Człowiek patrzący na ścianę

Ostatnia aktualizacja: 03.12.2013 16:07
Wacław Niżyński. Jutro znów się urodzi i zgubi go to kolejny raz. Jutro ktoś znów trąci palcem klawisz "Światło". Więc on podniesie głowę. Znów. I spojrzy na ścianę.
Grzegorz Mielczarek i Sławomir Maciejewski, Niżyński. Zapiski z otchłani. Na motywach Dziennika Wacława Niżyńskiego , Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie
Grzegorz Mielczarek i Sławomir Maciejewski, "Niżyński. Zapiski z otchłani. Na motywach Dziennika Wacława Niżyńskiego" , Teatr im. Juliusza Słowackiego w KrakowieFoto: Marta Saint-Tokarz

On. Jak czapla bądź rzeźba samotności. Stoi na jednej nodze, prawej. Druga lekko uniesiona, tuż przy pierwszej, zgięta w kolanie - palce stopy w dół, pokornie, pokornie. Na wysokości biodra uniesionej nogi - bezradne nagie ręce na krzyż, tam gdzie nadgarstki. Głowa? Pochylona głowa. Biedne czoło, biedne oczy – w dół. Wypatruje. Czeka na coś, co ocali, na rybę, liść, patyk, naparstek blasku między kamykami. Ale nic nie przypłynie, nic się nie pojawi. Już nie. Więc wszystko, co mu pozostało, to być do końca zamarzniętym. Do końca czekać w pustce, na tle bieli zimnej, obojętnej. Czekać na nic, od czasu do czasu ruszając się trochę siłą bezwładności niegdysiejszych piruetów, skoków i lotów, co były szydzeniem z siły ciążenia. Czekać na nic, niczym florencki lutnik Belacqua – jego cień snuł się będzie po dnie wszystkich opowieści Samuela Becketta – Belacqua, któremu Dante kazał w przedsionku „Czyśćca” siedzieć w pozycji pokonanego, z ramionami wokół podciągniętych nóg i z twarzą skrytą między kolanami.
On tedy. Skostniała czapla. Na plakacie seansu „Niżyński. Zapiski z otchłani” Anny Burzyńskiej - Wacław Niżyński jest taki właśnie. Jest tym – smukłą grudą pokonanego ciała, które niegdyś było nie do pokonania. Siłą bezwładności niegdysiejszej tanecznej maestrii - czapla rusza się od czasu do czasu. Wystarczy, że coś ją szturchnie, jakieś wspomnienie niejasne, bolesne lub radosne. To lub dotknięcie czyjeś. Józef Opalski, reżyser „Niżyńskiego...”, skryty w kabinie oświetleniowców Sceny Miniatura Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, przyciska palcem klawisz „Światło”. Przedstawienie się zaczyna. Na scenie gruda pokonanego ciała powoli unosi głowę. Nie, nie jest czaplą, jest innym skuleniem, inną bezradnością, ale w sumie – niby jaka to różnica? Światło nie jest pocieszające. U Opalskiego nic nie pociesza, wszystko jest jak obojętna, martwa biel wspomnianego plakatu. I ta sama pustka wszędzie. Niżyński patrzy na ścianę. A dalej - jeden gest, jakiś ruch nóg, ramion. Ruiny tańca. Gruda jest już po drugiej stronie normalności, od lat. Niżyński jest już schizofrenią, kolebiącą się pomiędzy skrajną euforią a godną kamienia katatonią. I w ciemnym jak zmierzch jesienny „Dzienniku” swoim już od lat ogłasza się raz Bogiem samym, a raz pokornym okruchem w niepojętych palcach Boga. Teraz, szturchnięta światłem, gruda podniosła głowę i patrzy na ścianę, na której nic nie ma, ale na której jest wszystko. Na niej, a raczej tuż za nią – pod nią jak pod skórą. Za chwilę otworzą się w ścianach tylko przez Niżyńskiego widziane furki i zaczną przez nie wyłazić i po chwili na powrót znikać w ścianach demony jego na pół złamanego życia.
Przyjdzie Romola (Agnieszka Judycka), żona Niżyńskiego, szaleńczo w nim zakochana i zarazem lodowato apodyktyczna kobieta. Ona będzie też kolosalną Kokotą – figurą wszystkich kokot, co wokół Niżyńskiego syczały, gdy tańczył, a ostateczne szaleństwo było jeszcze daleko. Przyjdzie arystokratyczny Sergiusz Diagilew (Sławomir Maciejewski), impresario-potwór, homoseksualna miłość boga tańca i nieusuwalne źródło jego bólu i jego lęków histerycznych – Diagilew, który się przeistoczy w pretensjonalną Emmę, matkę Romoli, węgierską omszałą aktorkę, całą będącą nieznośnym, operetkowym patosem. Przybędzie też widmo długie, tyczkowate (Tadeusz Zięba), które tutaj, w tej pustce bez wyjścia, będzie Oskarem, o którym nic bliższego nie wiem (może to przyjaciel?), oraz Doktorem psychiatrii, który nie pomoże, bo Niżyńskiemu już nie da się pomóc. Jemu od początku nie dało się pomóc. W prologu „Partii solowej” Beckett powiada: „Urodził się i to go zgubiło”. Cała piękna gorycz seansu Opalskiego tkwi w tej starej frazie.
Beckett? Znowu? Tak, znowu. I jeszcze raz on. Przecież ta w seansie Opalskiego, seansie, co w istocie jest dojmująco czystym, migotliwym przedmiotem, albo rozciągniętą na godzinę i piętnaście minut epifanią teatralną – ta gruda pokonanego ciała przypomina ludzki strzęp zwany Krappem. Różnica jest tylko taka, że Krapp Becketta odsłuchuje swą przeszłość z magnetofonowych taśm, Niżyński Opalskiego zaś ze swoją przeszłością tańczy, próbuje tańczyć, czepiając się czasem bezradnych zdań swoich lub słów tych człekokształtnych popiołów, co wyłażą ze ścian. Ale istnieje inne jeszcze powinowactwo. Żyletka.
Już w poprzedniej swojej premierze – był to „Kochanek” Harolda Pintera – Opalski gardził nadmiarem, bibelotami, papuzim blaskiem. Pustoszył scenę, gesty i twarze aktorów ogołacał z ozdobników, zdzierał z intonacji każdą tromtadrację, w zarodku dławił malowniczość świateł. Szukał chłodu, konstruował czystość. Teraz, w „Niżyńskim...”, z odżynaniem żyletką wszelkich inscenizacyjnych esów floresów – poszedł na całość. On i reszta: choreograf Jacek Tomasik, autor scenografii i kostiumów Przemysław Klonowski, i jeszcze Marta Saint Tokarz – specjalistka od świateł. Z czystością poszli do końca, dotknęli krawędzi. Efekt – jaki? Spróbujcie dokleić coś atrakcyjnego do którejkolwiek scenicznej opowieści Becketta albo spróbujcie okrasić „Niżyńskiego...” czymś dla was malowniczym, choćby golą babą, lub wyraźnie kapiącą ze sceny sugestią, że oto przedstawiacie pouczającą opowieść o smutnym losie wielkiego artysty. W każdym z tych przypadków to samo otrzymacie. Na talerzu – waszą głupotę i wasz zupełny brak smaku.
"Niżyński...” Opalskiego jest przedmiotem zamkniętym, nieusuwalnie samowystarczalnym, spójnym ostatecznie. I nie ma w nim nic z tego, co jest dziś prawie wszędzie. Żadnych pouczeń, żadnych tez, żadnych przestróg, nawet cienia szlachetnego humanistycznego przesłania. Opalski nad nikim nie szlocha, nad nikim się nie roztkliwia, nikogo nie pociesza, zwłaszcza widza nie pociesza, i nie ocenia, nie rzuca oskarżeń. Pewien mędrzec mawiał, że w świecie naprawdę zdumiewające nie jest to, jaki jest świat, lecz to, że jest. Opalskiemu wystarczyło, że był tutaj Wacław Niżyński, bóg tańca, że był jego ciemny los, którego nie dało się złagodzić. Opalski wydłubał z tego losu finalną pestkę. I oto na scenie, w pustce między obojętnymi ścianami, człowiek, który czekając na koniec, prosi do tańca popioły. Oto Niżyński, który przed samym sobą gra, że wciąż jeszcze może ruszać się jak niegdyś, gra, bo cóż więcej mu pozostało, niż kuśtykać na kanwie stygnącej pamięci? Oto aktor Grzegorz Mielczarek. On i Niżyński. Bóg tańca i Mielczarek. Ten i ten, albo ten i ten. Obojętne. Jesteśmy w sednie seansu Opalskiego.
Jak w każdym teatrze, który jest teatrem prawdziwym – iluzja realności zmienia się w realność iluzji. Niepostrzeżenie, nieuchwytnie. Poza Mielczarkiem – nikt nieuchwytności tej nie byłby w stanie zagrać z tak gęstą goryczą, tak lekko i jednocześnie tak bezlitośnie precyzyjnie. Mielczarek to jest aktor dziś już zupełnie osobny – coś niby zwierzę fantastyczne, ale z chłodnym, spokojnym mózgiem. Stąd, z tego niepojętego pomieszania namiętności z zimnem, wziął się Niżyński Opalskiego. Rzecz jasna, nie wyklucza to łez. Gdy pod koniec seansu, po kolejnej sekwencji ruchów, kiedy przez scenę przewali się kolejne rumowisko dawnej świetności Niżyńskiego – Mielczarek kostnieje tuż przed widzami i cedzi zdanie przerażające, słowa, które Niżyński, już szalony, wypowiedział po ostatnim swoim występie. „Konik bardzo się zmęczył...” Mielczarek ma mokre oczy. Ta sól dyskretna i bezradność jego głosu są nie do zapomnienia.
A później – parę biednych ruchów, kilka ledwo żywych słów, ale niewiele, niewiele. Urodził się i to go zgubiło. I wreszcie cisza, na dziś - wreszcie koniec z tańcem. Niżyński-Mielczarek, Mielczarek-Niżyński. Gruda pokonanego ciała zwija się pod ścianą, zza której nikt już dziś nie wyjdzie, zwija się i kostnieje w pozycji embrionalnej.  Jak zawsze - nie ma ryby, liścia, patyka ani blasku między kamykami. Jest ciemność. To wszystko.
A jutro znów się urodzi i zgubi go to kolejny raz. Jutro ktoś znów trąci palcem klawisz „Światło”. Więc on podniesie głowę. Znów. I spojrzy na ścianę.
Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: TEATR
Czytaj także

Potwór z batem

Ostatnia aktualizacja: 13.11.2013 16:19
Potworny kierownik literacki potrzebny od zaraz, bo lepszy jest źle przez studentów zagrany Czechow niż studenckie pokazy cyrkowe na kanwie pustych kartek.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Bucząca głowa Andy’ego

Ostatnia aktualizacja: 19.11.2013 13:11
Biedny Andy! Ratować go? Chciałoby się, lecz – nie da się. I nie tylko dlatego, że nikt się raczej nie odważy przedziurawić cienkim śrubokrętem jego boskich Trąbek Eustachiusza.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Epoka innych świrów

Ostatnia aktualizacja: 26.11.2013 17:24
Niestety, minęły lata. Mamy rok 2013. Sztuka wekslowania realności na brednię tryumfy święci. Szajby Adasia Miauczyńskiego nic dziś nie znaczą. Nastała epoka zupełnie innych świrów.
rozwiń zwiń