Zapach

Ostatnia aktualizacja: 14.05.2022 12:49
Sztuka wariacji to sztuka wymiany w obie strony czasu. Po latach, stare błaganie wiele z siebie daje makatce. Tak. Lecz zapach ukłonu dla przeszłości, haftowanego włosami - już pozostanie w przeszłości.
Archiwum
ArchiwumFoto: PAKULA PIOTR/ Shutterstock

Zdarza mi się niekiedy czuć trwogę na myśl o tym wiecznym powtarzaniu się dzieci i krzeseł, i wszelkiej rzeczy… Wiesz, wczoraj wieczorem, słuchając historii pani de la Pommeraye, rzekłem sobie: czy nie jest to wciąż ta sama, niezmienna historia?

Milan Kundera "Kubuś i jego Pan"



Bum, hum – wum, wum – szrum, szrum… A po kilku sekundach – początek części drugiej, monotonnie równy. Akordy szare, nieodwołalne niczym kołatka: dim-dada, dim-dada, dim-dada… Coś podobnego zabrzmiało w słuchawkach spiętych z majestatyczną szafą bibliotecznego katalogu, najsmakowitszą konstrukcją wystawy "Z kurzu w kurz", przez Kingę Nowak i Kamila Kuitkowskiego ułożonej w Cricotece. Kilkanaście, może trochę ponad dwadzieścia precyzyjnie opisanych, długich szuflad, a każda pełna setek informacyjnych kart, nanizanych na aluminiowy pręt. Na kartach - numery, tytuły, daty. Ślady przeszłości w alfabetycznym porządku, utwardzonym przez nieubłagany pręt, nic więc nie da się już zrobić – ani zmienić, ani przestawić, ani odwrócić, ani zgubić. Przeszłość nie do ruszenia, na zawsze okiełznana pamięć. Pozostaje tylko pogodzić się. Drewno szafy – piękne! Zacnie sędziwe, stuletnie, jeśli nie dwustuletnie. I mroczne, jak gdyby wszedł w słoje dym. Albo czas. Przed szafą, nim słuchawki zamarły na uszach, przypomniał się „Znak wodny” Josifa Brodskiego. Wróciła scena, gdy narrator błąka się nocą po weneckim pałacu. Zamszowym krokiem kluczy korytarzami, którymi nikt nie szedł od niepamiętnych nocy, i w komnatach, gdzie od dziesięcioleci nikt nie oddychał, spotyka miękkie życie rafy popielatego pudru.

Warstwa kurzu była gruba i zbita; co więcej, miała w sobie coś ostatecznego, jak gdyby nie można już było dodać do niej nowego kurzu. Każda powierzchnia tęskni za kurzem, albowiem, jak to powiedział poeta, kurz jest ciałem czasu, jego żywym ciałem i krwią; tu jednak wydawało się, że tęsknota już ustała. Teraz kurz będzie się przesączał w same przedmioty – pomyślałem – wchodził z nimi w związki, w końcu zastępował je całkowicie.

A tuż po tym wspomnieniu – w słuchawkach już założonych na uszy: bum, hum – wum, wum – szrum, szrum… Albo coś podobnego. Jak inaczej zapisać melodię? I czy w ogóle jest sens puszyć się onomatopeiczną wynalazczością, skoro sam Tomasz Mann w "Doktorze Faustusie" właśnie tymi jąkającymi się sylabami portretuje tajemnicę sonaty fortepianowej op. 111 Ludwika van Beethovena, której część trzecia jest ciszą? Nie ma sensu. Mądrzej będzie słuchać dalej, przyglądając się zadrukowanym etykietom na czołach szuflad. A słuchać trzeba długo, gdyż po jednym bum, bum – drugie, inne bum, bum ożywa, po nim zaś jeszcze inne, i jeszcze, i kolejne… Kilkadziesiąt różnych bum, bum wybrzmiewa w słuchawkach – początki i końcówki kilkudziesięciu wielkich symfonii oraz bodaj też drobnych, kameralnych arcydzieł. Może zatem w pewnej chwili rzeczywiście usłyszałem takty ostatniej sonaty Beethovena? Jeśli wspomnienie nie zwodzi mnie teraz, jeśli to powtórzenie przeszłości, dokonane przez pamięć, jest bliźniakiem przeszłości - wychodzący ze słuchawek kabel niknął w szufladzie oznaczonej słowami: "Recenzje spektaklu Nigdy tu już nie powrócę". Jeśli tak - celny byłby to związek zgody.

Od "Umarłej klasy" – w teatrze Tadeusza Kantora wszystko było już tylko finezyjnym powtórzeniem, formą powrotu, poetyką raka lub tych zmarłych, co w wyobraźniach starożytnych Greków wchodzili w śmierć tyłem, aby do końca widzieć przed sobą całe swoje przeszłe życie. A może nie od "Umarłej klasy", a od zarania – od wojennego "Powrotu Odysa" wszystko okazywało się wędrowaniem raka? Ostatnim Kantora snem na jawie był sen o powtórzeniu "Balladyny" z roku 1943, o niemożliwym powrocie do własnego źródła, do pierwszych teatralnych taktów. Niewiele dni przed śmiercią czytał "Nieznośną lekkość bytu" Milana Kundery. Coraz częściej wyobrażam sobie, że była to Kundery "Księga śmiechu i zapomnienia". Widzę, jak dochodzi do rozdziału VI i studiuje akapity o niedokończonej sonacie fortepianowej op. 111, o niezgłębionych przepaściach jej części II, która jest zawrotnym pulsowaniem wielu wariacji szesnastu taktów początku. Widzę, jak uśmiecha się nad słowami o życiu, nieuchronnie przebiegającym między przepaścią tego, co nieskończenie wielkie, a przepaścią tego, co nieskończenie małe. I widzę, jak on, pan od wszystkich rzeczy rangi najniższej, podnosi głowę, kiedy ta oto Kundery fraza dobiega końca. Droga wariacji prowadzi do tej drugiej nieskończoności, do nieskończonej wewnętrznej różnorodności, jaka kryje się w każdej rzeczy. Tak, w rzeczy każdej, tyciej, byle jakiej, a cóż dopiero mówić o szesnastu taktach prologu części drugiej sonaty op. 111, lub o kawałkach wielu starych seansów teatralnych! Czymże był spektakl "Nigdy tu już nie powrócę", jeśli nie pulsowaniem wariacji scenicznych na temat wielu dawnych przedstawień Kantora, które przecież ułożyły się w szereg wariacji czterech odwiecznych taktów – czterech sylab – składających się na bezlitosne słówko "Wspo-mi-na-nie"? A czy w oszklonej szafie, stojącej w ostatniej pracowni Kantora, pośród wielu precyzyjnie skatalogowanych i opisanych notatek, nie spoczywała pękata teczka z rękopisem powieści "Nigdy tu już nie powrócę", wariacją seansu "Nigdy tu już nie powrócę", o ile seans nie był wariacją nieukończonej powieści? I czy – to będzie już ostatnie wahanie – czy te kilkadziesiąt strzępów muzycznych arcydzieł, dźwięczących w słuchawkach podpiętych do bibliotecznej szafy katalogowej, szczelnie wypełnionej dziesiątkami tysięcy kartonowych śladów przeszłości, nie jest w ostatecznym rachunku falowaniem nutowych wariacji na temat kiedyś zapisanych słów, zdań, które łudzą, że można, przechodząc przez nie jak przez furtkę - wrócić do przeszłości, odzyskać, co dokonane?

W każdym razie – z założonymi na uszy słuchawkami, w których czasem może brzęczy niedokończona sonata Beethovena, dobrze jest czytać etykiety na ciemnych czołach szuflad. Recenzje… bum, hum… Szkice… wum, wum… Pisma różne… szrum, szrum… Plany… dim-dada… Klasa, hum… Wielopole, wum… Nigdy, wum… Dziś są, szrum… Niech sczezną, dim… A później można podnieść głowę. Krajobraz nie jest rozległy. W niewielkiej sali – kilka, kilkanaście obiektów, odpowiedzi na hasła: "Zbiór", "Lista", "Dokumentacja", "Magazyn śladów", "Skład rzeczy ocalałych". Nie ruszasz się spod ciemnego katalogu, nie ściągasz słuchawek – a kilkadziesiąt ułożonych na krześle starych, kruszejących notatników i kalendarzy przypomina prostopadłościenny tułów człowieka, sklecony przez Arcimbolda, i jest blisko, na wyciągnięcie ręki. Bum, hum… I blisko spoczywa czarny przybornik pamięci - pionowo ustawione na wiekowym stole, precyzyjnie opisane deski z naklejonymi fotografiami seansów Kantora. Wum, wum… Podobnie o przytulności myśleć pozwala wciąż rozmywający się na ścianie i wciąż od nowa nabierający wyrazistości rozkład jazdy pociągów. Szrum, szrum… Jeszcze czasopismo pełne informacji maczkiem, cóż stąd, iż nieaktualnych od dawna i w sporej części skłamanych już u zarania – grunt, że są, przetrwały, i może ktoś z nich kiedyś skleci opowieść o przeszłości, może ktoś powtórzy niegdysiejsze, a ktoś inny westchnie: "Ach, więc tak to było!...", nie podejrzewając, że było zupełnie inaczej. Bum, wum… I jeszcze archaiczny, zdobny koronkami klęcznik tuż przed ekranem komputera, w sam raz do codziennych modlitw za zdrowie Wikipedii, obyś, niezbędna moja, żyła wiecznie bez kaszlu ni anemii, amen. Te i kilka podobnych "kości dinozaura", na kanwie których da się powtórzyć dinozaura całego. A wszystko blisko, bliziuteńko. Także zapach. Niegdysiejszy? Nie. Teraźniejszy. Zapach kobiecej głowy. Dzisiejsza wariacja na kanwie dawnego zapachu już nie do wyczucia.

Na stoliku, tuż przy mruczącym laptopie, który najwyraźniej wysłuchał modlitw o zdrowie - archaiczna pocztówka, pożółkła, z dawno temu wyblakłą czcionką. Ślad. Resztka przeszłości dobra dla wariacji. Dim-dada… Na prostokątnej żółci – pismo ręczne, chwiejne, zalęknione. Błaganie. Dim-dada… Błaganie kobiety, błaganie o ocalenie, błaganie niczym krucha wariacja, prędko skreślona na kanwie gęstych zdarzeń, skrytych za pocztówką niczym za arrasem. Źli ludzie zamknęli kobietę w domostwie obłąkanych, więc – Kochany Kaziku! Przyjedź do Krakowa i ratuj mnie! Dim-dada… Podpisano – Hela. Tylko tyle widnieje na żółci. Ale też to samo - nad stolikiem trwa, na ścianie. Makatka jak echo pocztówki.

Wisząca za szkłem makatka z białego sukna. Na suknie – dziś powtórzone stare błaganie kobiety. Idealnie oddany charakter pisma – bliźniacza chwiejność, kalka lęku. Tamto błaganie – dziś wyhaftowane kobiecymi włosami niczym cieniuteńkim kordonkiem. Gdzieniegdzie wyrastają z sukna ciemne nitki, tak jakby odkleiły się od zżółkłej pocztówki kawałki zalęknionych liter. Dim-dada… Ale nie są to włosy tej, co niegdyś błagała na pocztówce o ratunek, lecz tej, która wyhaftowała stare błaganie. Dim-dada… Dim-dada…

Sztuka wariacji to sztuka wymiany w obie strony czasu. Po latach, stare błaganie wiele z siebie daje makatce. Tak. Lecz zapach ukłonu dla przeszłości, haftowanego włosami - już pozostanie w przeszłości.

Dim-dada… Dim-dada… Dim…


Paweł Głowacki