Logo Polskiego Radia
polskieradio.pl
Kamila Kolanowska 12.12.2011

Życie codzienne, warunki w celach

Cela 18 m, cztery rzędy prycz po trzy, nas 11 w celi. W kącie kibelek i zlew z zimnąwodą. 11 chłopa w takich warunkach. Dopiero po dwóch tygodniach, przed świętami dostaliśmy pierwszą pomoc Z MCK, ze Szwajcarii. To były takie paczki higieniczne: pasta do zębów, krem do golenia, szczotka, maszynki jednorazowe...

Następnego dnia służba więzienna przydzieliła nam po ręczniku, który bardziej firankę przypominał i po pół kostki mydła na dwóch. Pierwszy raz mogliśmy pójść do łaźni po 2 tygodniach, przed wigilią, żeby dostać kubeł ciepłej wody do celi, żeby coś uprać, to kalifaktor, więzień, który na nas obsługiwał żądał paczki papierosów, albo herbaty. Tam był taki przelicznik.

Dostaliśmy takie platery, tylko łyżki, którą mieliśmy sobie kroić chleb, dopiero noże w lutym nam dano, na skutek interwencji posłów, dano nam po widelcu i nożu wcześniej się zastrzegając, że możemy dokonywać samookaleczeń.

Jacek Knap

Na oddziale 4 nie było można się z nikim spotykać, nawet na spacerniaku, w ogóle drzwi nie były otwierane. Z istotnych rzeczy, które tam się wydarzyły to było przywiezienie krajówki.

Któregoś wieczoru walenie, szczekanie psów, cele są otwierane, ludzie wywaleni z cel, my patrzymy przez judasza, nasza cela była naprzeciwko schodów, więc zobaczyliśmy, że przywieźli Krajówkę... Kryminaliści siedzieli piętro niżej - pół korytarza zajmowali. Po 18 kiedy klucze są oddawane przekazywaliśmy informacje na tych chabetach, robiliśmy sobie posiłki, pędziliśmy bimber.

Robert Czarnota

W tydzień po wprowadzeniu stanu wojennego, jak mnie przywieziono do Białołęki, było nas w celi dość gęsto: był tam profesor Gugulski - znakomity polonista, już nieżyjący i byli jego wychowankowie, m.in. Maciek Karpiński, którego uczył Gugulski w liceum Reytana, był Marcin Frybes wówczas student matematyki, później zmienił specjalizację na socjologię, syn polonisty i wybitnej tłumaczki Pani Olędzkiej-Frybesowej, jeden z założycieli samorządu studenckiego UW, Józek Taran chłopak z NZS, który przyszedł chyba po mnie zgarnięty z jakiejś kawiarni, był działacz "Solidarności" z MZK, kierowca autobusowy, świetny gość.

Mnie chcieli wyrzucić przez okno, gdyby nie to, że było okratowane, bo nie miałem papierosów. A wszyscy odczuwali straszny głód tytoniu... A jeszcze wtedy paczek nie było...

W Białołęce odbywały się wykłady, między innymi profesora Geremka o wykluczonych w średniowiecznej Europie, Maciek Zembaty w łaźni, która służyła jako świetlica, miał gitarę, jakimś cudem udało mu się przywieść, śpiewał piosenki Leonarda Cohena. Ale to bezhołowie szybko się skończyło i zaczęto nas za twarz bardziej trzymać. Może dostali jakiś prikaz, może miała na to wpływ masakra górników w kopalni Wujek...

Henryk Lipszyc

Obok nas siedzieli więźniowie kryminalni, chociaż nie do końca tak można powiedzieć, bo nie mieli jeszcze wyroków, akurat waluciarze. Władze próbowały ich nakłonić, żeby oni zeznawali, żeśmy im sprzedawali nielegalnie walutę, żeby pozbierać na nas i takie haki, już czysto z kodeksu karnego. Ale oni muszę przyznać trzymali się twardo i bardzo lojalnie z nami współdziałali.

Myśmy siedzieli po dwóch, ja z Heniem Wujcem, ale czasami dokwaterowywali do nas osobę trzecią. Tak trafił do naszej celi Janek Kelus, którego chwilowo przymknęli. Myśmy z Heniem mieli taką zasadę, że o polityce w ogóle nie rozmawiamy, bo mieliśmy przeświadczenie, że cele są na podsłuchu, nie bawiliśmy się, w żadne dywagacje, co by było gdyby...

Być może wsadzili do nas kogoś z wolności, świeżo zaaresztowanego, aby nas rozruszać, żebyśmy zaczęli go wypytywać co się dzieje w podziemiu. Ale myśmy tego nie zrobili.

Henio się bezustannie gimnastykował, ja zresztą też, to była absolutna konieczność, przecież myśmy tam siedzieli długo, nie mogliśmy dopuścić, żeby się rozleniwić i psychicznie i fizycznie.

Janusz Onyszkiewicz

Z kryminalistami spotykaliśmy się raczej rzadko. Oni przywozili nam jedzenie, obiad. Ale co dziwne, oni nie traktowali nas źle. W wigilię, kiedy do jedzenia był tylko kawałek marmolady, margaryny i chleb czerstwy ktoś zapukał do drzwi i na talerzu podał nam kawałeczek kiełbasy i masła. Powiedział: z Bogiem i żeby wam się dobrze świętowało.

Moja żona była nauczycielką i miała koleżankę, której mąż był oficerem służby więziennej. On odwiedził mnie dwa razy, mimo zakazu przyszedł. Bo ja bardzo przeżywałem rozłąkę z domem. Zostawiłem dziecko, które było po trepanacji czaszki. Od nowa uczyliśmy go chodzić, jeździł na wózku. Żona wróciła ze szpitala, gdzie usunięto jej nowotwór – myśleliśmy, że złośliwy, okazało się na szczęście, że nie. Ale sytuację mieliśmy napiętą w domu.

Wtedy podczas odwiedzin poprosiłem o proszki od bólu głowy i coś na uspokojenie, bo powiedziałem, że jestem bardzo podenerwowany. Wtedy, powiem uczciwie, liczył się dla mnie dom, a nie związek i cała praca związkowa. Przyniósł mi na drugi dzień konserwę i proszki przeciwbólowe.

Zbigniew Daciuk

Cele były pootwierane, kontakty z rodziną były, morze alkoholu, papierosy. W Warszawie były na kartki, ludzie między sobą się dzielili, ja miałem w szafie całe kartony papierosów, jedzenie świetne z paczek, a nie więzienne, klawisze do nas przychodzili, żeby im dać coś do jedzenia. Rodzina przynosiła alkohol. Ta fabryka, która produkowała soki Dodoni - Andrzej Zozula to załatwił, żeśmy dstawali soki Dodoni - litrowe, w środku czysty spirytus pakowane w fabryce. Smutno nie było…

Adam Grzesiak

My produkowaliśmy taką niezliczoną ilość solidarnościowych dewocjonaliów. Były stemple robione z linoleum, koperty ozdobne z napisem "Polska walczy" w pięćdziesięciu smakach. To był taki rarytas, poszukiwany za murami. Nawet klawisze nieraz prosili, żeby im dać dla znajomych. W tym to celowali tacy nasi hura patrioci. Mieliśmy takich narodowców braci Melak. Oni te Matki Boskie i orły w koronie pięknie wycinali. To było jakieś zajęcie: rycie w linoleum, potem odbijanie. Pamiątki z tego naszego rezerwatu.

Piotr Ikonowicz

Jeżeli chodzi o tzw. Starą opozycję czyli zawodowców, to atmosfera była piknikowo-rozrywkowa. Ja na aresztowanie byłem przygotowany w każdym momencie, miałem to wkalkulowane, że w którymś momencie, to się skończy i będzie więzienie, czy to będzie miesiąc, dwa, rok. Myśmy nie denerwowali się, wszystko na spokojnie, tylko organizowaliśmy sobie tam życie.

Natomiast był problem z tzw. trzonem solidarnościowym, bo ci ludzie byli z nami pomieszani, w mojej celi siedział koleś z Solidarności z Falenicy, nie będę nazwiska wymieniał, który bardzo źle to znosił. Żona, małe dziecko, on w ogóle nie był na to przygotowany.

Ale udało nam się w kilka tygodni zrobić z niego wariata i go wypuścili, przyjechała karetka zewnętrzna i go zabrała. O tyle mieliśmy ułatwione zadanie, bo on miał obsesję, że mu żona przystawia rogi i tarł czoło papierem ściernym. Objaw psychiatryczny, udało się, wypuścili go.

Adam Grzesiak

Białołęka - to było połączenie karceru z jakimś luksusem, sanatorium... A tam był taki paradoks. Ja teraz dopiero to widzę, i ta Białołęka też nie była jakimś strasznym okrucieństwem, mimo że to nie było miejsce przyjemne, to w końcu było więzienie...

Jak to w więzieniu były oczywiście kraty w oknach i były ptaki za oknem. Dopiero w wiezieniu docenia się ptaki, jakie to niezwykłe istoty, jak one są wolne, zazdrości się ptakom, że one mogą fruwać, obserwuje się ptaki, to jest chyba typowe dla wszystkich więźniów...

Miałem więc takie dotknięcie więzienia, uważałem, że polska historia jest taka, że każdy przyzwoity człowiek siedział w Polsce jako polityczny, więc zostałem zaliczony do przyzwoitych ludzi, byłem bardzo z siebie dumny…

Tomasz Jastrun

Warunki w celi były więzienne, okno zakratowane. Barak był drewniany, parterowy. Nie były to mury. Wrażenie było nieco lepsze niż w typowym więzieniu.

Widok był na spacerniak: jakaś tam trawka, jakieś drzewko. Panowało duże zagęszczenie. Zależy w jakim okresie: raz upychano nas, później część zwalniano więc robił się luz.

Spaliśmy na pryczach piętrowych, mówiło się, że śpimy na pierwszej, drugiej lub trzeciej gałęzi.(...) drewniany stół, szafa w kącie ubikacja, umywalka. I to wszystko. Wpadaliśmy na siebie, więc uzgadnialiśmy kto wstaje rano, kto później. I tak to życie płynęło.

Ja nie miałem nic ze sobą, żadnej zmiany odzieży, dopóki żona nie została zawiadomiona. Wyżywienie miałem więzienne. Był luty. Dostałem miskę metalową. Na śniadanie plasterek białego sera, czarna kawa, chleb. Na obiad śmierdząca kasza ze skórkami wieprzowymi. Koledzy już wtedy dostawali jakieś paczki, więc można było z tego skorzystać. Także początki były trudne, co opisywałem w swoim dzienniku więziennym.

Później się poprawiło, zaczęły przychodzić paczki z MCK, Komitet Prymasowski dawał. Panowała w naszym baraku taka komuna, każdy dzielił się, pewne środowiska dzieliły się tym co miały, tak bym to ujął.

Dokuczał brak kąpieli, mycie w misce. Łaźnia była nieregularnie. Z biegiem czasu warunki się poprawiały, bo dyscyplina łagodniała.

Wiktor Mikusiński

Dla kogoś kto nigdy wcześniej nie siedział, to warunki były koszmarne. Z początku było przeludnienie ewidentne. W późniejszym okresie nas trochę rozparcelowano. Najgorsze dla mnie było jedzenie, naprawdę koszmarne, bo liczyły się tylko kalorie. I żeby one się zgadzały to na obiad był na przykład boczek nie golony z biustem, był tzw. "beton", czyli groch z kapustą. Był zakaz wyrzucania tego do kibla, bo jak to wystygło to robiło się jak kamień.

Ja miałem problemy z żołądkiem, byłem po trzech operacjach. To był koszmarny okres dla mnie pod względem wyżywienia. Trochę się poprawiło, ale to w następnym roku, kiedy zaczęły docierać do nas paczki jedzeniowe, drobne. Można było na tym wyżyć.

W celach było dużo myszy. Miałem sukcesy w wyłapywaniu ich. Opracowałem metodę łapania ich. Zdobyłem torebkę plastikową, przezroczystą. Myszy, które łapałem wrzucałem do stalowych koszy na śmieci. Jak zebrało się około sześciu sztuk nadmuchałem torebkę, do środka włożyłem myszy. Zapisałem się na wizytę u komendanta i poprosiłem o nakaz internowania dla tych myszy.

Oczywiście wolę nie mówić co usłyszałem od niego w odpowiedzi. Na spacerniaku wypuściłem więc myszy. Ale okazało się, że nie był to najlepszy pomysł, bo zaczęły na nie polować wrony. Ale i tak większość chyba zdążyła uciec.

Jerzy Dyner

Wylądowałem w celi 10-ej, mocno zagęszczonej. Było nas 12 chłopa na niewielkiej przestrzeni. To trzeba sobie wyobrazić: 3-piętrowe prycze, 4 zestawy pryczy, na środku stół, taborety jakaś szafka i za zdewastowanym przepierzeniem zimna woda i sedes. Także czynności intymne były bardzo uciążliwe. Warunki, tak jak było w tamtym czasie w więzieniach: urągające wszelkim zasadom. Tak właśnie było. W oknach kraty, okna otwierane szczęśliwie, więc mieliśmy możliwość komunikacji z kolegami, którzy wychodzili na spacerniak, pod naszymi oknami.

Jarosław Goliszewski

Ja przyjechałem już w lipcu, warunki wtedy w celach w Białołęce były lepsze od tych, które jak podejrzewam były w grudniu. Przyjeżdżały do nas organizacje międzynarodowe na wizytacje, dostarczały paczki żywnościowe. Ja w każdym razie szczurów w celach nie widziałem, być może przez te pół roku koledzy je wszystkie wybili.

Nie miałem jakiegoś dyskomfortu, uważałem, że to były znośne warunki. Jedzenie było lepsze niż na wolności, jakieś francuskie serki. To była taka sytuacja, że na wolności można było dostać tylko ocet, a tutaj ośrodku internowania jest pyszne żarcie. Nawet były konkursy, kto lepsze zrobi jedzonko i zapraszały się wzajemnie cele. Ta atmosferka była taka trochę wyluzowana.

Ja przyjechałem do Białołęki taki nabuzowany, że trzeba jakieś oświadczenie na szybko wydawać, ludzi mobilizować, walczyć z komuną, a tutaj się spotkałem z taką trochę miękką atmosferą.

Dopiero po latach sobie uświadomiłem, że to było trochę celowe działanie służb, które z jednej strony zmiękczały internowanych, ale z drugiej strony Białołęka była takim miejscem, żeby wyselekcjonować ludzi, którzy będą gotowi usiąść do okrągłego stołu i oddzielić od tych bardziej radykalnych, który uważali, że z komuną trzeba walczyć do ostatniej kropli krwi.

Panowała rozluźniona atmosfera. Zwykle w więzieniu jest tak, że cele się ze sobą nie kontaktują. Na spacer wychodzi każda cela osobno. W Białołęce w połowie lipca były cele otwierane na kilka godzin, wychodzić na spacerniak, wiec to był raczej ośrodek internowania niż prawdziwe więzienie. A mówię to z doświadczenia, bo później przesiedziałem w różnych więzieniach, gdzie rygor jest zupełnie inny.

Wojciech Dobrzyński

Siedziałem w celi numer 2 , między innymi z Janem Tomaszem Lipskim.

Tam przeżyłem mistrzostwa Europy w piłkę nożną i to była taka atmosfera, że oni wszystko nam mogą zrobić, ale takiej tortury, żeby nam nie dać telewizora na mistrzostwa piłki nożnej, to już przekracza wyobrażenie...

Kazimierz Wóycicki

Zimno nie było. To były żelazne łóżka z byle jakim materacem, trzypiętrowe. Cele z kącikiem sanitarnym, gdzie można było się zasłonić. To i tak był luksus w porównaniu na przykład z pałacem Mostowskich, tam w celach był kibel z boczku i wspólne legowisko. No i siedzieliśmy sobie.

Różni ludzie się różnymi sprawami zajmowali. Ja zajmowałem się spaniem, czytaniem i brydżem. Pierwszy miesiąc przespałem cały, nie chodziłem nawet na spacer. Pytali się nawet czy nie jestem chory.

A potem po wigilii, na widzeniach pozamawiałem sobie ksiązki i przestudiowałem całą historię filozofii. I pół celi robiło to samo. Mieliśmy celę spokojną, dotarliśmy się. Część tych ludzi znałem, część nie.

Marek Chimiak

Na początku wszystko było źle, było zimno, nie było spacerów, palacze nie mieli papierosów, i bardzo z tego powodu cierpieli. I to były nasze pierwsze postulaty, zgłaszaliśmy je poprzez przedstawicieli wybranych w poszczególnych celach, na zebraniach z władzami więziennymi. Któregoś dnia przyszedł zastępca Naczelnego Zarządu Głównego Więziennictwa i Geremek, który nas wszystkich reprezentował, zażądał takich zasad jakie obowiązywały w oflagach w czasie II wojny światowej, miał na myśli obozy wojskowe, dla oficerów, gdzie było i samokształcenie i cele otwarte itd. Funkcjonariusz Geremkowi odpowiedział, ale śmiertelność w tamtych obozach była większa, a Geremek na to - "zobaczymy za 5 lat".

Ich propozycje były takie: o 7 rano pobudka, od 7.30 do 8 śniadanie i można się zgłaszać do lekarza, tak przynajmniej deklarowali, później nie realizowali, o 19-tej kolacja, o 21 gaszenie światła. Myśmy im ten program burzyli...

Już 17 grudnia były zbiorowe modlitwy, przy otwartych oknach, po Bożym Narodzeniu, pojawiła się nowa rzecz, zmieniliśmy słowa kolędy, na "żeby się zdrajcom nie zdawało, że zdobyli Polskę całą".

Już za same modlitwy zrobili nam kipisz z postrachem, ustawiono na korytarzu atandę czyli Zomitów w hełmach, z pałami długimi i psami bez kagańców, w dwóch rzędach, no i otworzyli drzwi od cel, niedługo potem zrobili to samo połączone z rewizją osobistą w celach.

Kazali wyjść na korytarz i na wyciągniętych rękach trzymać wszystkie osobiste rzeczy, i wtedy mi się przytrafiła przykra rzecz, klawisz wyciągnął mi z klapy znaczek Solidarności. Nie wytrzymałem i napisałem pismo do komendanta obozu Szerera - z protestem, wezwał mnie po dwóch dniach i powiedział, że klawisz się nie przyznaje, znaczki S są w cenie, może chciał mieć na pamiątkę.

Witold Chodakiewicz

W celi siedziałem z Henrykiem Bąkiem znanym mi z ruchu chłopskiego, wizytówką celi był Antonii Zambrowski, bardzo aktywny religijnie, był Garal przedstawiciel Nowotków, Jacek Czaputowicz, Janusz Sokólski i Grzegorz Chrostowski.

Mi się cela absolutnie nie podobała, szczególnie stosunki w celi. Ja miałem wzory z literatury, jak się polityczni zachowują: dyskusje, samokształcenie, wymiana poglądów, nic tu takiego nie było. Próbowałem coś takiego zainicjować. Byłem stopowany.

Były bardzo ostre konflikty na tle politycznym, przed moim przyjściem. Tam był Garal, który należał do tzw. prawdziwków, czyli prawdziwych Polaków. Mnie interesowała praca u podstaw, stworzenie wzoru funkcjonowania związku, wydawanie pisma... O prawdziwkach wiem, że była to grupa antykorowska, zdecydowanie, element ksenofobiczny był ostry...

Jak był wybór przedstawiciela celi głosowałem na Garala, bo go popierałem w nastawieniu antykorowskim, ale nie wiedziałem wtedy, że on jest prawdziwkiem... Przeniosłem się do celi gdzie barwną postacią był Korwin Mikre.

Procesowałem się o odszkodowanie przeciwko utracie ponad 15 proc. utraty słuchu w Białołęce, na mocy ustawy o zadośćuczynieniu. Miałem stan zapalny ucha środkowego, z którym Białołęka nie była w stanie sobie poradzić.

Ja, dziecko łagrów, byłem znowu w więzieniu, narażony na utratę zdrowia. Moja sprawa stała się głośna, w mojej sprawie interweniował MCK i Komitet Prymasowski.

Eugeniusz Temkin