WP #225 The Doors "L.A. Woman", Miłość "Taniec Smoka"

W "Wieczorze płytowym" tym razem słuchaliśmy albumów: The Doors "L.A. Woman" oraz Miłość "Taniec Smoka".
Okładki płyt
Okładki płytFoto: materiały promocyjne
O Audycji

Posłuchaj
175:01 2021_05_02 21_59_41_PR2_Wieczor_plytowy.mp3 The Doors "L.A. Woman", Miłość "Taniec Smoka" (Wieczór Płytowy/Dwójka) 

każdą niedzielę późnym wieczorem słuchamy - razem z Państwem - najważniejszych płyt. Z namaszczeniem i pietyzmem - od początku do końca: strona A, strona B. A dopiero potem bonusy, konteksty, porównania, komentarze zaproszonych gości. Klasyka, jazz, rock, awangarda, elektro.

Tym razem były to:

  • The Doors "L.A. Woman" 1971 Elektra
  • Miłość "Taniec Smoka" 1994 GOWI Records

***

W Wieczorze Płytowym wysłuchaliśmy tym razem albumów L.A Woman zespołu The Doors oraz "Taniec Smoka" yassowej grupy Miłość. Zapraszamy do lektury Waszych refleksji na temat wysłuchanych płyt:

"If the doors of perception were cleansed every thing would appear to man as it is, Infinite" W.B. Istniejący zaledwie pięć lat band , który zostawił swój znaczący, głęboki ślad w historii muzyki rozrywkowej pozostając na kolejne dekady w świadomości ogromnej rzeszy fanów. Od buntowniczych manifestów po psychodeliczne podróże i pełne kontrowersji, awanturnicze koncerty zespół stał się zarówno ikoną swoich czasów jak i wzorem dla późniejszych młodych pokoleń. Sam pamiętam powracającą modę na muzykę The Doors i poezję Morrisona w latach 90’tych po ukazaniu się filmu Oliviera Stone’a.

Z wielką fascynacją odkrywałem ich kolejne płyty z utworami The End, My Wild Love, Love Street, Roadhouse Blues...

Na LA Woman pierwszym utworem , który mocno przypadł mi do gustu był Cars Hiss By My Window. Był to czas kiedy zaczynała się moja pasja bluesem, muzyką Muddy Watersa, Bo Diddley’a, Howlin Wolf’a, Otis Spann’a czy Big Joe Williams’a a przecież właśnie ostatnia wspólnie nagrana płyta The Doors jest wyrazem fascynacji bluesem z utworami Crawling King Snake, Been Down So Long czy właśnie  Cars Hiss By My Window. Album do którego wracam najczęściej w dyskografii zespołu, najbardziej charyzmatyczny, jakby surowy a jednocześnie bogaty w wiele muzycznych nawiązań takich jak cytat z Poloneza As Dur Chopina.

Czy zdradza on trudności jakie pojawiały się podczas sesji nagraniowej, czy nosi ślady napięć po niedawnym procesie Morrisona, czy zapowiada jego śmierć krótko po wydaniu albumu? Chyba nie ale mam wrażenie, że po 50 latach jest to muzyka nadal przesycona pewną świeżością i siłą , bluesowym temperamentem, który zawsze się broni.

Miłość to formacja ,która zawsze mnie fascynowała ze względu na obszary muzycznych poszukiwań i swobodę twórczą z jaką zespół zawsze mi się kojarzył. Niestety nigdy nie miałem okazji usłyszeć ich na żywo a wyobrażam sobie, że byłoby to wyjątkowe , muzyczne doznanie. Film Miłość Filipa Dzierżawskiego , który powstał chyba w 2012 był ciekawą formą zajrzenia w historię grupy i jej wewnętrzne relacje co dało interesujący wgląd w wiedzę o formacji poza studyjnymi nagraniami. Cieszę się ,że są dziś obecni w Wieczorze Płytowym.

Ari Dykier

 

Dwa tygodnie po Metallice kolejny z zespołów mojego życia. Na dodatek gdzieś na jesieni minie 30 lat od czasu, kiedy przez kilka dni pod rząd zaliczałam z wypiekami na twarzy w kinie Muranów film "The Doors" Oliviera Stone z niezapomnianym Valem Kilmerem w roli Morrisona i Kyle McLahlanem w roli Raya Manzarka :) 

Nie będę kłamać. Płyta L.A. Woman nie jest moja ulubioną w ich dorobku. Oczywiście obiektywnie jest to zestaw bardzo stylowych, energetycznie zagranych utworów w konwencji bluesowej - słychać że zespół świetnie się w takim stylu czuje, zresztą o ile pamiętam było to nagrywane praktycznie "na żywo". Niestety  - moje serce na zawsze pozostanie przy pierwszych dwóch płytach The Doors, Przy olśniewających romantyczno-psychodelicznych wyprawach w głąb siebie. Płyta L.A.Woman to podróż ostatnia, w kłębach knajpianego dymu i z butelką whiskey w dłoni. Podróż człowieka, który w wieku 28 lat przeżył już całe swoje życie, a swoje poezje bez specjalnego entuzjazmu wyśpiewuje głosem naznaczonym hektolitrami wypitego alkoholu,  i tonami przyjętych narkotyków. Jednak jest na L.A. Woman coś, co po prostu przyciąga i zniewala. To kończący płytę "Riders Of The Storm". Ależ pasuje on do dzisiejszej pogody za oknem! Utwór wyjątkowo dobrze obrazuje mroczna duszę Morrisona i jego osobowość. To jest jakby autobiograficzna relacja z życia Morrisona, który wielokrotnie mówił ,że uważa się za "Jaźdźca burzy" oraz miał obsesyjne obrazy autostopowicza - zabójcy. Wydaje mi się ,że Morrison chciał te poezje zaśpiewać jak Johny Cash. To wszystko zobrazowane bardzo transową muzyką, z niezapomnianym pochodem gitary basowej i jazzującymi partiami Manzarka na pianinie elektrycznym. Odgłosy burzy słyszane w nagraniu bardzo wzmacniają efekt całego nagrania. Jeszcze jedna bardzo ważna rzecz. Jeśli uważnie się posłucha, to można usłyszeć, jak Morrison szepcze teksty w trakcie swojego śpiewu - co robi dość przerażające wrażenie. Ten dograny szept, tzw. overdubbing był ostatnią rzeczą, którą przed śmiercią zrobił Morrison dla The Doors. "Riders Of The Storm" to porażające zakończenie historii Jima Morrisona, zakończenie mrocznej podróży The Doors

Margareta

 

Co zostało z legendy The Doors - przede wszystkim muzyka, zwróćcie Panowie uwagę, że absolutnie nie zestarzało - nie ma tu żadnej beatowej naiwności.

Pierwszy raz Doorsów usłyszałem jak miałem piętnaście lat i było to "Riders on The Storm". A "LA Woman" to była pierwsza płyta Doorsów jaką sobie na kompakcie kupiłem (trzecia w ogóle – po dwóch płytach Kate Bush).

Wraz z "L.A. Woman" grupa wkroczyła w lata siedemdziesiąte – nie da się ukryć, że trzeźwiejsze. Czas dzieci kwiatów się skończył. Heniuś nie żył, Janis też. Kto przeżył – starał się ograniczyć dragi i inne używki, zmieniał muzykę na bardziej uporządkowaną. Doorsów też to nie ominęło. Ich styl zaczął ciekawie ewoluować, ewidentnie zaczęło to ciążyć ku bluesowi, albo przynajmniej blues-rockowi. Klawisze Manzarka przestały piszczeć, muzyka nabrała trochę większego ciężaru, a dzięki takiemu bluesowemu feelingowi nabrała też pewnej szlachetnej dostojności. Moim zdaniem to najlepsza płyta grupy – muzycznie bez zarzutu, numer w numer – nie do  wyjęcia, do tego bardzo dobrze zrealizowana. Kto wie jakby się to dalej potoczyło, gdyby nie śmierć Jima. Chociaż kiedy krążek ujrzał światło dzienne, Morrison był już de facto poza zespołem, a przyszłość grupy i tak stała pod znakiem zapytania. Nie da się ukryć, że była to ekipa bardzo zależna od swojego frontmana – ich być, czy nie być zależało od Morrisona. O czym łatwo się przekonać śledząc dalsze ich dzieje – po śmierci Jima dwie nie najlepiej przyjęte płyty i szybki zgon. Dla reszty kolegów był on i błogosławieństwem, i przekleństwem. Z jednej strony był główną siłą napędową The Doors, a z drugiej strony jego skłonność do autodestrukcji i nieprzewidywalność nie raz, nie dwa zaburzały normalną działalność zespołu. Nigdy też nie było wiadomo jaki będzie koncert – czasami były to wielkie spektakle, a czasami zaćpany, albo pijany Morrison ledwo coś mamrotał na scenie. Znamienny był ostatni koncert Doorsów z Jimem 12 grudnia 1970 roku w Nowym Orleanie – mniej więcej do połowy wszystko szło jak najlepiej, ale w pewnym momencie Jim usiadł sobie gdzieś z boku sceny i tak został do końca występu, jakby coś w nim pękło, a koledzy musieli kończyć występ w trzech.

I kilka słów o okładce - Koszmarna! Wyjątkowo brzydka. Grafika z podobiznami muzyków na żółtym tle, a to jeszcze w amarantowym obramowaniu. Samo zestawienie kolorów boli, a "uroda" całości jest mocno wątpliwa. Ale ta okładka jest nie tylko brzydka – jest też i znacząca – Doorsi w jednym rządku, bez wyróżniania kogokolwiek, a Jim zarośnięty jak małpa, zupełna antyteza symbolu seksu, za który go uważano. Zupełne przeciwieństwo okładki z pierwszej płyty, gdzie postać Morrisona dominuje nad innymi (Jim się o to wściekał, uważał, że są zespołem i wcale mu się nie należy specjalne traktowanie).

Wojciech Kapała

 

Muzyka Dorsów jest nieśmiertelna i nieunikniona, tak myślę że to uniwersalne stwierdzenie dla każdego pokolenia. Mimo iż ani nadużywanie alkoholu ani narkotyki nie należały nigdy do mojego kręgu aktywności to śpiewałem przy ognisku w liceum Alabama Song aż nam (koledzy się na pierwszą zwrotkę dołączyli :))) ) pani wychowawczyni z przerażeniem przerwała.

Kiedy drzwi do percepcji się otwierają, jest inspiracja i wolność. Ale tylko wtedy kiedy jest przytomność, a niestety te środki, które hippisów, dzieci kwiaty i poetów ich używających w ten stan otwarcia drzwi wprowadzają, niestety odbierają to ostanie czyli przytomność. 

Bardzo znaczące jest że Ci, którymi Jim Morrison był zainspirowany, w części należeli do grona pierwszych amerykańskich buddystów - np. Ginsberg, ale nie tylko on - a ci buddyści byli wszyscy uczniami słynnego kontrowersyjnego Czogjama Trungpy Rinpocze, który oczywiście umarł z powodu nadużywania alkoholu - popijał bezustannie whisky... 

Pisze o tym nie bez powodu; wszak oprócz lubienia czy kochania tej muzyki jest jeszcze fascynacja czy kult postaci. I to nie jest dobre.[…]

Swoją drogą ciekawe jest to, że The Doors nie doczekali się naśladowców, nie ma godnej ani słabej imitacji muzycznej. Stworzyli coś niepowtarzalnego i autentycznego nie tylko dlatego oczywiście […]

Paweł Gabrysiewicz 

 

Bardzo dobry zestaw płyt. Pierwszą mam na półce, słucham, wielbię. Tytułową L.A. Woman uwielbiam. W pewnym momencie, moim zdaniem, słuchacz doświadcza stanu, którego z braku lepszego określenia nazwę, "eargasm", chodzi mi o moment, kiedy kończą się frazy z Mr Mojo Risin. Solówka Kriegera (!) Ach! Tyle bluesa, tyle brudu w wokalu Jima. Crawling King Snake, tak mocno przytłaczające, tak ciekawe. 

The WASP, do tego utworu mam również szczególny sentyment. Lat, może z 10 temu, podczas młodzieńczych ekscesów, w pewnym miejscu opuszczonej budowy zauważyłem cytat na ścianie w języku polskim:

Cytuję: Zmarnowaliśmy świt, a tego nie wybaczy nam żadne niebo. 

Słowa Jima. Zapamiętałem, wziąłem do serca, próbuję wykorzystać w życiu. 

The Doors, kapela, która będzie mi towarzyszyć zawsze. 

Przemek z Częstochowy

 

Przyznam się, że dosyć późno doceniłem The Doors. W tamtych latach byłem za młody, aby wzruszało mnie tło społeczno-polityczne. Pierwszy raz z muzyką The Doors zetknąłem się, gdy tworzyłem słuchowisko w studenckim studiu radiowym. Potrzebowałem muzykę jako tło do prywatki. Przekopując archiwa znalazłem tam właśnie L.A. Woman, która idealnie pasowała do scenariusza. Muszę się przyznać, że od tego czasu polubiłem tą płytę i często do niej wracam. Oczywiście później poznałem wszystkie płyty The Doors, ale sentyment do L.A. Woman pozostał. Poza świetną muzyką historia jednak pokazała, że jednak głównym motorem napędowym był Morrison. Gdy go zabrakło, to następne płyty The Doors pomimo, że nie odbiegały muzycznie od płyt z Morrisonem, przeszły nie zauważone. Szkoda, czy zawsze musi wybitny muzyk umrzeć, aby płyty trafiły na piedestał ?

Andrzej Sadowski

 

Muzyka grana podczas "Wieczorów płytowych" staje się często dla mnie pretekstem do podróży w nieco inne krainy myślenia. Tym razem słowa Pana Tomasza uruchomiły moją pamięć ze słowami ks. Twardowskiego – spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą. W mojej głowie zapisała się nieco inna fraza: pozwólmy się kochać przez innych, tak szybko odchodzimy. Owe słowa przywędrowały do mnie przed laty, właśnie w Paryżu. Zapewne wielu z nas zatrzymuje się na krócej, lub dłużej przy grobie Jima Morrisona na cmentarzu Pére-Lachaise. W ciszy cmentarnej słyszymy dźwięki muzyki The Doors. I cóż, Jim Morrison uciekał przed miłością. Chyba nie pozwolił siebie kochać i zamykał się przed uczuciem innych. Jego zatracenie było w poszukiwaniu miłości i jednocześnie przeciw wielkiemu uczuciu. Wokół grobu Morrisona zawsze ktoś przystaje. Doświadczamy wtedy metafizycznego spotkania. Niektórzy odwiedzający dosłownie traktują metafizyczne odwiedziny. W ukryciu popijają łyczek mocniejszego trunku, dopalają też skręta. Dla mnie metafizyczne spotkanie z Morrisonem na Pére-Lachaise było krzykiem człowieka uciekającego przed miłością. Stąd myśl: pozwólmy się kochać przez innych. Zbyt często uciekamy przed miłością podążającą za nami. Zaproponowana dzisiaj druga płyta jest według mnie uzupełnieniem pierwszego krążka. Łączy odtwarzane płyty słowo miłość. Brakuje jej we współczesnym świecie. Niektórzy chcieliby nam podarować niezastąpione uczucie. Jednak nie każdy z nas potrafi przyjąć dar miłości. Jim Morrison pragnął ognia miłości, ale uciekał przed nią. W muzyce dosłyszymy takie nuty. Potrzebujemy jednak dobrego nastrojenia naszych uczuć. Postarajmy otworzyć się na miłość.

Jacek z Łodzi

 

Dla mnie The Doors to zapadające w pamięć melodie, świetnego, bazującego na rock'n'rollu i bluesie warsztatu, to głównie teksty Jima Morrisona. To one powodują, że dokonania grupy zyskały tak szczególny, unikatowy charakter. Jim snuł swoje poetyckie opowieści idealnie dostrajając się do brzmienia tworzonego przez pozostałych muzyków, hipnotyzował swoim głosem słuchaczy  i  kreował wręcz teatr na scenie. Szkoda, że nie udźwignął swojego talentu, swego geniuszu. Otrzymał zbyt wiele i to go przerosło, ale mimo wszystko pozostawił po sobie dużo ważnych utworów i kilka znakomitych płyt. Ja cenię szczególnie mroczny i frapujący album "Strange Days" oraz właśnie "L.A. Woman", bo ta płyta jest znakomitym ukoronowaniem wspólnego czasu Jima i The Doors i jest to też chyba najlepiej brzmiący ich album. Bardzo lubię szczególnie rozkołysany rytm w utworze "Love Her Madly", ale także uwodzi mnie marszowa "L`America"...    

Nadmienię jeszcze, że to co łączy temat zespołów Miłość i The Doors, to osoba Tymona Tymańskiego, który często na koncertach różnych swoich projektów (np. jako Tymon and Transistors) wykonywał i wykonuje utwór "When The Music's Over" w długiej, improwizowanej formie. "Taniec smoka "Miłości zaś to niewątpliwie bardzo ważna płyta i cieszy mnie to, że zostanie dziś przedstawiona i omówiona.

Maria Szycher

 

Bardzo dziękuję za przypomnienie ostatniej płyty The Doors, i postaci Jima Morrisona!

Mimo że urodziłam 10 lat po śmierci Jima Morrisona, to dla mnie zespół mojej młodości, i w ogóle jeden z ważniejszych dla mnie zespołów - posiadałam wszystkie płyty, tzn. kasety The Doors (i dalej posiadam), koszulki, plakaty itp., itd. Zaczytywałam się w poezji Jima Morrisona, i zafascynowana byłam, i dalej w jakimś stopniu jestem, muzyką Doorsów i postacią J. Morrisona. Dla mnie Doorsi chyba dlatego są tak ważni, bo zarówno ta muzyka jak i teksty, zawierają tak wiele różnych nastrojów i aspektów życia - jest zarówno życie, miłość, szczęście, jak i melancholia, osamotnienie, zatracenie, śmierć i wszystko to co mroczne wokół nas i w nas samych.

Chyba wszystkie płyty są dla mnie ważne, zarówno te z wcześniejszego okresu zespołu jak i te późniejsze. L.A. Women na pewno jest chyba jedną z ciekawszych płyt Doorsów, wyczuwa się, tak jak już Państwo i Słuchacze wspominali te zmiany, które zachodziły w otaczającym świecie, w zespole, i w samej psychice Jima Morrisona, który chyba jak wielu charyzmatycznych i ponad przeciętną wrażliwych artystów, nie potrafili unieść własnego talentu, może nawet dla mnie geniuszu, bo dla mnie ta muzyka jest jedyną w swoim rodzaju, i chyba zawsze już będzie dla mnie taka ważna.

Ewa

Bardzo się cieszę na emisje płyty zespołu Miłość, który miałem okazję oglądać na koncertach kilkukrotnie jeszcze pod koniec lat 80tych jako trio, potem w połowie lat 90tych jako kwintet. Pamiętam też doskonale, ze zarówno Miłość jak i inne zespoły nurtu tzw  jassowego, pomimo naprawdę niemałej popularności, wcale nie miały dobrej prasy  i opinii w środowisku jazzmanów. Jednak po latach ten ruch, który wtedy był trochę wielkim przełomem w polskiej muzyce improwizowanej, trochę blagą, trochę hucpą, wydawał swoje manifesty i łamał zasady -  można wyróżnić jako jedno z najciekawszych zjawisk polskiej muzyki ostatniego ćwierćwiecza. Niebywały konglomerat wykształconych muzyków chcących iść pod prąd i nie bojących się współpracować z samoukami punkowo - nowofalowymi czy to ze środowiska Gdańskiej Sceny Alternatywnej, czy z wrocławskiego Totartu :) Ale miało być o "Tańcu Smoka". Dla mnie to jest jedno z największych osiągnięć Miłości i sceny jassowej. Ale, moim zdaniem, żeby dobrze je zrozumieć należy mieć po pierwsze - nieco erudycji i wiedzy muzycznej, po drugie - poczucie humoru i nieco ironii, po trzecie - trzeba być otwartym na nowości.  Słuchając tej płyty wyrobiony słuchacz odkryje wpływy Coltrane'a, Dolphy'ego, Colemana ale klasyków w typie Mingusa i Monka. Zresztą sam Tymon zeznawał kiedyś ,ze impulsem do założenia Miłości był wielogodzinny seans z "Love Supreme" Coltrame'a. Muzycy też z powodzeniem wykorzystywali możliwości studia, np. puszczając od tyłu partie basu w "Ostatnie z Ludzkich Smoków" albo  - w tym samym - przyspieszając partie wokalne, co dało efekt znany z albumów Franka Zappy!  Z kolei "Lewy Jass" to kapitalne ukazanie estetyki "noir" jazzu. Akcenty humorystyczne? Proszę bardzo - "Leizor I Niutnia" rozpoczyna się jakbyśmy z  trzeszczącego analoga słuchali jakiegoś  pędzącego  free hard-bopu z okolic 1960r, by w okolicach 2minuty 50sek wszystko na chwile zamarło i słyszymy Tymonow "ach - przepraszam" i utwór pędzi dalej :)  Cóż jeszcze? Powykrzywiane blusisko "Pańska bródka mnie denerwuje " nie tak dalekie od estetyki Buthole Surfers.  Leszek Możdżer na chwilę czaruje Szopenowsko w końcówce "Maszyny Ludzkiej" . Dla mnie ozdobą tej płyty są - wręcz transowe - "Taniec Smoka" i "Łzy Smoka", gdzie każdy z muzyków ma chwilę dla siebie, a nieco latynoska rytmika  i piano zderzone są z jakimiś azjatyckimi dźwiękami. Nad wszystkim unosi się duch Dona Cherry i Pharoaha Sundersa - tak to słyszę :) Kapitalna  płyta kapitalnego składu legendarnych już muzyków. To wspaniałe, jak świetnie się potem rozwinęły kariery Leszka Możdzera, Mikołaja Trzaski, Macieja Sikały i Tymona Tymańskiego. I tylko żal, że Jacek Olter za wcześnie się pożegnał z życiem...

Jacek "Leśniczy" – Szczecin

 

Miłość. Tutaj cała masa wspomnień. W latach 90tych byłem bardzo częstym gościem w gdyńskim Sax Clubie prowadzonym przez Przemka Dyakowskiego. Grywał tam wówczas m.in. Leszek Możdżer, wówczas student Akademii Muzycznej w Gdańsku. W klubie było pianino i ktoś wkrótce wpadł na pomysł kupna fortepianu. Zbierano więc datki od publiczności. Przez wiele lat miałem potem na biurku naklejkę z napisem "Zbieram na fortepian dla Leszka Możdżera". Przez kilka lat starałem się uczęszczać na wszystkie koncerty grup grających, jak to wówczas wymyślili "jass". A Miłość była zdecydowanie numer 1. I jeśli ktoś zna ich muzykę tylko z płyt to nie zna ich wystarczająco. Na koncertach większość utworów zamieniała się w kilkunastominutowe transowe suity pełne zbiorowych improwizacji. Kilka z tych koncertów pamiętam bardzo dobrze do dziś. Np. koncerty w gdańskim klubie Żak. W tak zwanym w Gdańsku "starym Żaku" ( w którym dziś nie ma już ani klubu ani kina). Chodziło się do starego Żaka na Miłość, na Walk Away i na inne koncerty. W gdańskim Irish Pubie piwo sprzedawał wtedy Darek Herbarz, ale również tam występował razem z Piotrem Lemańczykiem...  Na koncerty Miłości przychodziły w Gdańsku proszę mi wierzyć TŁUMY. Inne grupy jassowe takie jak Arythmic Perfection Jerzego "Mazzola" (starszego brata Wojtka) czy Kury też miały wzięcie ale na Miłości zawsze był tłok :) . Pytanie czy ta muzyka przetrwała próbę czasu? Hm, na płytach, które pozostały jest sporo ciekawych pomysłów... Z pewnością są świadectwem pewnej epoki. Tamtych czasów.

Można by wspomnieć o rozterkach jakie mieli wykształceni muzycznie Możdżer i Sikała kiedy musieli się wpasować w szalone jak się wydawało pomysły Tymona. Jednak, pozwoliło to otworzyć się na nowe i rozwinąć..   Co do Jacka Oltera- to był niezwykły talent - w tym roku w styczniu minęła już 20 rocznica jego śmierci... Muszę dodać, że Ptaszyn w latach 90tych uważał Jacka za najlepszego polskiego perkusistę. Pamiętam, koncert zespołu Pana Jana w Sopocie z Jackiem na perkusji. Również niezapomniane chwile. Z kolei Leszek Możdżer nagrał z Ptaszynem płytę z muzyką góralską - kwartet jazzowy (z Czarkiem Konradem na perkusji ) i zespołem Jana Karpiela Bułecki. Pamiętam ich koncert w Teatrze Miejskim w Gdyni (który to teatr był siedzibą Sax Clubu)... Ech mnóstwo pięknych wspomnień...

Adam Miszewski

 

Od razu powiem, że nie mogę się ustrzec słów mocnych takich jak: kop, cios, szok. Bo tym była dla mnie  ta płyta, kiedy się ukazała. To był powiew świeżego powietrza: Miałem też szczęście widzieć kilka koncertów ,,Miłości'' pod koniec liceum i na początku studiów. Fenomen tego zespołu polegał chyba na tym, co tak wspaniale uchwycił bodaj Monk mówiąc ''wrong is good'', co jest esencja jazzu. Powiedziałbym, że w grzechu, czy błędzie jest zarzewie życia. W pewnej nieświadomości. To rodzaj dezynwoltury, która przecież wynikała z tego, że i Tymon, i Mikołaj Trzaska wyrośli z innego niż jazzowy pnia. A z drugiej  nie mogę się nadziwić dziś, słuchając jej w radiu, jak bardzo osadzona w jazzowej tradycji jest ta płyta. 

Dariusz Szymański

 

Z Miłością jest śmieszna historia. Kaseta Miłości z Lesterem Bowiem była pierwszą muzyką jazzową, jaką w życiu zakupiłem i próbowałem słuchać. Dzisiaj mogę tego słuchać bez problemu, ale wtedy miałem wrażenie, że ktoś zrobił mnie w trąbę i sprzedał mi humbug. 

Krzysztof Mazur

***

Tytuł audycji: Wieczór płytowy

Prowadzili: Tomasz Szachowski i Przemysław Psikuta

Data emisji: 2.05.2021

Godzina emisji: 22.00


Playlista