Jutro powtórzy się teatr

Ostatnia aktualizacja: 18.09.2013 14:56
Jutro Jewgienij Arbienin znów pogryzie powietrze i zahipnotyzuje świat czarnym sygnetem na palcu. Jutro Nina znów zgubi bransoletkę. Jutro Motylek kolejny raz będzie wiedział, jak to wszystko się skończy.
Próba Maskarady
Próba "Maskarady"Foto: materiały promocyjne Teatru im. J. Słowackiego w Krakowie / Piotr Kubic

"Było cymbalistów wielu,/ Ale żaden z nich nie śmiał zagrać przy Jankielu". To ciągle przychodzi na myśl w pierwszym kwadransie, w pierwszej połówce pierwszej godziny wyreżyserowanej przez Nikołaja Koladę "Maskarady" Michaiła Lermontowa.Nie dlatego, że Adam Mickiewicz był, jak Lermontow, romantykiem. Nieistotne powinowactwo. Nie chodzi też ani o cymbały, ani o Żyda. Chodzi o grę inną - o teatr, o conocny teatr w wytwornych domach hazardu i balowych komnatach arystokratycznego Petersburga, i o tę bolesną sekundę, kiedy w szeregach wysoko postawionego światka nagle więdnie śmiałość, obraca się w suchy dygot myszy pod miotłą.
Oto gdy na scenie Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie pojawia się Jewgienij Arbienin (Radosław Krzyżowski) – cały w bieli bóg bombastycznej pustej formy, demiurg koturnowych gestów i wręcz operetkowej intonacji zupełnie o niczym – reszta "grajków", co tu przybyli, by przy kartach, szampanie i pląsach zadać szyku, jak by marnieje, kuli się, pokornieje, cofa się pod wysokie, zwierciadlane ściany. I jest z nimi jakoś tak, jak by każdy - brawami i jękiem dziękując białemu bogu, że raczył nawiedzić bal przeciętnych – w duchu bezradnie pytał zły los: "Dlaczego, dlaczego, ech, dlaczego ja to nie on!? Czemuż, Boże Święty, ach, czemuż to nie ja jestem bogiem?!" Tak, kiedy do gry wkracza Jewgienij Arbienin, przypomina się fraza o nieuchronnej pokorze pomniejszych cymbalistów. A gdy już znieruchomieje na proscenium i rozpocznie pokaz swego nieziemskiego kabotyństwa – jeszcze inne słowa wracają.
Wiele lat temu Twao Kongo – legendarny aktor teatru Nõ – odkrył przed Janem Kottem tajemnicę tajemnic. Wyznał: „Zanim zagram – muszę wiele godzin patrzeć na maskę. Ja nie istnieję, istnieje maska. Ja nie jestem prawdziwy, prawdziwa jest maska.” Nie wiem skąd, nie wiem na zasadzie jakiego anachronizmu, lecz Jewgienij Arbienin zna całą gorycz tej tajemnicy tajemnic. I tylko jedno różni go od Twao Kongo: zanim zagra – nie musi godzinami patrzeć na maskę. Każda maska, wszystkie maski wszystkich gatunków – gesty, miny, brzmienia gardła, zdania wreszcie – przyfruwają doń lekko, bez żadnego wysiłku z jego strony, w ułamku sekundy. Wystarczy, że przed wejściem na balową salę swojej towarzyskiej chwały Jewgienij Arbienin pstryknie cichuteńko. Pewnie pstryknął i tym razem, nim drzwi z tyłu sceny się przed nim otworzyły. Staje na proscenium. Jest doskonały.
Jego górne zęby, nagle odsłonięte, każą myśleć o siekaczach bobrów. Zaraz będzie gryzł - powietrze, nie pień. Brzmienia, które dobywa z gardła, zwierzęce, skrzekliwe, psie nawet – one nie znają ciepła, są timbrem doskonałej obojętności lodowatego brzuchomówcy. Jego skazane na wirtuozerię nogi w każdy pląs z przeciętnymi „grajkami” wchodzą idealnie, jak w masło. A twarz? Maska twarzy? Jego oczy? Ma oblicze człowieka, który na przyziemny plankton spogląda zawsze przez Olimp. No i ta jego prawa ręka, ten jego serdeczny palec prawej dłoni, ciężki od rodowego sygnetu z czarnym kamieniem. Cały plankton zdaje się być do palca tego przywiązany niewidzialnymi nićmi. Niczym lalki w dziecięcych teatrzykach do dłoni lalkarzy, albo te w tradycyjnych teatrach Sycylii ciałka wystrugane z drewna, nad którymi czasem ukazuje się trzymająca wszystkie sznurki monstrualna ludzka łapa aktora-boga, od którego wszystko zależy. Doskonały Jewgienij Arbienin! Demiurg pustej formy! Salonowy żongler nad żonglerami! W tym doprowadzeniu ludzkiej sztuczności do ściany - ale tylko do ściany - za którą pałęta się już jedynie mało smaczna, wysilona groteska sztuczności – Krzyżowski jest niepowtarzalny.
Ale też z każdym kolejnym iście cyrkowym wyczynem jego bohatera – jedno pytanie męczy coraz intensywniej. Co jest w środku? Czy w ogóle coś tkwi w tej z masek każdego gatunku zlutowanej zbroi? I jeszcze: Co jest na dnie całej „Maskarady”, będącej kolosalnym wehikułem sztuczności wszystkich i wszystkiego, opowieścią ulepioną, powiedzmy w przenośni, z papier mâché, tiulu, migających świateł i dwóch peruk, wielkim seansem celowego przeestetyzowania tańców, kostiumów, scenografii, gestów, mimiki, głosów? Wszyscy są tu w zbrojach formy - ci, co tu tylko tańczą i nic nie mówią, i ci, którzy chcący lub niechcący sklecą z nudów ciemną intrygę: Nina, żona Arbienina (Agnieszka Judycka), Baronowa Sztral (Dominika Bednarczyk), Zwiezdicz (Rafał Szumera), Nieznajomy (Sławomir Maciejewski), Kazarin (Marcin Kuźmiński) i Szprich (Grzegorz Łukawski). Czy coś jest pod podszewką ich sztucznego świata? Co? Coś nie wystrojonego? Coś, co w nic nie gra, niczego nie udaje, nikogo nie zwodzi? Gołego coś?
Nie sposób o to nie zapytać, bo i nie sposób nie spoglądać od czasu do czasu na dziwną, starą kobietę (Ewa Worytkiewicz), co może być handlarką sprzedającą na prowincjonalnych odpustach wszelką tandetę, i która z boku sceny wciąż przestawia swoje figurki, koronki jakieś, święte obrazki. Ona nie mówi nic, ona tylko patrzy jak obok niej rozkręca się stara, może nawet odwieczna historia. Czasem tylko „grajkowie” wciągną ją do tej lub innej sceny, w charakterze statystki, niech się babina nie nudzi. A może wciągają ją ze strachu? Może pragną ją tak obłaskawić, bo wiedzą, że widzi więcej, widzi wszystko, widzi - dno? W programie przedstawienia Kolada zwie ją Motylkiem. I znów się coś przypomina. Prawie w każdej prozie Vladimira Nabokova pojawiają się motyle, bądź motyle nocy – ćmy. I zawsze wtedy ich potworna cisza to znak przybyły z tamtego brzegu. Motylek Kolady jest spokojny i milczący. Na pamięć zna dzieje ludzkiej maskarady, dobrze wie, że muszą się one powtórzyć. Czeka więc. Co nieuchronne – musi się stać. I staje się.
Nie ma sensu streszczać fabuły. Nie ma po co rozkładać na czynniki pierwsze odwiecznego mechanizmu niepoczytalnej zazdrości. Ot, ktoś przez przypadek znajdzie zgubiona przez Ninę bransoletkę. Ot, inny ktoś zacznie na kanwie tego znaleziska sączyć w ucho Arbienina jad. Że widział bransoletkę w palcach księcia Zwiezdicza; że chyba coś jest na rzeczy; że Jewgienij winien uważać, zrobić coś, zadbać o swój honor... A dalej - zwyczajnie będzie. Opadnie z Arbienina zbroja towarzyskich masek i poniekąd powtórzy się omszała Williama Szekspira opowieść o Maurze, zgubionej chusteczce i morderstwie z zazdrości bez podstaw. Tak, tyle tylko że gdy z Arbienina opada zbroja salonowych masek – nic czystego się nie pojawia. W środku nie ma nic gołego. Tkwi tam... inna gra.
W byciu bogiem kabotyńskiego patosu Krzyżowski jest niepowtarzalny. W przejściu z gry pustej do gry zazdrości, gry kleconej w zupełnie innych maskach, do tej zawsze z góry przegranej partii z chorą wyobraźnią, do gry w trupa, który musi paść – jest dojmujący. W drugiej części przedstawienia Arbienin Krzyżowskiego to gęstniejąca świadomość, że z gry, z grania - w istocie nie ma wyjścia. Jedyne, co się zmienia, to fatałaszki gestów, intonacji, słów i min. Lecz przejście z masek z papier mâché na puchnące w bezsennym mózgu widma wyobraźni – niby jakaż to zmiana! Śmiesznie mała. Nie ma wyjścia z gry. Nie ma wyjścia z teatru.
I w tym tkwi pestka "Maskarady" Kolady. W opowieści jego nie ma śladu żadnych tandetnych wycieczek do realnej rzeczywistości. Seans Kolady jest doskonale szczelny. Brak w nim Polski, kłopotów Polski, radości Polski i demonów Polski. To samo z Rosją. To samo z jakimkolwiek innym punktem globu. Stąd ulga. Teatr, który jest tym, czym jest, i niczym więcej, teatr, który nie potrzebuje żadnych z zewnątrz przybywających usprawiedliwień, żadnych z życia wziętych podpórek, wyjaśnień, wspomagań – zawsze przynosi ulgę. Tym mocniej osiada w głowie, im mocniej jest jedynie sobą – godzinami, które się niebawem powtórzą co do gestu, przecinka, krzyku, ciszy. Jutro Jewgienij Arbienin znów pogryzie powietrze i zahipnotyzuje świat czarnym sygnetem na palcu. Jutro Nina znów zgubi bransoletkę. Jutro Motylek kolejny raz będzie wiedział, jak to wszystko się skończy.

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: TEATR Michaił Lermontow
Czytaj także

Twarz

Ostatnia aktualizacja: 14.08.2013 07:12
Tadeusz Łomnicki trzyma pod pachą gruby plik stronic A-4. Możliwe, że jest to reżyserski egzemplarz "Króla Leara”. Jeśli tak, to są to wszystkie, nieuchronnie wszystkie słowa "Króla Leara”. I tylko te, które napisał Szekspir.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Album starych rękodzieł

Ostatnia aktualizacja: 12.09.2013 10:47
Ciekawe, czy któryś z młodych twórców teatralnych oszaleje w nadchodzącym sezonie. Ciekawe, czy ktoś będzie Chaplinem, co w "Światłach wielkiego miasta" nie wytrzymał nerwowo naporu tandety identyczności
rozwiń zwiń