Wielka rola

Ostatnia aktualizacja: 18.08.2016 20:39
Siedział w swej samotni, nie zwracając najmniejszej uwagi na wszystko poza zajęciem, któremu się tam oddawał.
Sławomir Mrożek
Sławomir MrożekFoto: pap/dpa

„I wreszcie zdjęcie trzecie: twarz, której nie ma”, powiada Michał Paweł Markowski w eseju „Nieobliczalne”, patrząc na fotograficzny portret Sławomira Mrożka - ostatni z trzech w ciemno wybranych z wielu, które zrobił Andrzej Nowakowski. Nie ma? Na cóż więc patrzy? Przecież widzi, że wszystko zgadza się z powszechnie znanym oryginałem: ta sama siatka cienkich żył na skórze, ten sam wąs, te same legendarne ciemnawe okulary, no i jest nos, nie do podrobienia nos. Czym tedy jest to coś, skoro nie jest tym, co widać? „Maska pośmiertna”, notuje Markowski. A dalej stawia pytania ciemne. „Krzykliwy oksymoron: maska pośmiertna żywej twarzy, czy to w ogóle możliwe? Jak pogodzić ze sobą życie i śmierć w jednym ciele?” W poniedziałek, 15 sierpnia, minęła trzecia rocznica śmierci Mrożka. Wracają dwa ciemne pytania. I zjawia się trzecie. Czy rzeczywiście ciężko byłoby wyśnić tę wymianę zdań?

Jerzy Jarocki: „Panie Sławomirze! Zamierzam zrobić przedstawienie według noweli Hermana Melville’a „Kopista Bartleby” i chcę, by pan, właśnie pan zagrał rolę tytułową”.

Sławomir Mrożek: „Ja? A dlaczego ja?”.

Jerzy Jarocki: „Pan żartuje? A któż głębiej niż pan rozumie legendarną frazę Bartleby’ego, to memento, tę jego uporczywą odmowę, co brzmi: Wolałbym nie ?”

Narrator Melville’a – stareńki szef prawniczej kancelarii, w której rąk do kopiowania brakowało – wspomina. „Dałem ogłoszenie i pewnego ranka stawił się w progu mej kancelarii młody mężczyzna. Drzwi były otwarte, jak to latem. Do dziś mam w oczach tę scenę i jego widok: blado schludny, żałośnie szacowny, nieuleczalnie samotny! Był to Bartleby.” Spójrzcie na fotografie młodego Mrożka, poczytajcie jego autobiografię „Baltazar”. Porównywalna schludność, podobna szacowność i samotność taka sama. Samotność nie do usunięcia, nie do zagadania, nie do zapomnienia. I już wtedy początki twarzy, której nie ma. Bartleby! Tak. Bartleby w trenczu, z parasolem, idzie powoli Kanoniczą w stronę Wawelu. Tak. Lecz to jeszcze nie wszystko.

„Chyba trzeciego dnia – ciągnie narrator – odkąd go przyjąłem do pracy u mnie, i nim powstała jakakolwiek potrzeba sprawdzenia napisanych przezeń dokumentów, wezwałem raptem Bartleby’ego, bo spieszno mi było zakończyć pracę nad pewną drobną sprawą. A ponieważ spieszyło mi się i w sposób naturalny oczekiwałem natychmiastowej reakcji, siedziałem, pochyliwszy głowę nad dokumentem na mym biurku, z prawą ręką opuszczoną wzdłuż ciała i niejako nerwowo przedłużoną o dokument, który w niej trzymałem, tak, by Bartleby natychmiast po pojawieniu się u mnie mógł papier ów wyrwać mi z ręki i zabrać się do roboty bez najmniejszej zwłoki. (...) Wyobraź sobie, czytelniku, jak bardzo byłem zaskoczony, ba, skonsternowany, gdy, nie ruszywszy się ze swego odosobnienia, Bartleby odpowiedział mi uprzejmie acz stanowczo: Wolałbym nie. (...) Powtórzyłem, czego sobie życzę, tonem możliwie najwyraźniejszym. Lecz nie mniej wyraziście zabrzmiała odpowiedź, taka sama jak przedtem: Wolałbym nie. – Wolałbyś nie? – powtórzyłem niczym echo (...). – Co to ma znaczyć? Czyś pan oszalał? Chcę, żeby pomógł mi pan sczytać ten oto dokument, proszę go wziąć ode mnie – powiedziałem i rzuciłem mu arkusik. – Wolałbym tego nie robić – usłyszałem. Przyjrzałem mu się bacznie. Twarz miał szczupłą, szare oczy osnute spokojną mgiełką. Jego ciało ani drgnęło pobudzone czymkolwiek.” I tak już zostało. Do ostatniej kropki.

Prośba o cokolwiek. „Wolałbym nie”. Błagania. „Wolałbym nie”. Groźby. „Wolałbym nie”. Jakakolwiek ręka świata w jakiejkolwiek sprawie wyciągnięta. „Wolałbym nie”. I wciąż ten sam, jak by wieczny, zamarznięty obraz: „Siedział w swej samotni, nie zwracając najmniejszej uwagi na wszystko poza zajęciem, któremu się tam oddawał.” Idź, Bartleby, idź, nie chodź, powiedz, nie mów, przynieś, nie przynoś, wyjaśnij, nie wyjaśniaj. „Wolałbym nie”. I z każdym kolejnym dniem coraz potworniejsza bezradność świata wobec Bartleby’ego, który coraz bardziej się oddala, nie ruszając się z miejsca. Narrator powiada: „Wyraźnie stanęła mi przed oczami pewna przyjmowana przez niego nieświadoma poza – jakby ją nazwać? – bladej pychy, tak to nazwę, a może poza oschłej rezerwy, dzięki której udało mu się mnie zastraszyć tak, bym tolerował jego dziwactwa i bał się poprosić go o zrobienie dla mnie czegoś najbłahszego, i to nawet wtedy, gdy wiedziałem, że popadł w przedłużający się stan znieruchomienia i stoi tam, za zasłoną, zatopiony w swych rojeniach, wpatrując się w martwy mur." Narrator nie ma złudzeń. Nazwie Bartleby’ego „najbardziej samotną istotą ludzką”.

Jak wiele razy Mrożek odmawiał, wprost lub pokątnie, słowem, gestem, spojrzeniem? Ile razy jego kapelutek sugerował ludziom natarczywym: „Wolałbym nie”? Jego ciemnawe okulary, co bywał w nich na bankietach, premierach, rautach, spotkaniach – ile razy cierpliwie tłumaczyły: „Wolałbym nie”? Utopiony w zdumiewających płaszczach – wolał nie być, niż być. Jakby wolał nie mieć twarzy, którą miał. Za murem „Wolałbym nie” – chował się w słowach bądź kreskach. Wracał do kopiowania opowieści, co mu je przez życie całe snuły jego demony.

Słów jego, kresek – ile tego jest? Prawie czterdzieści sztuk teatralnych, morze opowiadań, dwie powieści. Ile opasłych, biało-niebieskich tomów jego teatru i prozy liczą wydane przez „Noir sur Blanc” „Dzieła zebrane”? Szesnaście? Osiemnaście? Ile rysunków stworzył? Dziesiątki tysięcy? A inne zdania? Ile ważą monstrualne tomy jego korespondencji? Więcej czy mniej niż grube na dwadzieścia centymetrów księgi „Dzienników”, gdzie demonom pozwalał piszczeć na każdy temat – od seksu, przez gorzałę i nikotynę, po litą megalomanię – i gdzie - zamarły, po szyję w rojeniach, co akapit gapiąc się godzinami w martwą ścianę - kopiował swój lodowaty brak litości wobec siebie, ludzkości, globu całego? A jeśli dodać do tego rękopisy, które być może zostaną wydane, oraz ten iście alpejski kopiec zapisanych papierzysk i zeszytów, co je spalił, gdy opuszczał norę w Domu Literatów przy Krupniczej w Krakowie – jak potworne monstrum otrzymamy?

Kopiował, bez ustanku, wszystko – od krystalicznie jasnych myśli, po czarny mruk samotności. Kopiował – aż do zawrotnej chwili dnia 15 maja 2002 roku, kiedy w środku pisania spadł skądś na mózg udar. Opuściły go słowa. Znikła pamięć. Została przy biurku pusta postać o twarzy, której nie było, figura tak doskonale poza zasięgiem wciąż wyciągającego ręce świata, że doskonalej być poza już się nie da, nie licząc wiadomego końca. To było „Wolałbym nie”, o jakim Bartleby’emu się nie śniło.

Nie odnaleziono połówki zdania, którego nie dokończył 15 maja 2002 roku. Może kiedyś, choć ciężko będzie... Jak ciężko jest w istocie ogarnąć cud, co sprawił, że słowa i obrazy jednak wróciły, nie wszystkie, nie, lecz jednak. W 2005 Mrożek ulepi z nich wspomnianego „Baltazara”. Znów zacznie kopiować, lecz bez złudzeń. Afazję nazwie: „Samobójstwem, które się nie udało”. I wyzna: „Ja zmieniając nazwisko i podpisując się <Baltazar>, przyznaję się otwarcie do niedoskonałości. Odtąd nie można mnie chwalić ani ganić za nic, co napisałem przed afazją, ponieważ tamten człowiek nie istnieje.” Co mu pozostało? Czekać? Tak. Czekać. Czekać w Nicei. I tam też ostatni raz skopiuje mruk demonów. Napisze sztukę „Karnawał, czyli pierwsza żona Adama”, jarmarczną komedyjkę o... lejach seksu? jadach miłości? uczuciach przebiegłych? Niech i tak będzie.

„Karnawał” - szaleństwo zupełne. W kilkudziesięciu mikrych scenkach – czas na głowie stoi, mieszają się epoki, trupy z żywymi romansują. Impresario i Asystent, Goethe i Szatan, Biskup i Prometeusz, Adam i jego pierwsza żona Lilith, Ewa i Margherita, chyba ta z „Fausta”. Do tego Goethe w masce Lwa, Szatan niczym papuga, Adam jako Stary Człowiek, Biskup w czapce średniowiecznego Błazna, Prometeusz jako Il Dottore, Lilith przebrana za Kota i Margherita jako Upiór. Cała ta menażeria, na niepojętym karnawale gdzieś między ziemią a niebem lub piekłem a ziemią – żongluje namiętnościami, mieli słowa, ciska dowcipami, szydzi, tęskni, czeka. Tak, czeka. Jak ktoś inny w Nicei. Nic więcej nie da się zrobić.

Tego snu teatralnego nie sposób ogarnąć. Jest jaki jest – czasem pustawy, innym razem płaski, ale też ciepły i lotny. Wszystko jedno. To obojętne, bo czy w chęci pieczętowania „Karnawału” – pożegnalnej opowieści – epitetami nie ma czegoś niedelikatnego? Może tak, może nie. Zostawiam to. Jedno pewne: jak we wszystkich słowach i kreskach, tak i w „Karnawale” głównym bohaterem jest sam Mrożek. Niewidzialny, milczący, nieruchomy, o twarzy, której nie ma – zza kulis przysłuchuje się ostatniej kopii samego siebie.

Gdyby po niemożliwej premierze „Kopisty Bartleby’ego” Jarocki dał niemożliwą premierę „Karnawału” - wprowadziłby Mrożka na scenę i usadził skulonego przy bankietowym stole. Żeby był. Żeby słuchał. Żeby z jego twarzy, której by nie było, nie dało się wyczytać niczego. I tuż przed ostatnią kurtyną kazałby jednej z postaci wyrecytować finał opowieści Melville’a.

„Spostrzegłem wynędzniałego Bartleby’ego – dziwnie skulonego pod murem, z podkurczonymi kolanami, przewróconego na bok i z głową wciśniętą w zimne kamienie. Najmniejszych oznak ruchu. Zatrzymałem się przez chwilę, po czym podszedłem bliżej. Pochyliłem się i ujrzałem, że ma oczy szeroko otwarte, ale poza tym sprawia wrażenie głęboko uśpionego. Dotknąłem jego dłoni, a wtedy przeszył mnie dreszcz – od ramienia przez plecy aż po same stopy. Poczułem na sobie wzrok, to dostawca jedzenia wpatrywał się we mnie.

- Obiad czeka. Czy on dziś też nie przyjdzie? A może on żyje bez obiadów?

- Żyje bez obiadów – powtórzyłem i zamknąłem mu powieki.”


Kurtyna. Koniec wielkiej, bardzo długiej roli Sławomira Mrożka.

***

Paweł Głowacki/mc

Czytaj także

Trzy pokoje

Ostatnia aktualizacja: 22.07.2016 09:16
rozwiń zwiń
Czytaj także

Spojrzenie woźnicy z brązu

Ostatnia aktualizacja: 28.07.2016 22:04
Dobrze wiedział, że istnieją opowieści, w spotkaniu z którymi jest się zbyt małym, by móc mówić. Wtedy trzeba po prostu odejść. Niespiesznie, bez słowa, z lekko opuszczoną głową. Jak on od spojrzenia brązowego, jednorękiego woźnicy w Delfach.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Kłopotliwa fajka Alberta Einsteina

Ostatnia aktualizacja: 03.08.2016 16:30
Nie pojechałem do Gdańska. Może pojadę... Czytam "Morze i Zwierciadło", wędruję labiryntem odpowiedzi Audena, łowię dźwięki, próbuję się nie zgubić. Słyszę intonację człowieka, który usłyszał intonację Szekspira. Nie, jednak nie pojadę do Gdańska
rozwiń zwiń
Czytaj także

Skubanie widoku

Ostatnia aktualizacja: 11.08.2016 17:35
Gdy da się ogólnie i patetycznie skandować, lecz ze śrubką w środku skandowania jakąkolwiek, to chyba tylko głupek by się mordował z cyzelowaniem estetyki śrubki! Wkręci się pierwszą z brzegu – i jakoś ujdzie! I tak nikt nie zauważy!
rozwiń zwiń