Ćma wielkości drozda

Ostatnia aktualizacja: 19.05.2024 15:22
Po wielu, wielu latach napisze, że ów pasażer ubrany był niczym wracający z pogrzebu księgowy, ale zdradziły go bycze rogi i kozia broda, a także wypielęgnowane racice, wystające ze spodni w kant.
Franz Kafka
Franz KafkaFoto: Shutterstock/Baris Balkan

Danaus plexippus – motyl monarcha, zwany danaidem wędrownym. Rozpiętość skrzydeł – 10 cm. Długość ciała – 3 cm. Jak ten ważący ledwie pół grama owad jest w stanie odbyć liczącą 3000 km napowietrzną podróż z Kanady do Meksyku, pokonując dziennie 130 km? Istnieje kilka hipotez na ten temat.

                                                                                     National Geographic


     Na początku pisanej w roku 1924 „Wigilii” Vladimira Nabokova jest koniec. Synek Ślepcowa nie żyje. Kochał łuskoskrzydłe, tropił je, łowił, badał. Co zostało? Pamiętliwy, żałobny ból starego Ślepcowa, zima bez końca i pamiątki w lodowatym pokoju chłopczyka. Notatnik, podarta siatka, rozpinadła, czarne szpilki, fantastyczne trofea, na zawsze rozpościerające skrzydełka w nakrytych szybami szufladach, i wielki kokon w puszce po herbatnikach. Te ślady czasu przeszłego Ślepcow przeniósł do salonu z kominkiem. Ciepło. Ciepło i czas – tyle starczyło. Kokon pękł, wysunęło się zeń czarne stworzenie, wpełzło na ścianę i zaczęło się przemieniać. W finale Ślepcow widzi hipnotycznego, ogromnego motyla mroku – indyjską ćmę wielkości drozda. Długo patrzy w szkliste oczy, szeroko otwarte na przyprószonych fioletowym meszkiem, grafitowych skrzydłach ćmy, które wzdychają tkliwie jak chłopczyk. Świadectwo, że był. Jest.

     Gdy sto lat temu - we wtorek 3 czerwca roku 1924 - Franz Kafka umierał na gruźlicę krtani w małym Kierling Sanatorium pod Wiedniem, ważył ledwie 40 kilogramów, może ciut więcej. Ot, chłopczyk. Zagłodził się na śmierć, resztkami świadomości robiąc korektę „Głodomora”. „Zabij mnie, bo inaczej jesteś mordercą”, chwilę przed końcem prosił tak lekarza Roberta Klopstocka. Nie został wysłuchany. Musiał sobie poradzić sam. W południe był już lekki jak nigdy. Przyjaciel Kafki, Max Brod, także nie spełnił prośby. Była to prośba inna, wcześniejsza, lecz podobnie ostateczna – o ogień. Lecz Brod nie spalił tego, co napisał Kafka. Nie zmienił w popiół słów „Procesu”, „Zamku”, „Ameryki”, opowiadań, listów do Felicji i Mileny, aforyzmów, „Dziennika” i całej reszty.

     Zostały słowa, Głodomór zatem w nieskończoność nie będzie jadł. Nieszczęsny Gregor Samsa wciąż na nowo będzie się w pierwszym zdaniu „Przemiany” budził pewnego ranka w postaci owada. Jak wiele lat później, jak, by tak rzec, wiele kilometrów czasu dalej, autorytatywnie ustali Vladimir Nabokov, wielki entomolog – ów owad to brunatny, owalny, zawsze gotów do lotu żuk wielkości psa. Dawno, dawno temu, tropiąc kozicę, nieszczęsny Grakchus runął w przepaść, a później łódź zmarłych, która miała przewieźć jego trupa na tamten brzeg, zmyliła drogę. Bez końca włócząc się po ziemskich wodach - w opowiadaniu Kafki „Myśliwy Grakchus” zawija akurat do małego portu w Rivie. Zawija, aby zmarły, lecz w pewnej mierze żywy pasażer, spowity, niczym przyszły motyl, jedwabnym kokonem w kwiaty, mógł na stałym lądzie odpocząć przez chwilę – tak jak w innych, niezliczonych, przeszłych i przyszłych małych portach - odpocząć i porozmawiać z żywymi, opowiedzieć im samotność śmierci i znużenie wiecznością błędnego rejsu. Max Brod nie zdobył się na ogień, więc trupia barka, sunąca lekko, jak gdyby unosząc się nad wodą - niczym ociężały Gregor-żuk, gdyby rozwinął pergaminowe skrzydła i uleciał z „Przemiany” – trupia barka wciąż od nowa przybijać będzie do brzegu w Rivie. Grakchus nigdy nie przestanie powtarzać metafory: „Myśliwy przemienił się w motyla”, nie przestanie pytać: „Byłem myśliwym, czy to moja wina?”, i nie przestanie wracać do zdania, które jest w istocie ciemną, nieziszczoną nadzieją jego stwórcy: „Nikt nie przeczyta tego, co tutaj piszę, nikt nie przyjdzie mi z pomocą”. Ale Brod nie zdobył się na ogień. Więc przeczytali. „Myśliwego Grakchusa”, „Przemianę” i całą resztę słów Franza Kafki, wątłą i nieogarnioną. W eseju o chłodnych labiryntach twórcy „Zamku” Jorge Luis Borges powiada, iż każdy wielki pisarz swoich antenatów stwarza. Tak. A cóż dopiero mówić o „wnukach” mniej bądź bardziej późnych. Przeczytali. Czytają. Motyl niepowtarzalnej prozy migruje, sunie wolno wte i wewte, tak w czasie, jak w przestrzeni.

     Będąc uczniem Liceum w Zipaquirá, Gabriel Garcia Marquez układa jedno z pierwszych, a może właśnie pierwsze opowiadanie. Nosi ono tytuł „Sicosis obsesira” i jest historią siedmioletniej dziewczynki, która przeistoczyła się w łuskoskrzydłe, kolorowe stworzonko, i okrążając świat – spod obłoków przygląda się światu, coraz mocniej zdumiona, że ludzie żyją tak spokojnie, nie wiedząc, kim rzeczywiście są. Kiedy ów lot Marquez śnił na jawie, jeszcze nie znał „Przemiany” – motyl Kafki sam z siebie przybył do niego z tamtej strony, z brzegu nieosiągalnego dla błędnego Myśliwego, w którego nazwisku tkwi włoskie „il gracchio”, co znaczy – kawka. Po trzech latach, już jako student prawa w Bogocie, Marquez przeczyta historię Gregora Samsy – i godziny tej lektury zmienią wszystko. Słuch, widzenie, smak, wyobraźnię. Twórca „Jesieni patriarchy” zawoła do siebie: Niesamowite! Więc aż tak wolna jest literatura! Można opowieści o świecie snuć jak Kafka - „z kamienną twarzą” i z mrocznym chłodem w gardle - dokładnie tak, jak moja babka Tranquilina snuła mi w dzieciństwie historie o zmarłych, chodzących nocami po domu i wsłuchujących się w nasze samotne sny! Wiele lat później, w „Stu latach samotności”, nad głową Mauricia Babilonii, którego zgubi nieogarniona miłość Meme, Marquez zawiesi nieustępliwy obłok setek żółtych motyli, które przez długie lata nieruchomego życia nie opuszczą samotności Mauricia, na zawsze sparaliżowanego w swym łóżku, dręczonego przez piękne blaknące wspomnienia i publicznie potępionego jako złodziej kur. A na samym końcu chwilę falują nad tym, którego już nie ma. Znak, że był.

     Nabokov umieścił „Przemianę” na bardzo krótkiej liście najwspanialszych baśni ludzkości, przyznał jej drugie miejsce, tuż za plecami najbardziej afirmatywnego na Ziemi słówka „Tak”, którym James Joyce zamyka „Ulissesa”. Po indyjskiej ćmie wielkości drozda, w powieściach i innych opowiadaniach Nabokova motyli i ciem zjawia się niewiele mniej niż jest żółtych motyli, tworzących obłok nad nieszczęsnym Mauriciem Babilonią, czekającym na śmierć. I owe latające kawałki milczenia, u Nabokova zawsze są niczym posłańcy istot, których już nie ma po tej stronie, a dane jest im jedynie błąkać się po podszewce naszego powietrza, jak Grakchusowi po ziemskich wodach. Gdyby ów obłok nad Mauriciem nie musiał być w ukochanym kolorze Marqueza, gdyby mógł być mrokiem lub cieniem – do jego stworzenia nadałyby się ćmy, które w powieści W.G. Sebalda „Austerlitz” tytułowy bohater i dziadek Alphonso łowią nocami na wzgórzach, zawstydzeni tak nieludzko ogromną liczbą wysłanników stamtąd, mrowiem duchów, kreślących wokół naftowej lampy hieroglify baśni nie do pojęcia po tej stronie.

     W rodzinnej wiosce Sebalda, położonej wysoko w Alpach, ci, którzy zmarli zimą, musieli miesiącami cierpliwie czekać na uboczu życia, aż ziemia odtaje. Mieli więcej szczęścia niż Grakchus – lato działało bez zarzutu, a steru motylej barki nie dało się już i wciąż nie daje się naprawić. Na kartach opowieści „Czuję. Zawrót głowy” Sebald nicuje los Franza Kafki fikcją „Myśliwego Grakchusa”, albo na odwrót, w los Grakchusa - który, co widać w niespalonych przez Broda szkicach opowiadania, miał się naprawdę przemienić w motyla – wsuwa los stwórcy Grakchusa. Zaś w prologu „Pierścieni Saturna” narrator, próbujący się w szpitalu nieporadnie, paralitycznie doczołgać z łóżka do okna, patrzy na siebie jak na Gregora, przemienionego w żuka. A wcześniej i później, na scenę swej prozy Sebald wprowadza Nabokova, postać starszego pana z siatką na motyle – chłopca z „Wigilii”, gdyby chłopcu dane było dorosnąć i spojrzeć w oczy na skrzydłach indyjskiej ćmy wielkości drozda. Nie tej samej, która pocieszyła jego ojca. Łuskoskrzydłe żyją krótko. Nie tej samej więc, nie. Lecz takiej samej. W sumie – jaka to różnica? Lot trwa.
Szkliste, wiecznie szeroko na skrzydłach otwarte oczy ćmy wielkości drozda. Dalej - oczy upiornych, nastoletnich bliźniaków, których narrator Sebalda, może sam Sebald, dostrzegł w autobusie jadącym przez Weronę, mroczne oczy bliźniaków, z których każdy był doskonałą kalką Kafki na fotografii z czasów szkolnych. Ot, tamten chudy, wysoki chłopczyk, góra 40 kilo wagi – chłopczyk razy dwa. Dalej - parę dni po lekturze „Przemiany”, po seansie czarodziejskiego przeistoczenia człowieka w owada na dystansie zaledwie kilkudziesięciu słów jednego zdania, w przecinającym Bogotę nocnym tramwaju Marquez spotkał fauna z krwi i kości, udającego człowieka. Patrzył zjawie w oczy długo, aż do końcowego przystanku. Po wielu, wielu latach napisze, że ów pasażer ubrany był niczym wracający z pogrzebu księgowy, ale zdradziły go bycze rogi i kozia broda, a także wypielęgnowane racice, wystające ze spodni w kant.

     Dalej - jeszcze jedno cudze zmyślenie, już ostatnie. Albo ostatnia cudza prawda. Jest początek roku 1924, wspomina Nabokov. W grudniu on ukończy „Wigilię”, a w czerwcu umrze Kafka. Lecz póki co trwa styczeń w Berlinie i pewnego popołudnia twórca „Lolity” spotyka w podmiejskiej kolejce twórcę „Zamku”. Po latach wyzna, że oczywiście wtedy tego nie wiedział, lecz dziś jest pewien, że to był on. Jest pewien, gdyż nie sposób zapomnieć tej twarzy, jej bladości, naprężenia skóry i tych całkowicie niezwykłych oczu, hipnotycznych oczu lśniących w jaskini. Tak, nie ma wątpliwości, że to był Kafka, bo gdy wiele lat później pierwszy raz zobaczył jego fotografię – rozpoznał go natychmiast. Proszę pomyśleć: mogłem rozmawiać z Kafką! O czym? Pan z siatką na motyle także tutaj nie ma wątpliwości. Mówiliby o żuku, w którego przemienił się Gregor.

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki felieton