Hacjendy to duże majątki ziemskie, dawniej zorganizowane niczym państwo w państwie, samodzielne i samowystarczalne gospodarstwa rolno-hodowlane. Na przełomie XVI i XVII wieku istniały blisko cztery tysiące posiadłości tego typu. Niektóre z nich przypominały twierdze i były budowane na wzór zachwycających architektonicznymi detalami europejskich rezydencji czy zamków. Każda z hacjend stanowiła oddzielny organizm z kościołem, spichlerzami, budynkami gospodarczymi, oborami, polami uprawnymi, sadami, ogrodami i częścią reprezentacyjną Casa Grande. Większość z nich była nastawiona na uprawę zbóż, kukurydzy, hodowlę bydła bądź wyrób alkoholu. Niektóre posiadały własne kopalnie, które były głównym źródłem dochodu dla ich właścicieli, którzy najczęściej decydowali się na życie w mieście.

Część hacjend uległo zniszczeniu w czasie rewolucji w 1910 roku, jednak niektóre z nich można odwiedzić po dziś dzień, bowiem spełniają funkcję hoteli. Rozsiane są po całym kraju. Często można je spotkać, pozostawione same sobie i zrujnowane przy mniejszej drodze stanowej. Inne są wyremontowane, odrestaurowane i zamienione w hotele z centrum spa. Najczęściej mają własne stajnie, gospodarstwa rolne, baseny. Niektóre pozostały w rękach osób prywatnych i wizyty w nich mogą odbywać się jedynie w drodze wyjątku. Na co dzień dostępne są wyłącznie dla właścicieli i ich znajomych.

Ostatni typ tego rodzaju kompleksów interesował mnie najbardziej. Taka właśnie jest hacjenda La Laja. Jej zdjęcia znalazłam w książce, poświęconej meksykańskiemu designowi – „Mexican contemporary” Herberta Ypma. Autor zachwycony stylem jednego z najlepszych meksykańskich architektów, Luisa Barragana, wyruszył w poszukiwaniu jego inspiracji. W ten sposób trafił do prywatnej posiadłości, będącej w posiadaniu rodziny architektów Sordo Madaleno. To właśnie tutaj ojciec Juan oraz jego synowie Juan Jose oraz Javier mieli się uczyć pełnego kontrastów, zadziwiających efektów świetlnych i monumentalności stylu.

Znalezienie hacjendy okazało się trudnym zadaniem. W okolicy miasta Queretaro, położonego na północ od stolicy miasta jest wiele tego typu majątków, niektóre z nich znajdują się w znacznym oddaleniu od głównych dróg i nie prowadzą do nich żadne znaki, więc ich odszukanie graniczy z cudem. Po kilku godzinach i przejechaniu wielu wyboistych dróg udało się dotrzeć do celu. Na ostatnim etapie była ona wyjątkowo malownicza, bo prowadziła przez groblę i wąską żwirową aleję, wysadzaną z obu stron szpalerami drzew. Gdy tylko pojawiłam się przed bramą, prowadzącą na teren hacjendy, podszedł do mnie wysoki i dobrze zbudowany mężczyzna. Był ubrany w wojskową marynarkę, a z tylnej kieszeni spodni wystawała krótkofalówka. Od początku wiedział od swoich informatorów ze wsi, że ktoś szuka hacjendy, więc na dzień dobry tonem nie znoszącym sprzeciwu powiedział, że „pan jest w posiadłości i nie ma mowy o żadnej prywatnej wizycie”.
Po kilku minutach rozmowy, wylegitymowaniu się i zapewnieniu, że chcę tylko zobaczyć ten cud architektury i nie będę nikomu w niczym przeszkadzać, poszedł poprosić właściciela o zgodę na bardzo krótkie zwiedzanie. Pan Sordo Madaleno zgodził się na krótki spacer w obstawie dwóch ochroniarzy z krótkofalówkami. Zaprowadzili mnie na wewnętrzny dziedziniec rezydencji, z którego kilka wejść prowadziło do wnętrz mieszkalnych, a jedna z bram do części gospodarskiej przeznaczonej dla koni. Ściany hacjendy pomalowane były w barwach ciemnoczerwonej ochry. Chropowate powierzchnie kontrastowały z wymuskaną i święcącą się w słońcu fakturą ponad stuletnich drewnianych drzwi. Nad dziedzińcem z jednej strony wyrastała wieża kaplicy z krzyżem i dzwonem. Wszystko symetryczne, monumentalne i dostojne. W połączeniu z cichym rżeniem koni można było odnieść wrażenie, że jesteśmy w innym świecie.

Przeszliśmy do części przeznaczonej dla koni, która została odrestaurowana zgodnie z pierwowzorem z czasów, gdy wybudowano hacjendę w 1703 roku. Większość zwierząt było na wybiegu, więc boksy były puste. Ściany stajni pomalowano na biało, co kontrastowało z pozostałą częścią kompleksu, przeznaczonego do celów mieszkalnych. Całości dopełniały pojawiające się tu i ówdzie metalowe rzeźby koni.

Ochroniarze przyznali, że nie mogą mnie zabrać do części mieszkalnej, ale wolno mi zobaczyć salę przyjęć oraz kaplicę. Pierwsze z pomieszczeń miało bajecznie wysoki sufit i trzy duże okrągłe okna. Ściany obwieszone były zdjęciami i obrazami torreadorów, walk byków oraz głowami prawdziwych byków. Pośrodku stał kilkumetrowy drewniany stół, zaś na końcu sali znajdowały się skórzane fotele i sofa. Pomieszczenie wychodziło na wąski, zamknięty dziedziniec ze ścianami porośniętymi pnączami i równo przyciętymi krzewami. Jeden rzut oka pozwalał stwierdzić, że właściciele rezydencji nie stronią od wystawnych i tłumnych przyjęć, które zapewne odbywają się w tej części hacjendy.

Potem przeszliśmy do kaplicy. Wąskie snopy światła dziennego wpadające przez małe okrągłe okna i skąpe sztuczne oświetlenie zwracały uwagę na ołtarz główny z figurą Matki Boskiej. Cała kaplica wypełniona była zapachem cedru, z którego zrobiono dwa rzędy prostych ławek bez oparć. Minimalizm tego wnętrza czynił je na wskroś wyjątkowym i idealnym. Widziałam dotychczas wiele kaplic i kościołów, ale ta za sprawą skromnych środków wyrazu i kameralności zrobiła na mnie bardzo duże wrażenie. To jedno z miejsc, do których ma się ochotę wracać.
Niestety nie udało mi się zobaczyć więcej, choć to wystarczyło, by na nowo spojrzeć na Meksyk. I odkryć coś wyjątkowego. Piękno, które jak twierdził Luis Barrgan, jest wyrocznią, przemawiającą do każdego z nas.
Z Meksyku, Sylwia Mróz