Zmęczone kalesony Agamemnona

Ostatnia aktualizacja: 16.05.2013 11:53
Zmęczone kalesony Feliksa Szajnerta spokojnie poradzą sobie bez Feliksa Szajnerta. Zwłaszcza, że Feliksa Szajnerta - i tak nie ma.
Zmęczone kalesony Agamemnona
Foto: Glow Images

Czy gaciom z przaśnej bawełny, w których Feliks Szajnert jako Wielki Agamemnon głównie drzemie na krześle lub po scenie zasłanej gąbką koloru myszy półprzytomnie człapie boso, nie wiadomo dokąd, ni po co, pod nosem bąkając coś czasem – czy kalesonom tym naprawdę potrzebny jest Szajnert? Czy białe kiedyś i kiedyś elastyczne, a dziś doszczętnie już sflaczałe gacie z kłopotliwie malowniczym rozporkiem, plus podobnie zmęczony podkoszulek na ramiączkach i z kaskadą orderów aż po pępek, jak u radzieckich generałów na Placu Czerwonym w Dniu Zwycięstwa – czy bielizna taka naprawdę nie poradziłaby sobie bez Szajnerta, bez aktora, bez jego ciała, twarzy, głosu? Przecież jeśli o drzemkę chodzi, spokojnie można by z gaci i podkoszulka w medalach ułożyć na siedzisku krzesła i oparciu - Wielkiego Agamemnona Płaskiego. A co z przemieszczaniem się wodza Greków pod murami Troi? Też nie problem. Dyndające na wieszaku kalesony i dzwoniąca koszulina mogłyby, niczym kolejka górska, sunąć po wysoko rozpiętej linie, a wszystko dzięki silniczkowi, uruchamianemu przez reżyser Agatę Dudę-Gracz. Żeby zaś ten rodem z historii o duchach obrazek widzów nie płoszył zanadto – można by obok frunących orderów przypiąć kartkę z napisem: Wielki Agamemnon Lewitujący, albo: Wielki Agamemnon Napowietrzny, ewentualnie: Wielki Agamemnon Dreamliner. Można by zrobić tak tym śmielej, że numer z fruwającą bielizną niczym szczególnym na tle całej monstrualnej reszty by się nie wyróżniał. Bo czy istnieje coś, co może człowieka zdziwić na prowincjonalnym odpuście cudowną, letnią porą, powiedzmy – we Wdzydzach?
Na wielkiej scenie Małopolskiego Ogrodu Sztuki w Krakowie Duda-Gracz pokazała seans „Każdy musi kiedyś umrzeć Porcelanko, czyli rzecz o Wojnie Trojańskiej” – gruntownie autorskie widowisko inspirowane „Troilusem i Kresydą” Williama Szekspira, autorskie tak dalece gruntownie, że z ogromnego tekstu Szekspira ostały się bodaj dwa po piętnaście, góra trzydzieści sekund brzmiące fragmenty, cała ponad dwugodzinna reszta zaś spłynęła z pióra Dudy-Gracz. Szekspir okazał się za słaby, nieudolny, przestarzały, nie na poziomie? Czy da się sensownie powtórzyć jego opowieści, rezygnując z jego zdań? Czy myślicie naiwnie, że dla dzisiejszej młodzieży teatralnej, która po Szekspira sięga, by go powyginać, pocieszeniem wielkim i drogowskazem winien być niegdysiejszy „Hamlet” Henryka Tomaszewskiego – krystaliczny Szekspir bez ani jednego zdania Szekspira? Dajcie spokój! Czy tak trudno jest pojąć nie do usunięcia prawdę, że nieogarnione opowieści Szekspira są, jakie są, gdyż, ni mniej, ni więcej - są takimi, a nie innymi zdaniami? I czy nie sposób dojść do wniosku, iż Szekspir bez jego fraz - przestaje być Szekspirem, a rzeczownik „inspiracja” nie znaczy już wtedy nic, lub raczej – zaczyna znaczyć cokolwiek? Dla Dudy-Gracz „inspiracja” znaczy „odpust”, „jarmark”, „tingel-tangel”.
Ślepy wielkolud z Buenos Aires dawno temu rzekł o twórcy „Troilusa i Kresydy”: „Za podnieconą obfitością jego fantastycznych słów było tylko trochę chłodu, sen, którego nie prześnił nikt”. W słowach „Troilusa i Kresydy” Duda-Gracz nie znalazła żadnej fantastyczności, żadnej podnieconej obfitości - dlatego zastąpiła je własnymi. W słowach dla niej bez znaczenia - nie znalazła nic, więc za nimi mogła odnaleźć cokolwiek. Odnalazła ciepełko, lepkie ciepełko dnia letniego, powiedzmy, że we Wdzydzach, kiedy ludek prowincjonalny snuje się między straganami i ziszczają się dziecięce sny o gumowym King-Kongu, jeździe na karuzeli i strzelaniu z wiatrówki do szklanej rurki, na której sterczy fotka Marlona Brando. Miło jest, słodko i nikomu nic nie grozi. Jest bezpiecznie, bezpiecznie, bezpiecznie, i jeszcze raz bezpiecznie.
U Szekspira - gnije wszystko. Nie wchodźmy w fabularne detale, nie wchodźmy w personalia, niech wystarczy to: nieprzyjemnie miękkie dla podniebienia i zębów słowo „gnicie”. Gnije Wojna Trojańska, która zdaje się nie mieć końca, gnije dzielność, gnije bohaterstwo, gnije miłość, gniją myśli i namiętności, gniją chęci, gniją gesty, gnije czas, gnije świat cały. Sens wojny, sens pokoju, sens godności, sens wierności, tysiące innych sensów innych wartości, co się na tak zwany los człowieka składają – stygną nieuchronnie, bo inaczej się nie da. Na niczym, co ludzkie, Szekspir nie zostawia suchej nici. Za podnieconą obfitością fantastycznych słów „Troilusa i Kresydy”, za tą bezlitosną retoryką wszechogarniającego gnicia – jest chłód dojmujący, potworny nawet, chłód świata, co sam siebie wyszydza, chłód nie do zdławienia. W „Troilusie i Kresydzie” nie istnieją pojęcia: „miło”, „słodko”, „jasno”, „bezpiecznie”. Tam nie ma żadnych pocieszeń. To, co jest – jest ciemnością, czasem tylko pstrzoną facecjami koszmarnego Tersytesa, kalekiego błazna, tyleż wesołka, co lodowatego szydercy. U Szekspira nie ma dokąd uciekać. U Dudy-Gracz nie ma żadnego powodu, by uciekać. Wręcz przeciwnie – kto na widowni nie uśnie, ten miło i bezpiecznie czas spędzi.
Jak by Duda-Gracz zmieściła na scenie jeszcze maszynę do kręcenia waty cukrowej, lodziarza, karuzelę i strzelnicę – odpust byłby wzorcowy. Choć Bogiem a prawdą – strzelnica już w sumie jest. Oto Hektor Niezrównany (Tomasz Wysocki) przez 4/5 dwugodzinnej zabawy scenicznej na podwyższeniu stoi niczym dumny pień starego dębu – śmiało można by weń z kuszy prać bełtami nie ostrymi, rzecz jasna, a bełtami z gumowymi przyssawkami na szpicach. Kto trafiłby w dziesiątkę – ten wygrałby napój chłodzący wprost z wózka obwoźnej gastronomii, obsługiwanego przez Pazyfae (Karolina Kamińska). No i mamy tez urocze echo karuzeli. Krzysztof Piątkowski Mężnego Ajaksa Juniora gra tak żwawo, rzekłbym nawet – tak piruetowo, jak by życie całe spędził na nieludzko szybko wirującej karuzeli, i gada głosem tak dziewczęcym, jak by jego klejnoty rodzinne kiedyś niestety nie sprostały wywołanej wirującą karuzelą sile odśrodkowej i odleciały hen, hen, w siną dal.
Tak, seansowi Dudy-Gracz niewiele brakuje, by stać się odpustem klasycznym. Są koniki drewniane różnej wielkości, są kolorowe światełka, jest jarmarczny grajek, są płetwy kolorowe, sztuczne miecze, z gąbki wyrżnięte rogi jelenie, kościotrup w worku z czarnej gazy, wspomniany wózek z napojami, moc śmiesznych betów i peruk, i tysiąc innych tandetnych atrakcji. No i są kuglarze wędrowni, co siebie i nas zabawiają, jak umieją. Piątkowski, Tomasz Schimscheiner, Mikołaj Woubishet i Cezary Studniak (w finale dołączą do nich Antoni Milancej oraz Przemysław Chojęta), którzy w stringach lub nawet bez – zabawiają widza wesołych chórem mlaskających pośladków. Jedna kuglarka uzna, że rozbawi nas seplenienie – więc sepleni. Druga za śmieszne uzna taniec oparty na nieumiejętności tańczenia. Inna, cała na czerwono, wciąż będzie na drabinę wchodzić i z drabiny schodzić, przy okazji coś tam sobie na czymś brzdąkając. I tak dalej. Długo, bardzo długo by wymieniać – u Dudy-Gracz moc jest wszelkiego odpustowego dobra. I przewala się to wszystko na scenie, jak we Wdzydzach. I narasta bałagan. I z każdą kolejną minutą Szekspir nabiera cech starych, świetnych jaj, co je lata temu robiła legendarna grupa Monty Pythona. Obśmiać się można jak norka, albo i dwie. Szekspira brak litości dla spraw świata tego? Zmienia się w kabarecik. Gorycz Szekspira? W cukierek. Kości liżący chłód diagnoz Szekspira? W ciepełko bombonierki, lepkie ciepełko odpustu, na którym nikomu nic złego stać się nie może. Szekspir bezpieczny, bezpieczniutki, płaski jak kuchenna makatka, Szekspir z gipsu lub gumy, niczym King-Kongi i Matki Boskie na jarmarcznych blatach. Szekspir - do rany go przyłóż, Szekspir – zabawna kołysanka, Szekspir – pluszowy kotek w kolorowych płetwach i ze śliniakiem w żółte grochy pod szyjką. A gdy Duda-Gracz próbuje w finale złamać sielankę, próbuje bałagan ten lukrowany pogłębić rykiem Boskiego Achillesa (Cezary Studniak), który sztukę mlaskania pośladkami porzucił dla sztuki haratania własnego gardła – jest na scenie jeszcze dziecinniej niż wcześniej, kiedy Wysocki stał i stał, zaś Szajnert drzemał i drzemał. Czy kalesonom Szajnerta sam Szajnert jest potrzebny do szczęścia? Czy gacie sflaczałe i podkoszulek z orderami - nie poradziłyby sobie na scenie bez Szajnerta?
To nie jest pytanie dowcipnisia, ani wic, ani złośliwość, ani szyderstwo niesmaczne. Jest to pytanie o sedno fiaska Dudy-Gracz. Pomijam kłopot, jaki ma ona ze swą plastyczną wyobraźnią, a problem z nią nie w tym, że ją Duda-Gracz posiada, i to nie małą. Problem w tym, że Duda-Gracz powoli przestaje być władcą swojej głowy – sny Dudy-Gracz robią już z Dudą-Gracz, co chcą. Ale pomińmy to. Sedno najświeższego teatralnego fiaska Dudy-Gracz w tym, że aktor jest już dla niej jak mebel, jak kształt, forma w przestrzeni, figurka zmechanizowana, służąca do wytwarzania jakiegoś tiku, pisku, konturu. Strach wyznać, lecz jest w tym kawałek piekielnej logiki: kto sięga po Szekspira i zarazem rezygnuje ze słów jego – temu aktor rzeczywiście nie jest potrzebny. W Szekspirze Dudy-Gracz zatem ci, co na scenie są, tym właśnie są: zbędnością aktorstwa. Czy trzeba mówić, czym jest Szekspir sklecony tylko z człekokształtnych mebli? Nie chce być inaczej: kalesony Szajnerta spokojnie poradzą sobie bez Szajnerta. Zwłaszcza, że Szajnerta i tak nie ma.

 

Paweł Głowacki