Rok z życia muzycznej dziennikarki Trójki

  • Facebook
  • Twitter
  • Wykop
  • Mail
Rok z życia muzycznej dziennikarki Trójki
Wykonanie piosenki "Dogs Day Are Over" przez Florence and The Machine na festiwalu Glastonbury to dla Anny Gacek najbardziej pamiętny moment roku 2010.

- Gdy za 25 lat powstanie kolejna lista 500 najważniejszych płyt w dziejach, nie wydaje mi się, by było dla niej miejsce dla choćby jednej wydanej w 2010 roku - pisze w swoim podsumowaniu Anna Gacek.

Anna Gacek to jedna z najmłodszych, a zarazem najbardziej zapracowanych muzycznych redaktorek Programu Trzeciego. Producentka "Offensywy" i "Myśliwieckiej 3/5/7" za mikrofonem pojawia się w pierwszych godzinach niedzieli, gdy między 2:00, a 6:00 zaprasza nas do swojego muzycznego "Atelier". Parę godzin później, bo już o 9:00, wspólnie z Tomaszem Żądą prezentuje nam od kuchni klasyczne albumy polskiej fonografii w audycji "Historia Pewnej Płyty". W końcu we wtorkowe popołudnia wspólnie z Wojciechem Mannem dziennikarka wprowadza nas "W Tonację Trójki".

Wkrótce, na naszych stronach Anna Gacek rozpocznie nowy cykl, w którym podsumuje mijającą dekadę. Tymczasem zapraszamy na jej autorskie podsumowanie minionych 12 miesięcy:

- To był rok delikatny muzycznie. W każdym znaczeniu. Nic utrwalonego na płycie nami nie tąpnęło, nie zmieniło świata wokół nawet o milimetr. Kolejny rok, w którym obyło się bez rewolucji. Gdy - za powiedzmy 25 lat - powstanie kolejna lista 500 najważniejszych płyt w dziejach, nie wydaje mi się, by było dla niej miejsce dla choćby jednej wydanej w 2010 roku. Roku dobrych, bardzo dobrych, ale zupełnie niewyjątkowych płyt. Było spokojnie. Także dźwiękowo. Większość moich ulubionych albumów wydanych w minionych dwunastu miesiącach to rzeczy bardzo łagodne, nastrojowe, melancholijne, ciche.

Zaczęło się chyba od "I Speak Because I Can" Laury Marling. I natychmiastowej odpowiedzi zza Oceanu, "July Flame" Laury Veirs. Zresztą, nagranie tytułowe z tego albumu jest w pierwszej dziesiątce moich ukochanych melodii 2010 roku. Dwie dyskretne damy, mniej pretensjonalne wykonawczo od wychwalanej pod niebiosa Joanny Newsom. Laura V. niestety trochę nierówna, Laura M. od początku do końca mocna pięknymi melodiami, mądrymi słowami i delikatnym, dziewczęcym głosem. Obie bardzo kameralne, intymne, idealnie by budzić się z nimi do życia wraz z polskim przedwiośniem.

 

 

Wcześniej, z paskudną, lodowatą atmosferą polskiej zimy idealnie komponowało się monumentalne, trudne, ambitne "Hidden" These New Puritans. A gdy było już za dużo tego szarego, kolorów zimie dodawało piękne jakimś niedefiniowalnym urokiem, delikatne "There Is Love In You" Four Tet.

Wiosnę kojarzę tylko z jedną płytą, "High Violet" The National. To jeden z trzech ubiegłorocznych albumów, którego tracklistę jestem w stanie odtworzyć z pamięci. Amerykańska grupa przed wydaniem tego albumu była dla mnie jednym z tych zespołów, które się szanuje, ale niekoniecznie lubi. Tym razem jednak, coś chwyciło mnie za serce od pierwszych dźwięków "Terrible Love" i trzymało do samego końca. Uwielbiam ten rodzaj muzycznego kontrastu, kiedy przebojowe piosenki niosą smutne, przygnębiające treści. A takich utworów na "High Violet" nie brakuje. I zawsze bardzo inspirowało mnie ich podejście do pracy nad tym albumem. Zachęcani przez Michaela Stipe’a z R.E.M. mantrowali sobie: "nie boimy się przebojów", a na ścianie studia powiesili wielki napis "szczęście". I to słychać. Jest to płyta mądrego, dojrzałego, a nie cierpiętniczego smutku ubranego w kilkanaście świetnych melodii. No i jeszcze koncert w Chorzowie. Kto był, ten wie, że nie ma słów…

 

Ale dość smutków. Promykiem radości okazał się album "Before Today" Ariel Pink’s Haunted Graffiti. Słoneczna, radosna, eklektyczna, psychodeliczna, hipisowska, cudowna płyta! Wariat Ariel Pink nieco pohamował swoje szalone muzyczne pomysły i popracował nad bardziej tradycyjnymi piosenkami. Wyszedł album, któremu chyba ze wszystkich wydanych w 2010 roku najbliżej na mojej prywatnej liście do tytułu płyty roku. Na taki zasługuje muzyka, przy której chcesz się bawić, tańczyć, kochać, żyć! A tak właśnie z "Before Today" jest.

Druga połowa roku przyniosła zachwyt całego świata "The Suburbs" Arcade Fire i masowe rozczarowanie "Come Around Sundown" Kings Of Leon. Mnie tymczasem oczarowała niszowa produkcja, nagrana pewnie za jedną tysięczną budżetów tamtych płyt. "Forget" Twin Shadow. Czyli znów melancholijnie i prosto w serce. Pięć lat temu tak pięknie o miłości dwudziestokilkulatków śpiewał Kele Okereke z Bloc Party. Dziś robi to właśnie George Lewis Jr.

Nieco dojrzalsze spojrzenie na temat zaprezentował, wracający do wielkiej formy właściwie z twórczego niebytu, Badly Drawn Boy. Jego "Photographing Snowflakes" to poruszający zapis końca miłości i żmudnego procesu odbudowywania nadziei. Komu mało, niech koniecznie połączy to z "Lonely Avenue" Bena Foldsa i Nicka Hornby’ego. Ich "Picture Window" to chyba najsmutniejsza piosenka, jaką słyszałam w tym roku. Ale "In Safe Hands" BDB też daje radę.

Jak zawsze w przypadku słabszych fonograficznie lat, są to miesiące raczej "momentów" na nierównych albumach. Stąd wyróżnienia dla płyt Avi Buffalo, Warpaint, Tame Impala i Best Coast, bo na nich "momentów" nie brakuje. "What’s In It For" to też mocny kandydat do tytułu "przeboju roku".

No i jeszcze jedna kategoria, Polska. Cieszę się z sukcesu Brodki, bo choć "Granda" do mnie nie trafiła, a nachalne zachwyty mediów głodnych czegokolwiek wartościowego na polskim rynku zniechęciły mnie skutecznie, doceniam próbę zrobienia czegoś innego, a przede wszystkim zdobycie tym "innym" publiczności. Bo na nic się zdadzą zachwyty recenzentów, jeśli ludzie tego nie kupią. Kto był na koncercie promującym "Grandę" ten musi przyznać, że Monice udało się podbić tą produkcją serca słuchaczy. A z tym nie ma co polemizować żaden krytyk.

Dość o krytyce. Moja ulubiona polska płyta 2010 roku to płyta jazzowa, czego nigdy bym się po sobie nie spodziewała. A jednak, "Monster Of Jazz" Pink Freud jest płytą tak dobrą, że wymyka się ograniczeniom słuchacza, czy gatunkowym podziałom na rzeczy, które się "lubi i nie". No a "Diamond Way" to chyba moje 3:20 sekund roku.

I jeszcze jeden polski zachwyt. A właściwie globalny. Te dwie piosenki wymiotły mnie od pierwszego przesłuchania i wciąż tak działają. Trzymam za nich mocno kciuki, bo jeśli będą robić takie numery, to przed nimi światowa kariera. Zachwycające "Heats" i "Distance Of The Modern Hearts" łódzkiego zespołu Kamp! Dwa najczęściej odtwarzane w Atelier utwory w 2010 roku. I wciąż nie wiem, który podoba mi się bardziej…

Jednak prawdziwą bohaterką mijających dwunastu miesięcy jest dla mnie Florence And The Machine. Jasne, "Lungs" to rzecz jeszcze z 2009 roku. Ale talent tej dziewczyny wymyka się kalendarzowym ramom. Pojawiła się na ceremonii wręczenia nagród MTV i zrobiła takie wrażenie w Ameryce, jakiego dawno nie zrobiła tam żadna brytyjska dziewczyna. Powiecie: „A Amy Winehouse?” Jasne, tylko na każdy kłopot Amy przypada jeden talent Flo. Dziewczyny o boskim głosie, wielkiej wrażliwości muzycznej, cudownej scenicznej prezencji, charakterystycznej urodzie, niesamowitych nogach i ogromnej pracowitości. Suma tego wszystkiego daje nadzieje na obserwowanie narodzin prawdziwej kariery, czegoś opierającego się wszelkim fenomenom i modom, gustom i sztucznie kreowanym sensacjom. Zresztą, popatrzcie sami. Dla mnie to jest moment roku 2010:

 

Jeśli już jesteśmy przy wizualiach, nie mogę się powstrzymać, by nie wspomnieć o tym albumie. Pewnie czekali na niego nieliczni. W końcu, to dinozaur, pan z innej epoki. O jego klasie, uroku, głosie, garniturach, elegancji i szyku powiedziano już chyba wszystko. Ja najbardziej lubię to zdanie: „Bryan Ferry to facet z planety Cool. Cieszę się, że wraz z premierą „Olympii” wrócił na Ziemię. W towarzystwie samej Kate Moss!

A rozczarowania 2010? Kele Okereke, który pożegnał na dobre gitarową melancholię Bloc Party, a powitał mroczne klubowe brzmienia na swojej jazgotliwej i dudniącej debiutanckiej solowej płycie. Interpol, którzy po ubiegłorocznym imiennym albumie coraz bardziej okazują się być zespołem jednej, debiutanckiej płyty. The Drums, którzy wszystko co najlepsze wydali nie na swojej pierwszej płycie, ale na wcześniejszej EP-ce. MGMT, którzy słowem ‘ambicja’ ukryli fakt, że nie potrafili na drugi album napisać tak dobrych piosenek, jak na pierwszy. Ostatnie, wtórne do bólu, odpryski fascynacji brzmieniami lat osiemdziesiątych, natrętnie wciskane nam jako coś dobrego przez brytyjskich dziennikarzy, czyli Delphic i Hurts. No i niestety, Hole. Bardzo się cieszyłam z premiery „Nobody’s Daughter”, bo Courtney Love to moja bohaterka, ikona i wielka inspiracja. Ale ani nie jest to dobra płyta, ani nie sprzyja jej upływający od premiery czas. Bo z każdym dniem coraz bardziej jasne staje się, że ukazała się tylko po to, by Courtney miała dobry pretekst by znów być na ustach wszystkich. Niestety, wciąż z pozamuzycznych powodów. I jeszcze jeden nieudany powrót. Żal, że tyle pracy i dobrych intencji zostało włożonych w come back Edyty Bartosiewicz. A najbardziej żal chyba nadziei fanów. Koncert Edyty zostawił mnie w podłym nastroju, bo to wszystko wyglądało i brzmiało, jakby wciąż był rok 1996. A nie jest. I chyba już tam, na Orange Warsaw Festival miałam przeczucie, że dziś ta historia zaczyna się i kończy…

A co przed nami? 2011 wygląda na rok raczej popkulturowy niż rock’n’rollowy. W maju czeka nas premiera nowej płyty Lady Gagi, co będzie być może pierwszym prawdziwym sprawdzianem nie tyle jej popularności – bo tu już chyba niewiele zostało do zrobienia - co jej siły przetrwania tej szalonej mody. Będzie to tym ciekawsze, że z tym fenomenem będzie się prawdopodobnie mierzyć sama Madonna, która również zapowiada nową płytę. Bez względu na to, czy „Born This Way” będzie kompletną klapą czy wielkim sukcesem, prawdopodobnie to właśnie tym albumem i tym pojedynkiem dwóch wielkich gwiazd pop będzie żył świat w 2011 roku.

W tygodniu,  w którym piszę te słowa, na okładce „New Musical Express” widnieją słowa: „niech indie rock znów będzie na listach przebojów”. Mniejsza o etykietki: rock, alternatywa, indie, rock’n’roll.  Dziś to znaczy przede wszystkim: gatunki albo wymarłe, albo nieinspirujące, albo niszowe. Naiwnie wierzyłam, że tak jak w 1991 roku Nirvana rozwaliła świat „Nevermind”, jak w 2001 roku The Strokes zrobili – mniejszą, ale jednak – Nową Rockową Rewolucję „Is This It”, tak i początek tej dekady rozpoczniemy w świetnych rock’n’rollowych nastrojach. Niestety, nowy zbawca rocka ukrywa się gdzieś w garażu. Wciąż wierzę, że są takie piwnice, w których teraz tworzy się nieodkryta jeszcze historia. Wytapetowane zdjęciami The Clash, Pixies i The White Stripes, pełne nastoletnich nadziei o prostym, surowym, szczerym graniu, którego tak bardzo brakuje! Więc gdziekolwiek jesteście, czekamy!

                                                                                                         Anna Gacek

Polecane