaczenia. Ergo – można oblicza podmieniać, jak podmieniane są w lustrze strony świata. Wszystko jedno zatem, która fizjonomia mówi! Najlepiej, jeśli gada tekturowe jajo – miejsce na buźkę każdą! Najlepiej, bo jajo jest ponadczasowe oraz powszechne! Przykładowo, za twarz Tadeusza Łomnickiego grającego Krappa w "Ostatniej taśmie" Samuela Becketta podstaw twarz Andrzeja Seweryna w tej samej roli! Uczyń to śmiało! Nie dostrzeżesz żadnej różnicy! Będziesz miał jeden i ten sam spektakl!… Cóż mogę dodać? Amen?

     Kiedy w epoce Michała Anioła odkopano w Rzymie rzeźbę "Grupa Laokoona" – bez wahania, jakby operowano fotografiami a nie starymi zdaniami, zidentyfikowano ją dzięki opisom tej rzeźby autorstwa Pliniusza Starszego. Takie kiedyś tworzono portrety słowne! Robię coś podobnego. Biorę karton rozległy, biały i gumkę myszkę, ostrzę ołówki, myję ręce – i rekonstruuję spektakl, uważnie wędrując zdaniami rzeczonej recenzji… Już? Tak. Dzieło skończone. I co?

     Pomijając garść ledwo widocznych kresek, rozrzuconych bezładnie po kartonie, kresek sugerujących palec, nogę, krzesło, lustro, garnitur, czapkę, szprychę w kole inwalidzkiego wózka albo jakieś inne cosik, pomijając niewyraźny ten plankton - moja rekonstrukcja generalnie przedstawia grupę szarych, identycznych jaj, dumnie dryfujących w bieli. Żadne nie jest oznaczone plamką, co nie dziwota. I nie chodzi o brak czoła. Chodzi o oczywistość. Po co szaremu jaju kropka tożsamości, skoro losem każdego jaja szarego jest być jak każde inne jajo szare? A do tego – niby czym jajo z kropką miałoby zobaczyć odbitą w lustrze kropkę na jaju?

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki