WP #222. Robbie Robertson i Jan Garbarek

Ostatnia aktualizacja: 11.04.2021 23:59
W "Wieczorze płytowym" tym razem słuchaliśmy albumów: "Robbie Robertson" Robbiego Robertsona oraz "Visible World" Jana Garbarka.
Okładki płyt
Okładki płytFoto: mat. prasowe

Posłuchaj
176:26 2021_04_11 22_00_03_PR2_Wieczor_plytowy.mp3 Robbie Robertson i Jan Garbarek (Wieczór płytowy/Dwójka)

 

każdą niedzielę późnym wieczorem słuchamy - razem z Państwem - najważniejszych płyt. Z namaszczeniem i pietyzmem - od początku do końca: strona A, strona B. A dopiero potem bonusy, konteksty, porównania, komentarze zaproszonych gości. Klasyka, jazz, rock, awangarda, elektro.

Tym razem były to:

  • Robbie Robertson - Robbie Robertson [1987 Geffen]
  • Jan Garbarek - Visible World [1996 ECM]

***

W ostatni niedzielny wieczór wysłuchaliśmy debiutanckiej solowej płyty Robbiego Robertsona, na której zagościli min. Peter Gabriel czy Bono wraz z grupą U2. Wieczór zakończyliśmy w jazzowych klimatach grając album Visible World Jana Garbarka.

Zapraszamy do lektury waszych komentarzy związanych z wysłuchanymi płytami:

Płyty R.Robertsona poznawałam dzięki starszemu bratu (tak jak Rush, o czym kiedyś juz do Was pisałam) ale zaczęłam od płyt późniejszych, spośród których prawdziwie pokochałam MUSIC FOR NATIVE AMERICANS. Może dlatego właśnie nie bardzo  zachwycam się debiutancka płytą?

Na początek jednak pochwały - podobają mi się bardzo nastrojowe i stylowe wolniejsze utwory, zwłaszcza "Fallen Angel", "Broken Arrow" i "Somewhere Down The Crazy River".  Odnajduje w nich jakaś trudną do zdefiniowania ulotność, liryzm. Podoba mi się też, że mimo bardzo nowoczesnej oprawy, pobrzmiewa tam echo tradycji, bluesa, folku, czuć tu "Amerykę". No ale w końcu jest to płyta byłego członka The Band - zespołu na wskroś "amerykańskiego" :) I wszystko byłoby pięknie gdyby nie dwa elementy, które mnie uwierają. Po pierwsze bardzo sztampowe  utwory w szybszych tempach zwłaszcza "Testimony" i "Hells Half Acre" - hałaśliwe, jednostajne,  przede wszystkim bez pomysłu na melodię. O właśnie - po odsłuchaniu płyty zapamiętałam fragmenty o szczególnym nastroju, aurze, ale ani strzępka melodii... tam nie ma żadnego motywu, który by mógł tę płytę ponieść, dać kopa.. Po drugie - natłok. Natłok muzyków i natłok produkcji. Robertson zaprosił wiele gwiazd tamtego czasu, ale moim zdaniem przyczyniło się to tylko do zatracenia indywidualnego oblicza tej płyty. Przykład - "Fallen Angel": Peter Gabriel jest tak charakterystyczny, że w zasadzie "ukradł szoł" Robertsonowi w tej piosence, która na dodatek brzmi jak jakiś bonus z płyty Gabriela "So". Drugi przykład - członkowie U2 w zasadzie zdominowali "Sweet Fire Of Love", na dodatek gra gitary The Edge'a raz na zawsze definiuje ten utwór w dekadzie lat 80tych. I tu wracam do natłoku produkcji - moim zdaniem ta płyta jest po prostu „przeprodukowana”,  z tymi nienaturalnie brzmiącymi, pełnymi pogłosu gitarami, z tą huczącą perkusją w "Testimony"... ale to wszystko jest strasznie gładkie, sterylne, bardzo w stylu późnych lat 80tych. To miało dobrze brzmieć słuchane na dobrym sprzęcie. Taka wygładzona przestrzeń, wielowarstwowość świetnie się sprawdziła na "Joshua Tree" ale w przypadku tej płyty czuję, że te utwory zapadają się pod swoim ciężarem, robią się bardzo pretensjonalne. Włączając dla odmiany moją ulubiona płytę MUSIC FOR NATIVE AMERIKANS słyszę naturalny, dynamiczny sound i dużo ciekawsze kompozycje!

Czy można to było zagrać w inny sposób? Tu muszę wspomnieć o Janie Garbarku i płycie VISIBLE WORLD. Tam się znajduje świetny utwór "Pygmy Lulaby" - myślę, że w sam raz dla Robertsona, jego śpiewu i jego gitary! Mój Brat klasyfikuje Garbarka jako jazzmana, ale czy VISIBLE WORLD nie mógłby też trafić na półkę z napisem "world music"? Albo nawet "chill out"? Ta płyta mnie wycisza, pomaga się skupić, mi osobiście wielokrotnie przywołuje klimaty słowiańskie, bałkańskie, zwłaszcza we wspaniałym kilku częściowym utworze "Desolated Mountains". Krótko - obie dzisiejsze płyty maja swój wysmakowany klimat i nastrój, ale na późny wieczór z kimś interesującym wybieram Jana Garbarka :)

Pozdrawiam ciepło i cieszę się, że Pan Przemek wrócił :)

Monika Piotrowska

Analizując dorobek Robertsona przeczuwam, że  płyta w momencie wydania musiała chyba zaskoczyć wiele osób.  Człowiek, który był dla mnie głównym architektem dźwięku i wizji The Band, stworzył solową płytę, która w porównaniu z dokonaniami innych  byłych kolegów z zespołu brzmią najmniej "Bandowo".  Wydaje się ze płyty The Band i debiut Robertsona nagrały dwie zupełnie różne osoby. Płyta nie przebojowa, a mimo to  pełna świetnych piosenek  i błyskotliwie wyprodukowana - jak na tamte czasy. Daniel Lenois i mixy Boba Clearmountaina - czyli diamentowa superprodukcja. Album skrojony dla wyrobionego słuchacza, potrzebuje kilku przesłuchań, trzeba się w niego zagłębić, bo tutaj piękno (czy diabeł?) tkwi w szczegółach. Utwory są bardzo zróżnicowane, stanowią mieszankę wielu stylów.  Jest dość eteryczna i poruszająca piosenka miłosna "Broken Arrow", jest szorstki rockers "Half Acre", jest folkrockowe „Sonny get Caught in the Moonlight”, jest majestatyczne "Fallen Angel" - bardzo ciekawa próba wzbogacenia repertuaru elementami stylu Petera Gabriela. Jak na człowieka, który bał się śpiewać, Robertson okazał się zaskakująco charyzmatyczny - zwłaszcza w pewnych aspektach - tego głębokiego szeptu w "Somewhere Down the Crazy River" nie da się zapomnieć :)   To jest takie trochę opowiadanie historii w stylu wokalistów jazzowych  i lounge z lat 50tych. Bardzo stylowy utwór. Całą płytę można podsumować jako udana próbę unowocześniania muzycznych korzeni i uważam, że to był dobry pomysł. Gdyby Robertson zdecydował się nagrać coś w stylu "The Last Waltz 2" byłoby to po prostu odcinanie kuponów i wyważanie otwartych drzwi... Robertson jednak zaryzykował i w efekcie jego pierwsza płyta, choć nie byłą sukcesem komercyjnym,  zyskała stałe miejsce w pamięci krytyków, muzyków i pewnej specyficznej grupy słuchaczy :)

Moje wspomnienie 1987 - zdecydowanie Prince "Sign O The times" , Depeche Mode "Music for The Masses", oczywiscie U2 "Joshua Tree" i kapitalna popowa perełka - Fleetwood Mac "Tango In the Night"

 Dj Stachu

Płyta bardzo oczekiwana, ale kiedy się ukazała nie zdobyła specjalnie wielkiej popularności. Najbardziej spodobała się dziennikarzom muzycznym, dużo gorzej było wśród tak zwanej ogólnej ludożerki. A miało być zupełnie inaczej. Już to kto tam miał grać, mogły o "palpitację" serca przyprawić – całe U2, Peter Gabriel, a za heblami jeden z najbardziej rozchwytywanych producentów lat osiemdziesiątych, Daniel Lanois. I co, cała para w gwizdek? Wręcz przeciwnie. Wyszła płyta wspaniała. Tylko, że bez większego potencjału komercyjnego. Dlaczego się na  koncentruję na tym aspekcie komercyjnym? Bo wszyscy zainteresowani spodziewali się, że ten krążek wejdzie w listy przebojów jak w masło – podwójna platyna na dzień dobry. Wielka superprodukcja, wielkie gwiazdy, budżet też wielki, do tego świetne recenzje, maszyna promocyjna rozgrzana do czerwoności. Oczekiwania były wielkie. Ale się nie udało.  Powstał świetny album, ale dla bardziej wyrobionego słuchacza, a coś takiego bez przynajmniej jednej singlowej lokomotywy wielkim hitem raczej nie zostaje. No właśnie tego tu nie było - takiego ewidentnego hiciora, no bo nie ma.  

Dlaczego nie zagrało - komercyjnie oczywiście - Z kilku powodów. Jak wspomniałem - brak wyrazistego singla, to po pierwsze, bo żaden z trzech singli promujących album do tego specjalnie się nie nadawał. Druga sprawa - wydaje mi się, że ci, którzy pamiętali Robertsona z czasów The Band, spodziewali się czegoś innego,  a ci którzy słyszeli ówczesne nagrania U2, Gabriela spodziewali się pewnie coś w rodzaju "So", czy "The Joshua Tree", a tu…?  Trochę jakby płyta bez wyraźnego "targetu". Jednak dobrze się w to wsłuchując znajdziemy  tu i jedno i drugie – bluesowo-folkowy klimat z The Band i lata osiemdziesiąte w swojej najbardziej zaawansowanej technologicznie postaci, uosabiane właśnie przez Gabriela, czy Lanoisa. A że trzeba trochę nad tym przysiąść, żeby wszystko to poskładać razem? Nikt przecież nie mówił, że zawsze musi być łatwo i gładko.

Wcześniej za czasów The Band, Robertson był uważany za doskonałego, ale jednak w pewnym sensie „sformatowanego” gitarzystę. Tutaj, jako artystka samodzielny jawi się jako muzyk o dużej wrażliwości, wyobraźni i bardzo otwarty na otaczającą go muzyczną rzeczywistość, raczej niemożliwy do zaszufladkowania. Może same składniki nie są specjalnie oryginalne – blues, rock, folk, muzyka północnoamerykańskich Indian, ale najważniejsze w tym są raczej proporcje w jakich to zmieszano i dodatki – czyli produkcja i brzmienie. Że świecą szukać podobnych rzeczy. Mimo wszystko jest to jedna z oryginalniejszych i ciekawszych płyt lat osiemdziesiątych.  Sam też się wtedy na to nie załapałem. Dla nastolatka było to jednak trochę nudne. Za dużo pitolenia, za mało muzyki – tak wtedy uważałem. Ale dorosłem do tego, nawet niezbyt długo to trwało. Tylko, że już nie byłem nastolatkiem.

Wracając jeszcze do wszelkich komercyjnych aspektów tego przedsięwzięcia – jednak trudno to rozpatrywać jako komercyjną porażkę – i w USA, i w Wielkiej Brytanii w ciągu roku album dobił do złota, czyli tak licząc cały świat, pewnie około miliona sztuk poszło w ludzi. Trzeba przyznać, że jak na taka muzykę – bardzo dobrze. Może nie zadowoliło to decydentów z Geffena, ale dzięki właśnie temu albumowi Robertson stał się pewną marką w świecie muzycznym i pozostaje nią do dzisiaj.

Wojciech Kapała

Słuchana po latach płyta Robbie Robertsona broni sie głównie za sprawą świetnych piosenek, które zawsze były mocną stroną tego artysty. Natomiast warto zwrócić uwagę na to jak dobrze superprodukcja maskuje fakt, że Roberston jest dość słabym wokalista. Fani mogą pamiętać, ze w The Band Robbie praktycznie nie śpiewał, bo było tam co najmniej dwóch lepszych od niego wokalistów - Levon Helm i Rick Danko. Natomiast jego autorstwa była większość najlepszych kompozycji wykonywanych przez The Band.  Według mnie po latach bardziej broni sie jego druga płyta "Storyville", która jest bardziej spójna (nie ma Petera Gabriela, ani U2) "amerykańska" i mniej wyprodukowana (tudzież "przeprodukowana" jeśli jest takie słowo w języku polskim - z angielskiego "overproduced"). 

Piotr Maciag

Przyznaję, że dla mnie to nowość, gdzieś tam nazwa obiła się ale nigdy nie słuchałem w całości żadnej płyty. Pierwsze 3 utwory kojarzą mi się z Peter Gabriel i może nie przypadkowo pojawił się na płycie ten artysta. Dobry warsztat, niesamowite nazwisko artystów na płycie, jednak....brakuje 'duszy' w tej muzyce. Wpływ U2 w czwartym utworze aż
nad wyraz wyraźny....

Michał Kamiński

Rock lat 80-tych i późniejszy to dla mnie Terra incognita, co tu dużo mówić, wychowałem się na muzyce klasycznej i jazzie, Z tym większą ciekawością nastawiam ucha, i...że zdumieniem konstatuję, że bardzo się myliłem odrzucając ten gatunek, myślę oczywiście o rocku. 

Wypada więc cieszyć się z różnorodności i piękna zawartego w muzyce, od chorału gregoriańskiego po Pendereckiego, i od Armstronga po Coltrane'a, Beatlesów, Zeppelinów, Stinga i wielu, wielu innych.

Marek Skowroński, Prabuty

Z prezentowanej dziś płyty Robertsona znałem dotąd  oczywiście singiel "Somewhere Down the Crazy River", a cały album b. słabo, więc dla mnie to właściwie odkrycie, bo lubię zarówno U2 jak też Petera Gabriela i dla mnie te nagrania  (dzięki produkcji D. Lanoisa) brzmią dość podobnie zwłaszcza do tego co znam z płyty "So".

W przypadku Jana Garbarka rok 1987 to czas, w którym wydał mniej popularny, minimalistyczny album "All Those  Born With Wings", na którym gra na wszystkich instrumentach (w tym na perkusji i klawiszach). Stworzony osiem lat później "Visible World" to zdecydowanie bardziej złożona formalnie struktura. Udział takich muzyków jak Marylin Mazur czy Mari Boine sprawił, że ta płyta jest bogata w interesujące niuanse. Nie została zbyt dobrze przyjęta przez krytykę, z tego co wiem, ale moim zdaniem może to być bardzo dobry wstęp do poznawania dokonań owego muzyka.  Zaryzykowałbym twierdzenie, że spośród tych najbardziej znanych  twórców, którzy są kojarzeni z firmą ECM Garbarek chyba najbardziej opiera się "dyktatowi" producenckiemu M. Eichera, to znaczy podąża mimo wszystko  własną, indywidualną ścieżką. To słynne "medytacyjne brzmienie", tej firmy powielane na wielu płytach tej firmy w jego wydaniu smakuje w sposób wyjątkowy.  

Piotr Kempski

Początek lat 90’tych pamiętam jako czas kaset i walkmanów, tzw. przegrywalni i dość znikomego dostępu do płyt na rynku. Dla mnie głównym źródłem nowych muzycznych fascynacji było radio a w owym czasie  pasją stał się jazz, który poznawałem przede wszystkim przez Trójkowe Trzy Kwadranse Jazzu. Wyczekiwałem wieczornych audycji by chłonąć muzykę Tomasza Stańko, Ptaszyna Wróblewskiego, Sonnego Rollinsa czy Keitha Jarretta. Przez albumy tego ostatniego takie jak Personal Mountains czy Belonging poznałem brzmienie saksofonu Jana Garbarka, z którego muzyką od tej pory nie mogłem się rozstać nosząc ją nieustannie na słuchawkach i mając wrażenie ,że dźwięki w jakiś oniryczny sposób unoszą mnie otwierając bezkresne przestrzenie, otaczają budując alternatywny, piękny, niematerialny świat. Coś kryształowo sterylnego było w brzmieniu saksofonu, jakaś autonomia nieodkrytych rzeczywistości. Chyba po raz pierwszy byłem tak  zachwycony i oczarowany muzyką. Nagrywane na kasety albumy zabierałem wszędzie: Dis, All Those Born with Wings, Legend of the Seven Dreams, Twelve Moons… 

Fascynacja jazzem pchnęła mnie do tego, by jeszcze jako nastolatek wybrać się w 1992 do Warszawy na święto jakim było dla mnie wówczas Jazz Jamboree .Z  wypiekami na twarzy i biciem serca uczestniczyłem we wszystkich festiwalowych wieczorach, spijając każdą nutę w atmosferze Sali Kongresowej. Udało mi się powtórzyć zakup karnetu na festiwal dwa lata później. Wtedy właśnie po raz pierwszy na żywo usłyszałem wypełniający swą magiczną, obezwładniającą mocą saksofon Jana Garbarka. Brzmienie instrumentu było tak samo krystaliczne, hipnotyzujące i wdzierające się do najgłębszych pokładów świadomości jak na płytach tylko, że wydobywało się w czasie rzeczywistym, tu i teraz co rejestrowałem w swojej pamięci i przeżywałem jeszcze długo później.

Z całej sekcji pamiętam jeszcze niesamowite dźwięki instrumentów perkusyjnych, których w taki sposób brzmiących nigdy na żywo nie słyszałem. Ponieważ Garbarek występował wówczas ze swoim regularnym składem zapewne grała na tych perkujsonaliach wspaniała Marilyn Mazur. Przypuszczalnie też na basie był Eberhard Weber a na klawiszach Rainer Brüninghaus choć co do składu podczas tego koncertu pewności nie mam.

Po raz drugi miałem okazję słuchać na żywo brzmienia tego nadzwyczajnego saksofonu kilka lat później przy okazji koncertów do wyjątkowego projektu ECM jakim jest Officium.

Materiał z płyty Garbarek wraz z wokalistami The Hilliard Ensemble zaprezentował min. w Kościele Św. Elżbiety we Wrocławiu. Przechadzał się wówczas z saksofonem po całej przestrzeni kościoła w niepowtarzalny sposób wykorzystując akustykę wnętrza, odbicia i rozchodzenie się dźwięku. Śpiewający również przemieszczali się po kościele podnosząc wrażenie przestrzenności muzyki, nie rzadko modulowali brzmienie głosu stając twarzą do ściany…   Z koncertu wyszedłem oczarowany i przejęty do głębi jeszcze bardziej niż po samej płycie Officjum, która była kosmicznie bezkresnym, wymykającym się opisom przeżyciem.

Ari Dykier

U muzyka takiego formatu jakim jest Jan Garbarek, patrząc na jego już ponad 50-cio letnią twórczość uderzają mnie trzy sprawy

1. Tylko jedna płyta solowa w tym czasie

2. Chociaż dużo koncertuje, to praktycznie brak jest oficjalnych nagrań koncertowych. Dopiero dekadę temu ukazała się płyta koncertowa Dresden. Pomijając jeszcze jedną koncertową płytę z The Hilliard Ensamble oraz jedną z trio (Gismonti, Haden)  z nagrań na żywo to jest już wszystko.

3. Wszystkie płyty nagrał tylko dla jednej wytwórni ECM ! Nie znam jego płyty nagranej dla innej wytwórni. Złośliwcy twierdzą, że Garbarek przez te wszystkie lata gra tylko jeden utwór. Sprawdziłem i na około 40 płyt firmowanych własnym nazwiskiem oraz drugie tyle zagrane w różnych kombinacjach z innymi muzykami, płyt w stylu "garbarkowym" jest zaledwie osiem, lub na siłę można przyjąć do dziesięciu płyt. Zdecydowana większość jego płyt jest inna, i też bardzo dobra. W większości jego nagrań punktem wyjścia jest folklor. Oprócz norweskiego mamy też hinduski, arabski, alpejski i wiele innych. Garbarek inspirując się folklorem, przetwarzając go po swojemu, uzyskuje niesamowite niepowtarzalne brzmienie, bardzo dalekie od oryginału. Do tego brzmienia dokłada się jeszcze autorski wkład grających z nim wielu wybitnych muzyków (Weber, Bruningnghaus, Towner, Peacock, Frisell, Stańko, Haden, Abercrombie i wielu innych). Efekt całości jest rewelacyjny. Nie można też nie wspomnieć w tym miejscu o współtwórcy tego brzmienia, reżyserze dźwięku nieocenionym Janu Eriku Kongshaug. Anegdotyczna jest historia z Organami Appolina, specjalnej konstrukcji na podstawie starożytnego przekazu, wykorzystanej do nagrania wraz z Ralphem Townerem płyty Dis. Jako muzycy na tej płycie oprócz Garbarka i Townera wymieniony jest norweski wiatr dmuchający w te organy. Sceptycy jednak twierdzą, że ten dźwięk organów wywołał nie wiatr wiejący nad fiordami, ale Jan Erik Kongshaug w studiu ECM.

Płyta Visible World jest chyba najbardziej "garbarkowa" ze stylu "garbarkowego". Dla osób które pierwszy raz maja kontakt z muzyką Garbarka jest najlepszym wprowadzeniem. Z tą w zasadzie jedną długą kompozycją był kilkukrotnie na koncertach w Polsce. Też miałem zaszczyt być na jednym z koncertów. Proszę jednak słuchaczy o potraktowanie tej płyty jako wstęp do całości muzyki Garbarka. Naprawdę warto sięgnąć do różnych jego płyt. Gorąco polecam.

Andrzej Sadowski

Wieczór płytowy to jedna z wielu audycji "Dwójki", na która czeka się cały tydzień.

Dziś sztandarowa płyta Jana Garbarka, na której maluje swoje wspaniale, nostalgiczne skandynawskie pejzaże. Ten album to znak firmowy Garbarka. Słuchałem płyt tego saksofonisty od wczesnych lat 70. i z czasem zacząłem odnosić wrażenie, ze każda następna płyta serwuje muzykę przyjemną, wciągająca "kolorami", ale podobna do poprzednich i przewidywalna. Tak było do czasu warszawskiego koncertu w Sali Kongresowej, gdzie Mistrz z zespołem pokazał cały kunszt, gdy z równą wiarygodnościś co "skandynawskie klimaty"  zagrał rytmy latynoskie i utwory jazzowego "mainstreamu" solidnie oparte na bluesie. Od tamtej pory znowu niecierpliwie czekam na każdą kolejną płytę, na której gra - jest on niewątpliwie jednym z gigantów europejskiego jazzu.  

Paweł

Muzyka Jana Garbarka to muzyka afirmacji życia. Jasna, optymistyczna i nie euforycznie radosna. Słuchając Jana Garbarka całkowicie akceptuję rzeczywistość, nie czuję sprzeciwu i niepokoju. To całkowicie moja muzyka.

Ula

O Garbarku w naszym kraju powiedziano już tyle, że chyba nie sposób powiedzieć coś odkrywczego. Myślę, że miłośnikiem muzyki saksofonisty zostaje się raz na zawsze... albo nie zostaje się wcale. Osobiście mam w życiorysie okres fascynacji jego muzyką, i szczyt tego zauroczenia przypadł właśnie na okres, kiedy nagrywany był dzisiaj prezentowany album, tak gdzieś od albumu "Places" - i właśnie uświadomiłem sobie, że to okres jakichś 20 lat, sporo. Jednym z fenomenów Garbarka jest to, że muzyka formacji, w której grali Weber i Brunninghaus - z łatwością dociera, czy też może docierała - do osób nawet średnio wyrobionych muzycznie. Wiem, bo rozmawiałem z osobami będącymi na koncertach, którzy muzyką tak w ogóle średnio się interesowali. Pod tym względem to był taki strzał w dziesiątkę. Manfred Eicher nie lubi chyba powtarzania pomysłów na płyty, były w historii wytwórni spektakularne rozstania ze zbyt płodnymi twórcami - Bill Frisell najlepszym dowodem. Dlatego nawet w szczycie popularności ta formacja nie wydawała płyt rok w rok, a Garbarek, choć praktycznie ograniczał się do ECM, był "wykorzystywany" ze swoją popularnością do udziału w projektach nagraniowych innych muzyków... A hitowe, rekordowe "Officium" doczekało się kontynuacji dopiero bodaj po 6 latach - producent chyba miał tu wiele, bardzo wiele do powiedzenia.

Bogdan Jarosz

Chciałbym napisać, że bardzo się cieszę na Jana Garbarka w Wieczorze Płytowym (poprzednio był z Jarretem, prawda?), bo to jeden z moich ulubionych artystów z kręgu poszukiwań jazzowych i nie tylko. Bardzo lubię jego brzmienie, bardzo rozpoznawalne , choć wiem, że drażniące dla niektórych. Cenię Garbarka wczesnego i kreatywnego, z czasów "Afric Pepperbird", cenię wspaniałe płyty z kwartetem europejskim Jarreta, uwielbiam wręcz poszukiwania etniczne, zwłaszcza penetrowanie muzyki Wschodu ("Madar"!!!).

Lubię też zanurzyć się w twórczość bardzo przystępną - a w tej kategorii traktuje właśnie "Visible World". To dość spokojna, zdecydowanie transowa, delikatna i bardzo melodyjna płyta. Mógłbym też określić, że jednym z instrumentów jest tutaj.... cisza, cisza z której wypływają kolejne dźwięki i utwory. Dużą role odgrywają też syntezatory, odpowiednio dokładając się do budowania nastroju, typowo "skandynawskiego". Zatem tonacje mollowe, ale nie przygnębiające, lecz orzeźwiające, oczyszczające. Wszyscy muzycy ( Katche! Weber! Bruninghaus! same sławy!) grają tu fantastycznie, ale szczególnie saksofon Garbarka maluje w mojej głowie rozległe krajobrazy. Wiele utworów jest bezwstydnie melodyjnych i ma strukturę  normalnego utworu. Pojawią się damskie wokale! Niektóre utwory są dłuższe i nieco bardziej abstrakcyjne w formie, ale zawsze łatwo "wchodzące w słuchacza". Ulubionych utworów jest wiele, ale te, który mnie „dotykają” najgłębiej, to "Red Wind", "The Scythe", "The Arrow" i najdłuższy "Evening Land". Płyta zdecydowania warta polecenia ludziom, którzy nie lubią tradycyjnego jazzu, ale lubią w muzyce przestrzeń i ...ciszę.

Na koniec odpowiem na pytanie Panów Redaktorów o zapamiętane płyty z 1987roku - akurat mi w pamięci pozostałą rzecz dość nietypowa: Sun Ra Arkestra "Reflections in Blue" - ale to raczej z bardzo osobistych powodów..

Adam Jamróz

***

Tytuł audycji: Wieczór płytowy

Prowadzili: Tomasz Szachowski i Przemysław Psikuta

Data emisji: 11.04.2021

Godzina emisji: 22.00