Bój o kitę

Ostatnia aktualizacja: 29.04.2022 17:24
Gdy po wielu, wielu godzinach wszystko znieruchomiało – złażący z drzewa Piaskowski słyszał jeno szum opadających kłaczków sierści wyrwanej z ciałek poranionych i tych, co nigdy już nie drgną. O zmierzchu Błonia wyglądały jak przykryte rudo-szaro-czarnym futrem.
Pomnik Michała Bałuckiego w Krakowie
Pomnik Michała Bałuckiego w Krakowie Foto: Grzegorz Kozakiewicz / Forum

O, tam, pod grzybem, mój wuj Stasiek, jak żywy! – pisnęła Ruda, wskazując łapką postać sceniczną obok wielkiego jak drzewo muchomora. I tak to się zaczęło.

Wieczór był ładny, lecz cokolwiek nudny. Ruda, Szara i Czarna wybrały się więc obejrzeć przedstawienie teatralne. W Krakowie z drzew na Plantach do Narodowego Starego Teatru jest rzut orzechem włoskim, ledwie minuta truchtem. A poza tym – teatr anonsował przedstawienie według "Sąsiadów" Michała Bałuckiego, one trzy zaś sąsiadkami są przecież od dawna, zatem teatralna bajka będzie też trochę o nich. Czyż nie? Do budynku wśliznęły się niezauważone wejściem dla aktorów. Dalej: schody, korytarze, zakręty i w końcu niedostępny dla zwykłych stworzeń bożych balkon nad widownią. Rewelacyjny widok! Po czym - ciemność i nagły blask na scenie. Grzyby! Małe, średniej wielkości oraz jeden gigant! Muchomory jak z dziecięcych bajek ślicznie ilustrowanych: śmietankowe nogi i rozłożyste czerwone kapelusze z białymi grochami. W niedawnym "Śnie nocy letniej" na tej samej scenie też wyrosło grzybów wiele, las cały, a teraz znów są grzyby. Intrygujące. Jeśli w kolejnym przedstawieniu zjawią się kanie tudzież maślaki, chyba trzeba będzie wysnuć wniosek, że Narodowy Stary Teatr wreszcie odnalazł pod nową dyrekcją swój oryginalny styl. Nawiasem, najbliższa premiera to "Salome" Oscara Wilde’a i szalenie ciekawe jest, jak by się tytułowa bohaterka prezentowała z wyrastającymi jej poziomo z uszu lśniącymi maślakami. Lecz zostawmy to, nie dajmy się porwać marzeniom. Wróćmy do aktualnych, na scenie Starego Teatru szalenie aktualnych "Sąsiadów" Bałuckiego, którzy na tejże scenie nie są ani "Sąsiadami", ani Bałuckiego. Czymże zatem są?

Ważącym bodaj dwie tony, trzygodzinnym kabaretonem, co wicami kłóć próbuje odwieczne polskie ułomności, wady bodaj genetyczne… Trzy kropki wystukałem, bo usnąłem. Ileż można tak kłóć?! To niebywałe! Niech ktoś ze światową Melpomeną obyty powie mi i Polsce całej, czy poza naszą Ojczyzną istnieje cywilizowany kraj, gdzie w dowolnym teatrze kurtyna idzie w górę, a widz wszystkie pieniądze może stawiać na to, że cokolwiek zostanie zagrane – artyści i tak dźgać go będą jak zawsze, jak zawsze na jedno kopyto reżyser wytknie mu wszelkie kuśtykania umysłowe i każdą mentalną chromość skarci?! Czy Mickiewicz, czy Bałucki, czy Sienkiewicz, obojętne kto! Kogokolwiek młodzi reżyserzy znad Wisły biorą na warsztat – przepoczwarzają go w jedno i to samo kopyto do obnażania garbów nadwiślańskich. Jak wiele razy już skandowałem podobnie? I nawet tego młoda reżyseria nie dostrzega, że kopyto nie działa, już od dawna nie. Gdyby bowiem działało, po tylu latach codziennej reżyserskiej troski – Polacy byliby plemieniem osobników prostych niczym struna harfy! Nie, nie widzi tego reżyseria młoda, więc dalej na kopytach tworzy, to znaczy karci. One zaś różnią się jedynie tonem. Są otóż kopyta tragiczne i są kopyta hecne. To, w które reżyser Jędrzej Piaskowski wraz z dramaturgiem Hubertem Sulimą przemienili starą komedyjkę Bałuckiego, to jest kopyto tyleż hecne, co wręcz - jak berety.

"Sąsiedzi" rzeczywiście są niczym więcej niż komedyjką dobrą na bezpretensjonalny wieczór. Niczym więcej i niczym mniej. Ot, drobiazg sprzed, powiedzmy, wieku, sprzed ponad wieku. Zgrabny żart z pociesznego żyćka niby-szlachty prowincjonalnej, trochę prostodusznej, trochę upadającej, solidnie bełkocącej w kwestiach politycznych, lekko zadziornej w stosunku do Żydów, węszącej za dobrymi partiami dla córek. Po prostu - nieskomplikowany portret banalnego środowiska, od wieków nicowanego święta frazą: Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś zaciszna, byle polska wieś spokojna! No i miłość do biesiadowania, rzecz jasna, pokazana jest zacnie, ze znawstwem. I tyle. A tandem Piaskowski-Sulima zrobił z tego drobiazgu trzygodzinny niby-zabawny ołów pod tytułem, a jakże, w połowie europejskim: "Marzenia polskie/Les rêves polonais". Tandem uruchomił ogień ciągły dowcipasów karcących odwieczne ułomności nasze, ogień ciągły gagów a to ruchowych, a to intonacyjnych, a to scenograficznych, a to dźwiękowych, a to kostiumowych wreszcie. I do tego wypuścił aktorów na płytkie jak kałuża wody operetkowego wygłupu, porozumiewawczego puszczania oczka do widza, grania w cieniu hasła My są ponad to! I tak aktor, jeden z grających role szlachciców w kontuszach, jest ponad rogami, co mu na głowie wyrosły niczym u żubra. Inny jest ponad chwilą, w której do snu na podłodze się kładzie, przykrywając się długim na dwa metry kapciem z filcu, a do widza mruga, bo jest oto wiejską babiną w służbie u państwa we dworze. Kolejnemu szlachciurze natomiast zupełnie nie przeszkadza ogromna, wyrosła z ogonowej kości kita puszysta, monstrualna, dumnie stercząca pionowo i wygięta podobnie jak skrzydła rycerzy Sobieskiego pod Wiedniem. Ten szlachcic ostatni - kto zacz? Husarz w futrze z wiewiórek? A może wiewiórka w kontuszu? Raczej to drugie, lecz z fundamentalną korektą, bowiem płeć uszanować należy. Otóż – jest to nie wiewiórka, a wiewiór! Gigantyczny wiewiór w kontuszu! Gryzoń wprost ze starego polskiego porzekadła: Wiewiór na zagrodzie równy wojewodzie! I właśnie kiedy to boże stworzenie na scenę weszło i pod kapeluszem trzymetrowego muchomora kabaret klecić poczęło – Ruda na balkonie pisnęła: O, tam, pod grzybem, mój wuj Stasiek, jak żywy! Szara i Czarna spojrzały na Rudą niechętnie. Miały protest w oczach. Wtedy, właśnie wtedy - zaczęło się w miarę niewinnie. A później wybuchła krwawa wojna.

Tak, tam, na balkonie niewinnie rozpoczął się bój, wielki bój krakowskich wiewiórek o kitę, o godność kity, o to mianowicie, którego wujka kita była dla twórcy kostiumów, Rafała Domagały, modelem do wyczarowania husarskiej kity wiewióra w kontuszu. Który wuj pozował mistrzowi odzieży teatralnej? Jako że sceniczna kita mieniła się niejednoznacznie, gdyż owszem, była rudawa, ale przecież i czarniawa trochę, i gdzieniegdzie szarawa – wiewiórka Czarna odparowała Rudej, że wiewiór w kontuszu to nie żaden wujek Stasiek, lecz jej wuj, sprytny Henio. Szara zaś, na pohybel obu sąsiadkom z Plant, skandowała uparcie, iż w kicie scenicznej widzi wyraźnie niepowtarzalne wygięcie ogona jej wuja Gienia w chwilach zadumy nad światem. Po czym rozeszły się do swych dziupli w milczeniu i opowiedziały wszystko mężom. Masakra była nieuchronna.

Pierwsza bitwa rozgorzała już na drugi dzień. Miejsce: krakowskie Błonia. Pora: świt. Trzy zwaśnione sceniczną kitą armie wiewiórek – Ruda, Czarna i Szara – przybyły ze wszystkich parków krakowskich. Te z Wodnego – zjawiły się wpław, pobliską rzeczkę Rudawę pod prąd pokonując żabką krytą. Rycerze biwakujący w lasku przy Muzeum Lotnictwa przylecieli dwupłatowcami z I wojny światowej. Oddziały z parku im. Marka Grechuty nadeszły od strony Muzeum Narodowego, nucąc smutną pieśń o kicie, co gdzieś przepadła, odpadła, a pozostał ino żal… Ile razem dróg przebytych/ Ile ścieżek przedeptanych/ Ile deszczów, ile śniegów/ Wiszących nad latarniami/ Ile listów, ile rozstań/ Ciężkich godzin w miastach wielu?/ I znów upór, żeby powstać/ I znów iść i dojść do celu… Gdy pieśń ucichła, rozpętało się na Wielkiej Łące piekło.

Więc jednak potężny, powiadam wam, przepotężny wpływ na rzeczywistość polską miewa teatr polski, lecz pod warunkiem, że to teatr ambitny, młody i szczerze zaangażowany w prostowanie garbów naszych. Jeśli nawet teatr taki wpływa nie na całą rzeczywistość, a jedynie na rzeczywistość wiewiórek piastowskich – to już coś. Lepsza jest bowiem wiewiórka prosta niczym struna harfy niż wiewiórka na amen powyginana przez gnębiące ją od zarania demony genetyczne i niepewność, która kita najcenniejsza.

Bitwa zatem dzień po spektaklu rozgorzała, bój okrutny rozpoczął się na dobre. Walecznie nastroszone ogony czarne, rude i szare tańczyły w powietrzu niby miecze, dzidy i topory w 1410 pod Grunwaldem, a Piaskowski na czubie drzewa przy alei Focha siedział i w taraban pałami bijąc podpowiadał wiewiórkom rytm śmierci. Syczały nadlatujące zewsząd armatnie orzechy włoskie, laskowe, ziemne solone, ziemne niesolone oraz ziemne z papryką, zaś pistacjowe, wystrzeliwane z filigranowych proc, w obłoczki pyłu obracały główki rude, czarne i szare. Pazurki dziurawiły ciałka, ząbki zmieniały uszka w strzępy, zwinne języczki wydłubywały wrogom tycie, szeroko z przerażenia otwarte oczka, w powietrzu zaś trwał ciągły pisk tysięcy gryzoni, którym bliźni odgryzali łapki bądź ogony. Słowem - trup czarny, rudy i szary ścielił się gęsto…

Gdy po wielu, wielu godzinach wszystko znieruchomiało – złażący z drzewa Piaskowski słyszał jeno szum opadających kłaczków sierści wyrwanej z ciałek poranionych i tych, co nigdy już nie drgną. O zmierzchu Błonia wyglądały jak przykryte rudo-szaro-czarnym futrem.

Ale to nie koniec wojny. Jutro, najdalej we wtorek, wiewiórki wrócą i znów się zacznie. Bój powtórzy się o świcie, bo przecież wciąż nie jest rozstrzygnięte, w kitę którego z wujów – Staśka, Henia czy Gienia – wpatrywał się Domagała, gdy projektował dla Piaskowskiego husarską kitę wiewióra w kontuszu. A bez tego rozstrzygnięcia spokojnie w Polsce żyć się nie da.