Andrzej Person

  • Facebook
  • Twitter
  • Wykop
  • Mail

Dzisiaj naprawdę jest wielkie święto sportu. Co nie znaczy, że nie powinniśmy pamiętać o tych, którym się dzieje krzywda.

Posłuchaj

+
Dodaj do playlisty
+

Dzień dobry. Dziś Salon polityczno – olimpijski, można rzec, a gościem jest senator Platformy Obywatelskiej Andrzej Person, były rzecznik Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Dzień dobry panu.

Witam serdecznie.

W Warszawie, a nie w Pekinie?

Nie. Od ’72 roku byłem na prawie wszystkich igrzyskach. Raz chcę spojrzeć z zewnątrz, jak to wygląda. W środku jest zupełnie inaczej.

Czyli to nie protest polityczny?

Nie, nie. Ja nie mogę protestować, bo nie miałbym szacunku do tych ludzi, którzy włożyli w to całe swoje dotychczasowe życie, bo nie da się w ciągu roku wypracować olimpijskiej formy. Oni nagle zostali ustawienie w narożniku do bicia przez tych polityków, którzy nie poradzili sobie z tym, co było wcześniej. To jest długa historia. Dzisiaj naprawdę jest wielkie święto sportu. Co nie znaczy, że nie powinniśmy pamiętać o tych, którym się dzieje krzywda. Ale ktoś zadecydował wcześniej, nie w 2001 roku, tylko wtedy, kiedy była dyplomacja pingpongowa, kiedy świat nagle się otworzył i powiedział: „Chodźcie tu do nas, bo u was będzie się tanio produkować trampki i inne gadżety.” Ale z drugiej strony uczciwie przyznajmy, że już dzisiaj Chińczycy nie witają się już pytaniem: „Czy dzisiaj już jadłeś?”, to było najpopularniejsze w Chinach. Nie ma tych dziesiątek milionów ludzi, którzy głodowali. Ten świat się zmienił i świat z kultury śródziemnomorskiej nie może udawać, że tamtego nie ma.

Właśnie. Jednak przedstawiciele najwyższych polskich władz, oprócz ministra sportu, nie pojechali do Pekinu. To dobrze?

Mam szacunek wielki do premiera, który, wiem, jest znakomitym znawcą sportu, a mimo to dotrzymał słowa, które dał wcześniej. Część zmieniła opinię. Pan Sarkozy wymachiwał szabelka, a w momencie, kiedy – nie chcę być złośliwy, ale – kiedy Chińczycy też pogrozili (bo przecież zawsze kij ma dwa końce), jednak pojechał, jednak Dalajlamy nie przyjmie. Do nas Dalajlama przyjedzie pod koniec roku. Krótko mówiąc, nie wszyscy tego słowa dotrzymali. Z drugiej strony znajdują wyjścia kompromisowe. Pan Sarkozy mówi, że dzisiaj wręczy chińskim przywódcom listę aresztowanych. To też jest jakiś sukces. Jeszcze inne rozwiązanie zastosowali Amerykanie…

To piękna historia jest. Wybrali na chorążego Lopeza Lomong, uchodźcę z Darfuru. On będzie chorążym amerykańskiej reprezentacji. To sami sportowcy wybrali, a nie komitet. To piękny gest.

Fantastyczny. Wszyscy o tym wiedzą. Gdzieś z tyłu głowy ta myśl kołacze cały czas: „Ja tu jestem, tam ludziom się krzywda dzieje.” Ale też mówimy o innym świecie. Ja, broń Boże, nie chcę żadnego moralnego relatywizmu stosować, że demokracja w Luksemburgu powinna być taka sama jak w Chinach, ale jednak to jest półtora miliarda ludzi. Te różne protesty i to, co apeluje pan Pöttering – w jakimś sensie nasz przywódca, bo przecież przewodniczący Parlamentu Europejskiego – żeby sportowcy protestowali, ale jednak do Coca-Coli i tych innych firm jednak nie apeluje, tylko do tych, którzy tam pojechali.

Czy to tak na pokaz trochę będzie? Będą jakieś demonstracje, ale tak naprawdę o Tybecie się zapomni dzień po zakończeniu olimpiady?

To jest najważniejsze pytanie. Żeby nie zapomnieć, żeby spotkać się 25. sierpnia i cały czas o tym mówić. To wtedy na pewno odniesie skutek. Dziś już chyba jakiś skutek odniosło. Natomiast takie dramatyczne decyzje, że ja nie będę tego oglądał… oczywiście to jest prawo wyboru każdego, ale myślę jednak, że to jest wielkie święto, wielki festiwal i ciągle wielka idea, chociaż okaleczona.

Czasami ma wrażenie, że trochę obrażeni jedziemy na te olimpiadę – obrażeni na gospodarzy. Ale jedziemy, bo nie wypada nie być.

Tak zrobiliśmy wam wielką łaskę, że przyjeżdżamy… Oczywiście jest w tym trochę prawdy, że na naszych plecach czy z nami w tle pokażecie światu na co te czterdzieści miliardów wydaliście, a właściwie dużo więcej, że Chiny to już nie jest chory kraj Azji, jak kiedyś je nazywano, tylko że to jest mocarstwo i że są oni z tego dumni, bo większość Chińczyków tak to odbiera.

Mimo, że zostało to okupione wieloma ofiarami. Jak się ogląda film dokumentalny „W górę Jangcy”, widać jak Chiny dochodziły do tej potęgi, jakim kosztem. Z boku ta cała bieda. To jest przerażające. Ale jest pewien niepokój, że mimo tej idei olimpijskiej wzajemnej pokojowej rywalizacji, jest jakaś podskórna niezbyt sympatyczna rywalizacja.

Tak, to prawda. Jeżeli ta idea ma przetrwać, może nie w czystej postaci, ale przynajmniej w postaci przykrojone j do XXI wieku, to trzeba spuścić powietrze z tego balonu. Myślę, że to nastąpi w Anglii. Londyńczycy nie są zachwyceni, bo uporządkowane kraje Europy nie mają potrzeby, żeby się chwalić swoją wielkością czy kulturą. I być może dlatego te londyńskie igrzyska będą już inne. Będą mieszkać w internatach, a nie pięciogwiazdkowych hotelach, stadiony i hale nie będą kosztowały miliardy. To w dalszej perspektywie jest szansa. Sport ciągle łączy i klei. Zdaję sobie sprawę, że ciężko przekazać. Kiedy słyszymy o rekordach, o dopingu, o komercjalizacji, globalizmie i tych wszystkich klęskach idei olimpizmu, to ciężko zrozumieć to, co jest tam w środku, że ci ludzie są autentycznie szczęśliwi, że ileś lat pracy przyniosło taki efekt. To jest moi zdaniem bardzo pozytywny przekaz dla świata czy dla jakiejś wioski, gdzie wychował się dany kolarz czy łuczniczka się wychowali.

Raz na cztery lata świat ogląda egzotyczne nieraz dyscypliny sportu.

To prawda. To jest kolejny, jeśli nie problem to powód do zastanowienia. Powoli robią się takie niszowe te igrzyska. Te wielkie dyscypliny przez ponad sto lat wykształciły własne olimpiady. Lekkoatleci mają swoje, Tour de France, Wimbledon… – to wiadomo. Golf nawet się nie pcha na olimpiadę. Teraz jest jakaś inna atmosfera. Generalnie to jest szansa dla tych, których oglądamy rzadko, którzy włożyli w to dużo pracy i zdrowia, ale nie mieli szczęścia być na pierwszych stronach gazet, przynajmniej sportowych. Teraz przez tę chwilę będą pokazywali na przykład, jakie trzeba mieć precyzyjne oko, żeby z łuku trafić w dziesiątkę. Ale różnica między nami a starszymi demokracjami w kulturze fizycznej polega na tym, że w Anglii Steve Redgrave został sportowcem stulecia; nie Beckham czy jacyś inni idole ludu, tylko wioślarz, który wygrywał pięć razy z rzędu igrzyska olimpijskie. Wielka, szlachetna postać ze spiżu. U nas też się docenia, ale tylko na chwilę. Tak naprawdę bohaterem jest ten, który kopie piłkę, nawet jak to źle robi tak jak w Klagenfurcie. Potem tłumy śpiewają: „Polacy, nic się nie stało”.

Myśli pan, że realne są te obawy, że pojawią się nadludzie, genetycznie dopingowani, że chińskie laboratoria wyprodukowały przed igrzyskami niebotycznych sportowców?

Dla mnie – może ja już za długo się tym zajmuję? – ciągły brak równości szans dyskwalifikuje ideę olimpijską. Wiem, że to, co powiedziałem brzmi trochę naiwnie, ale dopóki ta walka jest w  miarę skuteczna, dopóki Marion Jones czy inni są złapani albo się przyznają, to to ma sens. Sami sportowcy to wiedzą najlepiej. Jeżeli my dwaj rywalizujemy od wielu lat i nagle pan widzi, że ja skaczę o metr wyżej chociaż jestem u schyłku kariery, to pan wie, że to jest jakaś lipa. Ci, którzy są wewnątrz doskonale wiedzą, że litewski dyskobol Alekna najlepiej rzuca dyskiem. I jak zajmuje trzecie czy czwarte miejsce, to coś było nie tak. potem jeden jest zdyskwalifikowany, potem drugi – tak jak to ostatnio było w Atenach – i Alekna ostatecznie jest pierwszy. I tak być powinno.

Może należałoby zrezygnować z wielkich profitów olimpijskich, wielkich nagród, emerytur, żeby powrócić do czystej idei, do zabawy, radości. Bo to chyba pieniądze spowodowały, że ta radość poszła w inną stronę.

A te pieniądze przy pomocy bożka czyli mediów – jak nie będzie transmisji w telewizji, to nikt nie będzie płacił, a jak nikt nie będzie płacił, to będziemy biegać sobie dla przyjemności.

To jest możliwe?

Jest możliwe. Jest taki model na przykład w Skandynawii, w Szwecji. Tam nie noszą piłkarzy czy hokeistów na rękach. Tam Stenmark wygrał najwięcej slalomów w historii, ale nie jest półbogiem. Często przywołuję przykład, jak pingpongista Jan Owe Waldner zdobył w Barcelonie złoty medal, wcześniej Szwedzi nie mieli złotego medalu. Rozgrywki były w hali dworca. Skończyła się dekoracja. Patrzę, on sobie odbija piłkę. Był z człowiekiem, którego w pierwszej chwili nie poznałem. W krótkich spodenkach. A to był król Szwecji, który był na wakacjach, przypłynął jachtem i grał sobie z Waldnerem w pingponga. Jakby tak traktować ten sport i rozumieć… To jest właśnie to, co pan mówi. Ale są różne biedne ambicje polityków, którzy w świetle rampy, w odblasku złotego medalu będą budowali swoją karierę. Sport jest w gruncie narzędziem do takiego działania. Dzisiaj trochę tak będzie. Wiem, ze nastrój jest zbyt minorowy, ale tę drugą stronę medalu tez musimy widzieć.

Powiedział pan o medalu…, jakie są nasze szanse medalowe?

Wczoraj starałem się patrzeć obiektywnie i nasz fenomenalny pięściarz pan Jerzy Kulej miał do mnie pretensję, że jestem mało optymistyczny. Ciężko być optymistą, jak widać co się dzieje. Pula medalowa jest ograniczona i najprawdopodobniej chińczycy wytną z niej najwięcej. Potem Amerykanie, którzy też nie lubią przegrywać. Potem Rosjanie, którzy cały czas się do tego przygotowywali. A później jest cały wielki sportowy świat, gdzie jest WF, w którym 40% ludzie się rusza, a nie 4% jak w Polsce.

Ale są jacyś pewniacy?

Są. Trudno sobie wyobrazić, żeby bez medalu, może nawet dwóch wrócili szermierze. Zwłaszcza dziewczyny. W dodatku takie ładne jak Sylwia. Liczę na sporty wodne, w których od dłuższego czasu się specjalizujemy. Wspomnijmy chociażby o wioślarzach. Ta czwórka zawsze wygrywała. Wśród nich jest facet chory na cukrzycę i potrafi taki sport uprawiać. Niesamowite. Są kajakarze. Liczę na to, że Marek Twardowski, który dzisiaj będzie szedł z flagą, odmieni niedobrą w ostatnich igrzyskach tradycję, że chorążemu nie zawsze się udawało. To jest wielka sprawa. Ja akurat miałem szczęście, byłem na jedenastu igrzyskach, które oczywiście zamieniłbym na jedne jako zawodnik, ale Bóg nie dał talentu, więc byłem tylko w grupie działaczy czy dziennikarzy. Kiedy pan wchodzi na stadion i ma świadomość, że cały świat ogląda, to nie zamieni pan tego na nic. Nie ma takiej wartości, którą by ktoś zapłacił za to, by iść z flagą na czele ekipy.

Ważny jest ten pierwszy medal. Obserwuje pan, co się dzieje w reprezentacji olimpijskiej od środka. Jak nie idzie, to nie idzie…

Piekielnie ważne są pierwsze dwa, trzy dni. To jest najważniejsze. Wtedy jest problem z atmosferą. Zaczyna się robić bardzo nerwowo. Pamiętamy Atlantę. Pierwsze trzy dni i nagle jesteśmy na pierwszym miejscu. Dwieście państw i my pierwsi. To jest fantastyczne. Wtedy się wszystko układa. Myślę, że tutaj jest fala wznosząca i opadająca. W Sydney wszystko nam się właściwie zamieniało w złoto. W Atenach wyjątkowo było pod górę. To może teraz… trzeba na to liczyć.

Mimo statystyk, które pokazują, że medali jest coraz mniej. Chciałem zapytać jeszcze o drużyny…

Drużyny są najważniejsze na igrzyskach. Tworzą atmosferę i pewną ciągłość, bo grają przez kilka dni. Jak będzie dwanaście, piętnaście medali, to powinniśmy bardzo się z tego cieszyć. Oczywiście najbardziej liczą się złote. Może nie tak jak dla Chińczyków, którzy mają powiedzenie, że jeden złoty medal to tysiąc srebrnych. Natomiast jest prawdą, że dystans między złotem a srebrem jest gigantyczny. Ale złoto jest najtrudniejsze, trzeba być już superbohaterem masowej wyobraźni.

Polecane