Powrót do zdania

Ostatnia aktualizacja: 26.03.2013 14:24
Brzmienie "Stu lat samotności" jest brzmieniem babki Tranquiliny. Brzmienie "Sklepów cynamonowych" jest brzmieniem Anny Polony. Ta sama zdumiewająca naturalność intonacji.
Bruno Schulz: Spotkanie. Żydowski młodzieniec i dwie kobiety w zaułku miejskim
Bruno Schulz: Spotkanie. Żydowski młodzieniec i dwie kobiety w zaułku miejskimFoto: Wikipedia/domena publiczna

     Również kot nie zamordował – i nikogo to nie zdziwiło. Nie zabił ani myszy, ani ptaka, ani nawet starego Jakuba, bławatnego kupca, który kurczył się każdej nocy, nikł nieubłaganie i dziwaczał, aż zmienił się w coś na podobieństwo wiekowego kondora o łysym łebku na patyku szyi między archanielskimi ramionami, i zimnym okiem patrzył na pokój jadalny z ptasiej perspektywy. Kot nie zamordował, „Kot mył się w słońcu”. Nic więcej się nie wydarzyło. Ci, którzy od 25 lutego dzień w dzień, od poniedziałku do piątku, tuż przed dwunastą w południe słuchali Anny Polony czytającej w Radiu Kraków „Sklepy cynamonowe” Brunona Schulza - 22 marca nie byli zawiedzeni takim finałem: portretem spokoju. Od początku wiedzieli, że ta opowieść w dwudziestu odcinkach musi zakończyć się milczeniem zapadającym powoli, jak zmierzch jesienny. Choćby tym z każdym słowem zdania „Kot mył się w słońcu” - coraz słabszym szmerem ciepłego futra pod małym językiem.

     Tak, wszyscy od początku wiedzieli, że nigdy nie dowiedzą się, kto zamordował, bo tutaj aż do końca nikt nikogo nie zamorduje, nikt nikogo nie będzie śledził, nikt nie będzie za sobą zacierał śladów i nie zatryumfuje sprawiedliwość. Może więc bomba jakaś wybuchnie, zmieniając bieg historii? Może agent obcego wywiadu wystrychnie na dudka agenta innego obcego wywiadu? Może komandosi skrajnie profesjonalni, bądź zwinni muszkieterowie zawrotną jakąś akcję, co kraj przed upadkiem ocali, przeprowadzą? Może zdania zmienią się w jazgot szaleńczych samochodowych pościgów na wąskich uliczkach Neapolu lub Sandomierza? Ktoś się zabije z miłości, co żadnych szans nie miała? Jakaś głębinna psychologiczna analiza zabrzęczy na stu stronach? Wszyscy wiedzieli od początku, że ani te, ani sto podobnych, dech w piersiach zapierających i mózg lasujących atrakcji fabularnych się nie ucieleśni, że opowieść ta świata nie naprawi i nie zepsuje, że nikt nikogo i w żadnej sprawie pouczać nie będzie, nikt nikogo przed niczym nie przestrzeże, nie pocieszy tanią troskliwością, ani też żadna stronica nie poruszy serc wstrząsającym obrazkiem wyjętym wprost z trudnego życia zwyczajnej, przez państwo zapomnianej rodziny w dobie kryzysu, najlepiej – rodziny polskiej. 22 lutego Polony przeczytała o 11.50 pierwszy odcinek historii – prolog opowiadania „Sierpień”, które otwiera „Sklepy cynamonowe”. „W lipcu ojciec mój wyjeżdżał do wód i zostawiał mnie z matka i starszym bratem na pastwę białych od żaru i oszałamiających od żaru dni letnich. Wertowaliśmy, odurzeni światłem, w tej wielkiej księdze wakacji, której wszystkie karty pałały od blasku i miały na dnie słodki do omdlenia miąższ złotych gruszek.” Każdy, kto to usłyszał, wiedział już, że jedyną fabułą następnych dziewiętnastu odcinków, tych cztery, pięć, góra siedem minut trwających, delikatnie z tomu „Sklepy cynamonowe” wyjętych dziewiętnastu drobin prozy, czytanych tuż przed południem – będzie zawrotny ruch słów, niepowtarzalne falowanie intonacji, niespieszne migotanie języka, który niczego, poza samym sobą, nie potrzebuje, żeby być wszystkim.

     Justyna Nowicka, w Radiu Kraków specjalistka od teatru, o tej Polony lekturze głośnej rzekła: przy takich i tak czytanych zdaniach – żadna rzeczywistość nie ma szans, nawet najmniejszych. Tak. Lecz sedno nie w tym, że Polony maestrią aktorską nadała słowom Schulza sensualność godną realności za oknem. Owszem, istnieją w teatrze naszym majstrowie, co każdą literę potrafią roztańczyć tak, że to, co słyszysz – naraz w głowie twojej staje jak żywe. Wyraźnie widzisz bitwę pod Grunwaldem, albo wyraźnie słyszysz pożegnalny pocałunek nieszczęśliwych kochanków, albo wyraźnie czujesz wilgoć, bo tam, w opowiadaniu, burza mordercza się rozpętała. Taka magia recytatorska jest, rzecz jasna, jedną z form mistrzostwa. A Polony? Ona czyta piętro wyżej. Nie, źle powiedziałem. Polony czyta gdzie indziej, na terenach, gdzie już chyba nikogo nie ma. Polony jest doskonale samotna – jak by do dna pojęła stare te frazy Samuela Becketta o językowym cudzie „Finneganów Trenu” Jamesa Joyce’a. „Gdy tematem jest taniec – słowa tańczą, gdy sen – słowa idą spać”. Tak, ale tańczą w zdaniu, a nie w twojej głowie jako nimi do życia powołana baletnica, piruety kręcąca w „Jeziorze łabędzim”. I do snu się układają w linijce druku, mówiącej o śnie, nie malując ci na dnie oczu obrazu przedstawiającego łóżko, pierzynę, postać pod pierzyną i świeczkę dopalającą się na stoliku przy poduszce. Polony – wraca do zdania. Wyznała: „Czytając Schulza czuję woń pleśni pokoi w starych mieszkaniach i zapach egzotycznych krajów w osobliwych sklepach.” Pleśń jest wonią zdań – tylko zdań. Nie ma jej poza zdaniami. Polony wraca do nich. Tam jest wszystko. I stąd też bierze się czystość jej lektury, stąd ten jej takt niebywały, dyskrecja, co nie pozwala na pstrzenie akapitów Schulza własnymi esami-floresami, napastliwie radosną twórczością własnego gardła, które poszło na całość. Lecz nie tylko na tym polega niepodrabialna samotność Polony. Jest jeszcze jej głos.

     Oksymoron? Nie inaczej. Timbre Polony - rdza słodka, ciepła stal, sztylet miękki – to jest w świecie brzmień oksymoron wzorcowy, oksymoron, który w głośniej lekturze opowieści Schulza dławi odwieczny grzech czytających: pensjonarską łzawość. To bez opamiętania rozmiękczanie miękkiego, lukrowanie słodkiego i wsączanie intonacyjnej mgły w mgłę napisaną. To zwałami szeptu podnoszenie fantastyczności do potęgi trudnej do zniesienia dla ucha. Wreszcie to somnambuliczne błąkanie się po grzbietach samogłosek niepoczytalnie rozciągniętych, długich niczym zwisająca żmija bądź pyton. Polony zwyczajnie niedostępna jest ta poetyka recytatorskiego cimcirymci nastrojowego, co nieuchronnie robi z Schulza jakiegoś bladawego, do łkania z byle powodu skorego chłoptasia, który właściwie chciałby dziewczynką być – Jadzią z warkoczykami, plus kokardka w czerwone grochy na każdym z nich. Zatem – powrót do zdania, w którym jest wszystko. Oksymoron w gardle. I coś jeszcze – walor ostatni.

     Dwadzieścia razy o 11.50 słuchałem czytającej Schulza Polony i dwadzieścia razy to samo mi się przypominało: czekanie Gabriela Garcii Marqueza na intonację „Stu lat samotności”. Od wczesnej młodości nosił tę arcypowieść w żyłach, przez kilkanaście długich lat gromadził w pamięci twarze, gesty, idee, zapachy, krajobrazy, temperatury i zapachy, które miały zaludnić „Sto lat samotności”. Po kilkunastu latach zbieractwa zdawało się, że zgromadził już wszystko, nie wiedział tylko, jak ma opowiadać. Ergo – nie miał nic. „Pewnego dnia – wspomina – jadąc z Mercedes i dziećmi do Acapulco, doznałem olśnienia: powinienem opowiedzieć tę historię tak, jak to robiła moja babka”. Zawrócił w połowie drogi, sprzedał samochód, siadł za biurkiem. Po roku i pół postawił ostatnia kropkę. Nie byłoby to możliwe bez babki, bez tej wiecznie zagubionej w zaświatach Tranquiliny Iguaran Cotes, która o duchach zaludniających wielkie domostwo w Aracatace opowiadała małemu Gabito przed snem tak, jak by mówiła o bułce z masłem. Brzmienie „Stu lat samotności” jest brzmieniem Tranquiliny. Brzmienie „Sklepów cynamonowych” jest brzmieniem Polony. Ta sama zdumiewająca naturalność intonacji – jak by nic niepokojącego nie było w fakcie, że widma o zmierzchu łazić zaczynają po zasypiających pokojach, albo w tym, że stary Jakub przeistoczył się w coś na podobieństwo wiekowego kondora i z wysokości szafy kontemplował wazę na stole.

Schulza da się czytać inaczej, to oczywiste. Ale też najbliżej tajemnicy jego zdań jest się, gdy czyta Polony. Jest się najbliżej sekretu, to znaczy – odechciewa się filozofować, o czym toto jest. Odechciewa się rozkładać całość na atomy, mierzyć, ważyć, ustalać stopień metafizyczności, bądź tropić starotestamentowe echa w akapitach. Jest się najbliżej, bo się co zdanie pojmuje nagle i nieodwołalnie, że po kropce nic lepszego nie pozostaje, niż milczeć do dnia, gdy kolejny raz można będzie wysłuchać dwudziestu okruchów Schulza w głosie Polony - oby Radio Kraków jak najrychlej wpuściło w nasz światek uszu coraz beznadziejniej drewnianych to nagranie, ten teatr doskonale czysty - albo będzie można przeczytać sobie całość „Sklepów cynamonowych”.

Trzeba wracać do zdań samych, do każdego z nich, aż do finałowego, tego o kocie, co nikogo nie zabił, nikogo niczego nie nauczył, przed niczym nie uchronił, nie zbawił Polski i nie wstrząsnął sumieniami Polaków. On tylko mył się w słońcu. Po czym nic już się nie wydarzyło, bo wydarzyły się już wszystkie zdania.

Czytaj także

Pestka

Ostatnia aktualizacja: 19.03.2013 00:50
Po "Iluzjach" Iwana Wyrypajewa zostało to, co zostaje po każdej starej historii, opowiedzianej czysto. Kamyk w gardle.
rozwiń zwiń